Dla Lithine - bo na Twoje opinie czekam z niecierpliwością i Twoje słowa wywołują największe porodziałowe uśmiechy (no i tu jest trochę o Ronie, a bardzo się go domagałaś :D )
****
Dlaczego tak bardzo
się starasz,
Przyjacielu,
Dlaczego nie widzisz,
Przyjacielu,
Jak mało zostało do
zwycięstwa?
*
Schowek, pomieszczenie raczej
ciasne, był wręcz zatrważająco podobny do komórki pod schodami, z tą różnicą,
że to do niego prowadziły schody. Wąskie, kręte stopnie z wytartymi
zagłębieniami pośrodku, opadały w dół, prosto do maleńkiego pokoiku, w którym
zmieściły się jedynie dwa stołki wraz z osobami na nich siedzącymi i kilka
przypadkowych mioteł. Przez niewielki świetlik w ścianie wpadały ostatnie
zagubione promienie słońca, tworząc na kamieniach złotawe odblaski,
hipnotyzujące zmiennym kształtem i barwą.
— Nie masz nic przeciwko używaniu samopiszącego pióra, prawda, Harry? —
Jaskrawoczerwony uśmiech, z którego zęby wystawały na kształt pokrytych jadem
żądeł, wykrzywił twarz dziennikarki w przesłodzonym grymasie. — Świetnie.
Rita Skeeter wygładziła obcisłą
garsonkę o barwie gnijącej zieleni i oparła na dłoni nienaturalnie spiczasty
podbródek.
— Powiedz mi, jak czuje się mały, dwunastoletni chłopiec… — szepnęła, a
lewitujące tuż obok niej pióro zdawało się zapisywać o wiele więcej, niż
zostało powiedziane.
— Mam czternaście lat… — mruknął Harry, łudząc się, że może tym razem
jego słowa nie zostaną zignorowane.
— … przed śmiertelnie wręcz niebezpieczną walką z trójką, jakby nie
patrzeć, o wiele starszych od siebie zawodników? — Pióro poruszało się w
zastraszającym tempie, nieprzerwanie pokrywając skrzącym się tuszem już czwartą
kartkę.
— Hermiona jest ze mną na roku… — Potter skrzywił się nieznacznie,
pocierając zmęczone oczy. Siedział z tą kobietą ponad godzinę w miejscu nie
zbyt wygodnym, a wyglądającym podejrzanie podobnie do schowka na miotły. Został
zaciągnięty na wywiad jako pierwszy i, jak podejrzewał, ostatni. Może
Jaszczurka jeszcze przemagluje Hermionę, w końcu oboje byli niemałą sensacją.
Wbrew wszelkim obawom i najprzeróżniejszym wątpliwościom, nie zostali ukarani,
chociaż koniec końców przyznali się do samodzielnego wrzucenia karteczek do
Czary. Harry podejrzewał, że panna Granger wyznałaby prawdę niezależnie od tego,
czy by ich o to zapytano i właściwie nie miał do niej pretensji, wręcz
zdziwiłby się, gdyby stało się inaczej. Dumbledore zamierzał powziąć wszelkie
możliwe kroki, żeby tylko nie dopuścić do udziału Gryfonów w rywalizacji, nawet
jeśli Hogwart miałby stracić reprezentanta. Wyborów Czary nie dało się jednak
cofnąć z powodu narzuconego przez nią magicznego kontraktu, którego, jak się
okazało, nie można było złamać.
— Nie skupiajmy się tylko na wieku, znają oni przecież zaklęcia, o
których tobie nawet się nie śniło, czyż nie? — Pełen wyćwiczonego współczucia
uśmiech ponownie wykrzywił bladą twarz Skeeter. — I co, Harry? Przejęty?
— Hermiona jest na tym samym roku, co ja…
— Hermiona, Hermiona… — Powstały grymas już nawet nie miał udawać
uśmiechu. — Teraz mówimy tylko o tobie, słonko. Więc jak? Przejęty?
— Właściwie… ja właściwie o tym nie myślałem… — Potter wytarł spocone
ręce w kraniec szaty, kręcąc się niespokojnie. Zerknął na pióro, spokojnie
zasługujące na miano wyścigowego.
— Nie przejmuj się piórem. — Rita uważnie śledziła każdą, nawet
najmniejszą zmianę w zachowaniu Gryfona. – Nie jesteś zwykłym dwunastolatkiem,
prawda, Harry?
— Czternastolatkiem…
— Jesteś legendą… żywą legendą. Czy to uraz z przeszłości popchnął cię
do udziału w tak niebezpiecznym przedsięwzięciu, jakim jest Turniej
Trójmagiczny? — Skeeter zmieniała przybierane na twarz maski tak szybko, że Harry już dawno
przestał się orientować, jakie emocje chciała przekazać.
— Nie pamiętam żadnych urazów z przeszłości. – Nie mógł oderwać wzroku
od pióra, które zarzucało swoją zieloną końcówką przy każdym kolejnym wersie.
— Nie, oczywiście, że nie. — Mrugnięcie, zapewne o znaczeniu
porozumiewawczym, minęło się z celem. — Wszyscy kochają buntowników, Harry…
Niegrzecznych chłopców, którzy łamią zasady. Tym bardziej, jeżeli w ich
historię zaplątana jest miłość…
— O czym pani..? — Wybraniec zerknął na rozpromienione oblicze Rity
Skeeter i mimowolnie zadrżał.
— Oh, słońce, przede mną nie musisz udawać. To zostanie między nami… —
Słowom dziennikarki przeczyło jeszcze szybsze skrobanie pióra na żółtawym
pergaminie, schowek na miotły, z natury mało przestronny, zdawał się nagle
jeszcze mniejszy. Harry dokładnie wyczuwał pod palcami nierówności na
drewnianej powierzchni stołka, której się kurczowo trzymał. — Przecież to
wiadome, że nie pomogłeś swojej kudłatej przyjaciółeczce z czystej
bezinteresowności. Jak długo między wami iskrzy?
— Nic nie iskrzy, my… — Wystarczyło, że nabierał powietrza, a już mu
przerywano.
— Czyli „iskrzenie” już dawno za wami? — Rita zatarła zakryte
rękawiczkami dłonie. — Ach, to dopiero sensacja! Zamierzacie się pobrać już w
wieku szesnastu lat?
— Mamy czterna… Nie zamierzamy się pobrać! My nawet ze sobą nie
chodzimy! — Wyjątkowo irytującym był fakt, że pióro przerywało swoje wcześniej nieustanne
pisanie, gdy tylko Harry zdążył się odezwać.
— To też już macie za sobą! — Skeeter nachyliła się konspiracyjnie i
szepnęła ledwo dosłyszalnie, chociaż w schowku nie znalazłbyś nikogo poza
dziennikarką, jej ofiarą i łatwym do zmanipulowania świadkiem w postaci nieco
zbyt zielonego pióra. — Rodzice wiedzą? Planujecie… dziecko?
Jej oczy błyszczały
niebezpiecznie, uśmiech na niezdrowo czerwonych ustach powiększał się z każdą
chwilą, a garsonka na klatce piersiowej napinała do granic możliwości.
— Hermiona jest tylko… w sensie aż… moją przyjaciółką. Nigdy nic w tym
stylu nam do głowy nie przyszło! — Harry oddychał głęboko, znajdując się już
daleko i jeszcze trochę za granicą cierpliwości.
— Aż do czasu Turnieju, co, Harry? — Rita mrugnęła ni to porozumiewawczo,
ni zalotnie, w żaden sposób niezrażona wybuchem Wybrańca, zdawała się nawet
bardziej niż wcześniej nakręcona całą sytuacją. Potter okazał się materiałem
idealnym, nieprzywykłym do ciągłego gradu pytań, nieprzygotowanym do unikania
nieostrożnych słówek, za które wyjątkowo łatwo było złapać i pociągnąć. A
reszta historii, nawet jeśli niedopowiedziana, dopowie się sama już na kartach
gazety. Skeeter, kobieta, która swoje młode lata zostawiła w tyle wraz z
niezmienionym magicznie wyglądem, wiedziała, jak z właściwie niczego zrobić
sensację pokaźnych rozmiarów. Szczerze wierzyła, że sam Posejdon, władając
jedynie maleńką igłą, przekonał wszystkich, że był nią trójząb i ta wersja,
choć nieprawdziwa, się przyjęła. Nie wątpiła też w ślepą wiarę setek, może
nawet tysięcy czarodziejów, nie wątpiła, że jej słowo zostanie uznane za to
zgodne z prawdą, niezależnie od wszelkich oskarżeń czy tłumaczeń Harry’ego. To nic osobistego, Harry, pomyślała i
uśmiechnęła się tak, jak to ćwiczyła rano przed lustrem. Dzisiaj rano, wczoraj
rano, każdego dnia rano. Dlatego tak kochała teatr — sama cały czas musiała
grać. A jak wiadomo, ćwiczenie czyni mistrza.
— Hej, wcale nie zaszkliły mi się oczy przy wzmiance o dziecku! — Przepełniony
niesprawiedliwością głos Pottera spowodował jedynie, że poza obmytymi w
czerwieni ustami zaczęły uśmiechać się oczy.
— A powiedz mi, Harry… — Przygryzła wargę, żeby nie zdradzić zbytniej
wesołości. — Jak trudno będzie ci walczyć z własną narzeczoną?*
****
Ron Weasley nie spał. I chociaż
samo to stwierdzenie wystarczyłoby do wywołania trwającej dobre kilka dni
dyskusji przy stole Gryfonów, można było do niego dodać jeszcze jedno — Ron
Weasley grał. Dwa powyższe zostałyby wzięte na języki przez cały Hogwart, z
gronem pedagogicznym włącznie. A choć rudzielec czasem tęsknił do sławy, w
pewnych kwestiach nie potrzebował rozgłosu, ba, nawet pakował go do kartonu
oznaczonego plakietką „niemile widziane” i chował gdzieś w rogu strychu.
Przyszły główny obrońca Gryffindoru pogodził się z tym, że nie może mieć
wszystkiego (z wyjątkiem miejsca w drużynie Quidditcha, już zdobytego i
zaklepanego) i że nie żyje mu się z tym tak znowu źle. Zauważył też pewną
prawidłowość, mianowicie — nawet Malfoy nie zgromadził w swoim ogromnym skarbcu
wszystkich wartości świata. Uznawał to za pocieszające.
Sowie skrzydła zdawały się
poruszać w rytm melodii, a on siedział na zakurzonym parapecie, samotny
zaklinacz ptaków. Takie określenie odnosiło się do stanu rzeczywistego tylko w
nocy, gdy wszyscy myśleli, że Ron śpi — wraz z nadejściem dnia nadchodził też
Harry w swoich połamanych okularach i Hermiona z nieodłącznym naręczem książek.
Weasley nie był osobą szczególnie skorą do podniosłych wyznań czy poematów
emocjonalnych, przyznawał jednak, nawet przed samym sobą, że za tą dwójką
skoczyłby w ogień, choćby był on piekielny, jakiekolwiek diabelstwo. Nazwiska
Granger i Potter towarzyszyły mu już od pierwszej klasy, żywił więc nadzieję,
że zostaną na dłużej, jeżeli nie do samego końca. A nawet wtedy, gdy już
przyjdzie co do czego, pewnie uda im się coś wykombinować, jak to zawsze
robili. Potrzebował ich. Dlatego poczuł się zraniony akcją z Turniejem, w
której trzecie ogniwo stanowił Malfoy, znany też jako tchórzofretka, a nie on,
Ron. Rozumiał jednak, rozumiał aż za dobrze, że nie był pępkiem świata, a Harry
powinien poświęcać trochę czasu reszcie swoich przyjaciół. To problem Weasleya,
że miał tylko dwoje.
Pamiętał doskonale pierwszy
dzień w Hogwarcie, gdy wszystko się zaczęło. Rozwichrzoną, kasztanową grzywę na
głowie Hermiony, gdy ta zaglądnęła do ich przedziału, szukając szczura
Neville’a. Jej przemądrzały głos, uwagi na temat wszystkiego, do czego tylko
mogła się przyczepić. Wyraźnie widział bladą dłoń Malfoya, zaraz znikającą w
ciepłym uścisku Harry’ego. „Mogę cię
oprowadzić”. Rękę Wybrańca na swoim ramieniu, znak, że on, Ron, biedny
Weasley, też się liczył. Draco musiał go zaakceptować, rudzielec zobowiązał się
do tego samego względem arystokraty. Nie znosił go, miał wrażenie, że z
wzajemnością. Żaden z nich jednak nie zrezygnowałby z Harry’ego, co powodowało,
że Ron w jakiś pokrętny sposób szanował Malfoya. Tylko w tej jednej kwestii.
Ale szanował go.
Nie zawsze było łatwo. Zdarzały
się spięcia, ale jak zwykł mówić Charlie „Całkiem łagodna relacja to sztuczna
relacja” i uchylał się zaraz przed kolczastym ogonem jednego ze smoków, którymi
się opiekował. Ron wiedział, że brat nie miał na myśli tylko zwierząt i był mu
wdzięczny za te słowa, tak fundamentalne w chwilach zwątpienia. Nie odczuł
jakoś szczególnie nieobecności przyjaciół podczas przygotowań do Turnieju,
zakładał wtedy, że po prostu się uczą — poza tym, zazwyczaj znikali na zmianę.
Próbował ich tłumaczyć, odczuwał żal z pewną dawką czystego smutku, teraz
zastąpionego głównie przez spokój. Nie rozumiał, ale wybaczył, co więcej, nie
miał im tego za złe. I cieszył się, że postąpił tak rozsądnie — dąsając się,
szkodziłby nie tylko sobie, ale też przyjaciołom, a do tego dopuścić nie
zamierzał. Matka powiedziałaby, że zachował się „dojrzale”. Uśmiechał się na tę
myśl, bo rzadko się zdarzało, żeby Molly Weasley obdarzała podobnymi
komentarzami najmłodszego syna.
Grał, a jasna tarcza księżyca
opadała w dół, jak chyli się głowa dziecka, uśpionego przez kołysankę. Grał, a
delikatny szelest skrzydeł docierał do niego niby przytłumione brawa, gdy
publiczność, niepewna czy już czas, chce wyrazić swój zachwyt nad talentem
muzyka. Grał, samotny zaklinacz ptaków i czekał, aż swoją muzyką obudzi
majestat dnia. Grał, zbiegając po wytartych stopniach dopiero, gdy ledwo
wyraźne promienie słońca ziewały za drzewami Zakazanego Lasu.
****
Smoki. Stworzenia mityczne, tak
niebezpieczne, że tylko głupiec podchodziłby do nich bliżej za jedyną broń
mając różdżkę. Umiejętności magiczne, owszem, były przydatne, może nawet
niezbędne do przeżycia, ale same czary nie wystarczały. Za główny przymiot smoków,
poza siłą i płonącym oddechem, uznawano spryt. Przebiegłość tych drapieżnych
gadów, owiana sławą i podziwem w całym magicznym świecie, przez wieki zapisała
się na kartach baśni czy legend, tuszem, którego nie sposób zmyć — krwią ofiar
śmiertelnych. A chociaż tylko nielicznym dane było zobaczyć smoka, szczególnie
w czasach współczesnych, gdy wszystko, co legendarne, wpełzło w głąb ziemi,
każdego przechodził dreszcz na samo wspomnienie, myśl, wyobrażenie potężnego
gada. Nic więc dziwnego, że czwórka reprezentantów, korzystając z usług
wiadomych informatorów, drżała porządnie, zdając sobie sprawę z niebanalności
pierwszego zadania. Nie wiedzieli dokładnie, na czym będzie ono polegać, co do
jednego mieli jednak pewność — za główną atrakcję posłużą właśnie smoki. Co
więcej, nie mogli powiedzieć, że porywali się na słońce nawet z motyką, bo
dzierżyli zamiast niej drewniane gałązki, niekiedy przesadnie zwane różdżkami.
Pozostała im tylko nadzieja, że zaklęcia i ostrożne próby oszustwa wystarczą do
ugaszenia płonącej broni, a przynajmniej do uniknięcia zwęglenia smoczym
oddechem.
Niektórzy zauważyliby teraz
głosem pełnym rozsądku, że nadzieja nosi zaszczytne miano „matki głupich”. Albo
też umiera ostatnia. Hermiona jednak miała wrażenie, że w stanie martwym nie
będzie się przejmować tego typu filozoficznymi zagadnieniami, a mówiąc prościej
— wolała patrzeć, jak nadzieja wyzionie ducha, siedząc przy tym w bezpiecznym
Pokoju Wspólnym Gryffindoru ze świadomością, że ukończenie pierwszego zadania
ma już dawno za sobą. Przebieg Turnieju mimo wszystko nie przypominał żadnego
typu koncertu życzeń, dlatego też zachowała szczere chęci i nadzieje dla
siebie, nie chcąc zwracać uwagi kogokolwiek na własną niepewność. Wiedziała, że
Harry już wymyślił w jaki sposób poradzi sobie ze smokiem, domyślała się nawet,
kto mu w tym pomógł. Syriusz Black miał w zwyczaju wtykać swój smukły nos
wszędzie, niezależnie od tego, czy był tam potrzebny, czy też nie, może nawet
większą frajdę sprawiała mu druga opcja. Teraz jednak siostrzeniec potrzebował
jego pomocy, a Hermiona była z faktu jej udzielenia jednocześnie zadowolona i
nieco zazdrosna. Nie chciała czuć się w ten sposób, wiedziała, że całą sobą
powinna cieszyć się z początkowych sukcesów Wybrańca, co jednak mogła poradzić
na to, że… właśnie, nie miała się kogo poradzić. Próbowała skontaktować się z
ciotką, ale ta jeszcze nie odpowiedziała na jej list, co zdążyło już lekko zaniepokoić
pannę Granger. Ze skąpości wcześniejszych wiadomości wyczytała jedno — ciotka
nie czuła się najlepiej. Nie miała pojęcia, z jakiego powodu, ani też na czym
dokładnie dolegliwość polegała, czuła jednak, że nie wszystko było w porządku.
Ciotka coś ukrywała, a niewiele znajdzie się sekretów, których nie można po
prostu nazwać niewygodną albo niechcianą prawdą. A co się prawdy tyczy,
Hermiona na jej punkcie zdawała się aż nadto wrażliwa.
Pewnie było to jednym z powodów
gryzącego uczucia gdzieś w środku, gdy Malfoy nielegalnie wrzucał karteczki z
ich nazwiskami w płomienie Czary. Na szczęście, a może nieszczęście, wyrzuty
sumienia zniknęły już kilka dni po wylosowaniu reprezentantów, co z kolei mogło
nosić miano skutku zauważenia brutalnej rzeczywistości. Nie spodziewała się, że
Turniej okaże się łatwy, sama przypominała Wybrańcowi i Malfoyowi o
śmiertelności w trójmagicznych rozgrywkach. Jednak świadomość niebezpieczeństwa
dotarła do niej dopiero po fakcie, przynosząc ze sobą niepewność i strach pod najprzeróżniejszymi
postaciami. Zawarła z Harry’m umowę o samodzielności — postanowili, że
zachowają swoje plany i pomysły dla siebie, nie dzieląc się nimi nawzajem. Czas wreszcie zagrać uczciwie. Obojgu
zależało na wygranej, oboje mogliby mimowolnie wykorzystać informacje o
planowych ruchach drugiej osoby, niwecząc lub umniejszając jej szanse. Nie
prowadzili ze sobą wojny czy czegokolwiek w tym rodzaju — może najprościej w
świecie chcieli zachować się w sposób, który podchodziłby pod kategorię profesjonalności?
Niezależnie od tego, jakie motywy nimi kierowały, Hermiona czuła, że postąpili
słusznie. Była to chyba pierwsza sytuacja, w której nie potrzebowała
niepodważalnego dowodu przemawiającego na korzyść tego czy tego stwierdzenia,
działała instynktownie, zgodnie z samą sobą. Wywoływało to dziwne poczucie
zadowolenia i uspokojenia, tak upragnionego, a ostatnio coraz rzadziej
dostępnego.
Szła ciemnymi już korytarzami
Hogwartu, zimny kamień pod stopami zdawał się bardziej niż zwykle znajomy, w
pewnym sensie swojski. Pewny i stały, zawsze taki sam, ale jednocześnie
zmienny. I chociaż te określenia kłóciły się ze sobą w każdym możliwym
znaczeniu, oddawały rzeczywistość, którą pierwszy lepszy mugol kpiąco nazwałby
bajką. Uśpione twarze portretowe nieznacznie pochrapywały, opierając się o
rzeźbione zakończenia ram. Mijała je, na pamięć znając położenie i zwyczaje
poszczególnych postaci, przynajmniej w tej części zamku. Księżyc, schowany za
ciężkimi, skłębionymi chmurami, nie oświetlał jej drogi, dlatego z cichym Lumos magicznie rozświetliła korytarz.
Rozchybotany cień sylwetki panny Granger przesuwał się po milczących ścianach,
co jakiś czas mocniej opatulając szlafrokiem. Bose stopy klapały na kamiennej
posadzce, niestrudzenie wystukując rytm kroków Gryfonki. Początkowo nie
zwróciła uwagi na przytłumione stukanie obcasów, dobiegające gdzieś z bliższego
otoczenia, jej nieostrożność została jednak zaraz wytknięta:
— Nie wiem, jak poradzisz sobie z tym pierwszym zadaniem, skoro pewnie
nawet nie usłyszałabyś skradającego się za tobą smoka. — Głos, cichy i głęboki,
przemknął tuż obok niej, już po chwili stłumiony przez milczenie nocy.
— Skąd możesz wiedzieć, że po prostu cię nie ignorowałam? — Hermiona
uśmiechnęła się pod nosem, stając na środku korytarza.
— Oboje wiemy, że nie byłabyś w stanie. — Chociaż go nie widziała, była
pewna, że też się uśmiechał. Schowała różdżkę do kieszeni, otwierając wolną
drogę zachłannym mackom ciemności.
— Wydaje mi się jednak, że to ty nie mogłeś się powstrzymać, skoro
odezwałeś się pierwszy. Rozumiem to, każdy czasem potrzebuje rozmowy z kimś
inteligentnym tak dla odmiany.
— Ach tak? Następnym razem wystarczy powiedzieć, zawsze do usług. — Zobaczyła
go. Jej oczy, powoli przyzwyczajane do ciemności, wychwyciły smukłą sylwetkę i
włosy, inkrustowane platyną. Zrobił kilka kroków do przodu, jednak zaraz
zatrzymał się ponownie.
— Malfoy, jak zawsze skromny.
— Granger, jak zawsze milutka.
Stali tak, naprzeciwko siebie,
otuleni mrokiem, a ciemność chłonęła każde ich słowo.
— Co tu robisz? — szepnęła, mając nadzieję, że nie poczuje zaraz
niedorzecznego gorąca na policzkach. Na Merlina, za niecały miesiąc spadnie
pierwszy śnieg! Rumieńce spowodowane temperaturą nie mogły się pojawić. Prawda?
— Myślę. — Kolejne dwa kroki do przodu. — Czasem mi się zdarza.
— Lepiej okazjonalnie niż wcale. Nie mogę cię jednak wesprzeć, obcy mi
stan niemyślący. — Założyła kilka loków za ucho, z niezadowoleniem zauważając
zdradziecko drżącą rękę.
— Dzisiaj nie widać gwiazd.
— Co?
— Nie widać gwiazd. Dlaczego wyszłaś, skoro nie możesz ich oglądać? — Widziała
go już w całej okazałości, niesforną grzywkę opadającą na czoło, nawet oczy
wykute z czystego srebra.
Wzruszyła ramionami.
— Chyba też potrzebowałam pomyśleć. Od czasu wyboru Czary atmosfera w
Gryffindorze jest trochę… inna.
Skinął głową.
— Kto by pomyślał, że to właśnie wy skończycie w reprezentacji. Oboje.
— Nie wyczuła w jego głosie zbytniego żalu czy zawodu, zwykłe stwierdzenie,
które chyba miało jej coś uświadomić. Nie miała pojęcia co. — Dumbledore prawie
tam zszedł, gdy tylko przeczytał wasze nazwiska.
— Jak i połowa sali. Ty też wyglądałeś na zaskoczonego. — Z najwyższym
trudem powstrzymała się od klapnięcia dłonią w czoło. Właśnie przyznała, że
patrzyła na jego reakcję nawet podczas wyboru Czary. Świetnie, opowiedz mu jeszcze dokładnie i ze szczegółami, co myślisz o
tak obcisłych koszulkach. Odwróciła wzrok od jego klatki piersiowej, ganiąc
się w duchu. Przecież to Malfoy, idiotko,
wyśmieje cię za samo spojrzenie.
Ale Draco tylko uśmiechał się
lekko, przeczesując palcami platynowe pasma włosów.
– Nie oszukujmy się, dodatkowy
reprezentant nie pojawiłby się nawet w najśmielszych z moich snów. A mogę
zapewnić, że niektóre z nich są bardzo śmiałe. – Podszedł do jednego z kilku
witrażowych okien na korytarzu, założył blade dłonie za plecami. Smukłymi,
długimi palcami gładził skórę na ich zewnętrznej części, co jakiś czas
zahaczając o materiał koszuli.
– Tylko oszczędź sobie opisów,
wierzę ci na słowo. – Hermiona starała się nie zwracać uwagi na ruchy dłoni Malfoya,
ani na jego wyprostowaną sylwetkę na tle chmurnego nieba. Próbowała nie
przesuwać wzrokiem po włosach, w których ktoś niezdający sobie sprawy z skutków
własnych czynów, zaklął czystą platynę. Nie myślała o oczach wypełnionych
srebrem. A przynajmniej te stwierdzenie uparcie powtarzała, niby mantrę,
potrzebną tylko do zapewnienia chwilowego spokoju rozszalałemu od nadmiaru
danych umysłowi.
– Wiesz już, jak go oszukasz? –
Spokojny głos wyrwał ją z rozmyślań, uniosła głowę, zauważając, że przed dobre kilka
chwil z uporem maniaka wpatrywała się w złożone dłonie Dracona, których miejsce
teraz zajął przód koszuli.
– Oszukam?
Skinął głową.
– Smoka. Wiesz już, jak
poradzisz sobie ze smokiem?
Westchnęła, opierając się o
kamienny parapet. Ostra krawędź wbijała jej się w uda, ale nie zwracała na nią
uwagi. Mogłam się spodziewać, że o to
zapyta.
– Po części dlatego musiałam tu
przyjść. Pomyśleć o zadaniu. Nie mam pojęcia, jak podejść smoka, w jaki sposób
odciągnąć jego uwagę.
Draco znowu odwrócił się przodem
do okna, spoglądał na skłębione sploty chmur, przysłaniające mroźną połać
nieba. Zdawał się częściowo nieobecny, a jednocześnie o wiele bardziej
opanowany niż ona. Przynajmniej zewnętrznie. Założyła zagubiony lok za ucho, z
niesmakiem zauważając, że robi to w momentach niepewności. Dlaczego miałaby być
niepewna przy Malfoyu?
Czy to aby na pewno była
niepewność?
– Tak wyglądało niebo, gdy go
zabierali. – Głos, tak cichy, że prawie szepczący, dotarł jednak wyraźnie do
jej uszu. – Ciemne, zasnute szarawą kurtyną, zasłaniającą scenę przed
spektaklem burzy. Nie powinienem tego pamiętać, roczne dziecko nie może
pamiętać. A widzę, każdej nocy, jakby to było wczoraj.
Domyśliła się, że mówił o
Lucjuszu. I chociaż nie miała pojęcia, co to miało do rzeczy, nie skomentowała
słów Dracona ani słowem. Pierwszy raz powiedział jej coś tak prawdziwego.
– Zastawili pułapkę. On
bezpiecznie siedział w kryjówce, w której chował też wszelkie pozostałości po
Voldemorcie. Jego szatę. Złamaną różdżkę. Matka mówiła, że był wściekły, bo nie
wiedział, co zabiło jego Pana. Ale przecież nadal nie do końca wiemy, co się
stało. Aurorzy znaleźli jakiś dziennik, który Riddle prowadził, jak był jeszcze
w Hogwarcie i napuścili na niego Lucjusza. Gdy ten szukał, oni sami wykradli
zgromadzone przez niego przedmioty. — Spojrzał na Hermionę wzrokiem, z którego
smutek aż wylewał się ciągłym strumyczkiem, powoli skapując na zimną posadzkę.
– Myślę, że to samo powinnaś zrobić ze smokiem. Pokazać mu, dać mu coś, czego
pragnie tak bardzo, że odwróci jego uwagę. Jeżeli waszym zadaniem będzie go
obezwładnić, stworzysz sobie idealną okazję do zadania ciosu. Nie mam pojęcia,
o co innego mogłoby chodzić.
– Dlaczego mi pomagasz? –
szepnęła, stając o krok przed nim. Pod wpływem impulsu spojrzała mu prosto w
oczu, odganiając głos rozsądku, uparcie twierdzący, że to bardzo nieostrożne
posunięcie.
– Bo chyba tego właśnie
potrzebujesz. Spłacam dług.
– Ale nie jesteś mi nic winien.
– Ależ jestem. Ja jako jedyny
nosiłem twoje… piersi. – Uśmiechnął się nieznacznie. Sprawiał jednak wrażenie,
jakby miał zamiar powiedzieć coś innego, z czego zaraz szybko zdecydował.
Tej nocy Hermiona nie zapytała go o nic więcej.
****
*
Namiot, przestronna budowla,
której ściany stanowiły ogromne płachty materiału, była w stanie pomieścić
niejednego gościa. Poza głównym i jednocześnie największym „pokojem”,
oddzielonym od innych zwojami tkaniny, znalazłbyś tam jeszcze cztery mniejsze,
w których znajdowały się wszelkiej wielkości ławy i krzesła, niekiedy
urozmaicone szafeczką i stojącą na niej ozdobną wazą. Materiałowe ściany, w
niektórych miejscach zakończone frędzlami, falowały przy choćby najmniejszym
podmuchu wiatru, przez co namiot wyglądał, jakby był w nieustannym ruchu. Ciche
skrzypienie drewnianych słupków i całego szkieletu przywodziło na myśl kiwającą
się na morzu łódź, co potęgowało ogólne wrażenie ruchu czy też nierealności
namiotu, zawdzięczającego swój rozmiar niczemu innemu jak magii.
Było ich czworo. Wiktor Krum z
obszytym czerwienią płaszczem na ramionach. Fleur Delacour, francuska piękność
o jasnym spojrzeniu i srebrnym kostiumie. Harry Potter w rubinowej szacie, do
złudzenia przypominającej hogwarckie stroje do Quidditcha. Hermiona Granger,
ubrana dokładnie tak, jak Wybraniec, z tą różnicą, że zieleń zajęła miejsce barwy
przewodniej. Snuli się bez wyraźnie określonego celu po zakamarkach namiotu,
czekając na rozpoczęcie pierwszego zadania, męczeni niewiedzą odnośnie jego
przebiegu. Ten i ów nerwowo pocierał palce, inny synchronicznie wsuwał ręce do
kieszeni szaty, aby zaraz ponownie je wysunąć i powtórzyć czynność od początku.
Cisza, zakłócana jedynie szelestem materiału i skrzypieniem gumowych podeszw,
nie przynosiła nikomu ukojenia, potęgowała jedynie poczucie zaciskających się
supłów w żołądku oraz uciążliwej suchości w gardle, której nawet Ognista Whisky
nie byłaby w stanie sprostać.
– Witam zawodników. – Płachta
zafalowała mocniej, z rozcięcia w materiale wynurzył się profesor Dumbledore, a
tuż za nim dyrektorowie Beauxbatons i Durmstrangu oraz przedstawiciel
Ministerstwa, Bartemiusz Crouch. – Tyle zagadek i domysłów, aż w końcu nadeszła
ta chwila, tak wyczekiwana. Tylko wy potraficie w pełni ją docenić. – Rozejrzał
się uważnie. – Barty, do dzieła.
Crouch skinął ręką na
zawodników.
– Reprezentanci, stańcie tu
wkoło – chrząknął – Panna Delacour, tutaj, tak. Panna Granger, proszę bardzo… –
mamrotał, rozstawiając wokół siebie adeptów magii – Pan Krum, tak. I pan
Potter, świetnie, świetnie.
Stali tuż obok siebie, zebrani w
ciasnym okręgu, a Bartemiusz Crouch, wysoce szanowany pracownik Ministerstwa,
mierzył ich świdrującym spojrzeniem brunatnych oczu. W silnych, choć nieco już
pomarszczonych dłoniach, trzymał niewielką sakiewkę, której zawartości
najwyraźniej niezmiernie zależało na wydostaniu się na zewnątrz, bo poruszała
się niestrudzenie, wyginając woreczek w każdym możliwym kierunku. Podsunął go
stojącej najbliżej Fleur.
– Proszę bardzo, panno Delacour.
– Rozwarł krańce sakiewki, z której wydostały się skłębione opary i kilka
zagubionych iskier. – Zielony Walijski… – mruknął, gdy prychająca miniaturka
smoka wylądowała na dłoni Francuzki.
– Panno Granger… — Hermiona
przymknęła oczy, wyciągając rękę, na której zaraz spoczęła smocza podobizna. –
Szwedzki Krótkopyski. – Crouch uśmiechnął się nieznacznie, ale Gryfonka zdobyła
się jedynie na zaniepokojone spojrzenie w kierunku pokrytej łuskami miniaturki.
– Panie Krum… Chiński Ogniomiot.
To niezła sztuka… I w takim razie, pan Potter. Został nam…
Harry wyciągnął rękę.
– Rogogon Węgierski… To miniaturki
prawdziwych smoków. Każdy z nich strzeże złotego jaja. Wasze zadanie jest
stosunkowo proste – zebrać jaja. Zawierają wskazówkę, niezbędną do wykonania
następnego zadania. Jakieś pytania?
Odpowiedziała mu cisza.
– Doskonale. – Albus zerknął na
Fleur. – Panno Delacour, na dźwięk wystrzału wyjdzie pani na arenę.
Ktoś zajął się armatą, a
reprezentantka Beauxbatons opuściła namiot reprezentantów, kierując się na
spotkanie z gniewem smoczego płomienia.*
Czekali. Nie mówili wiele, bo
też o czym tu rozmawiać? Słyszeli skandowanie widowni, raz gwizdy, to znowu
krzyki. Nad głos tłumu wybijały się wrzaski bliźniaków z domu Weasley, którzy
zbierali zakłady. Z tego, co wywnioskowali po reakcji publiki, Fleur udało się zdobyć jajo. Jakim sposobem?
Nie mogli tego wiedzieć.
Wiktor wyszedł drugi. Hermiona
przyglądała się jego sylwetce, znikającej za płachtą namiotu, modląc się w
duchu, żeby zadanie zabrało mu jak najwięcej czasu. Była następna, Harry
wylądował na końcu kolejki. Z jednej strony chciała mieć to za sobą, z drugiej
– odwlekać tak długo, jak tylko się dało. Co tu dużo mówić, bała się. Strach
nie był dla niej uczuciem całkiem obcym, przecież przeżyła z Harrym i Ronem te
kilka lat, obfitujące w wycieczki do najprzeróżniejszych ukrytych komnat jak i
ucieczki przed najprzeróżniejszymi rodzajami stworzeń oraz nauczycieli. Turniej
jednak, jako doświadczenie nowe i najbardziej ze wszystkich dotychczasowych
niebezpieczne, wywoływał w sercu Gryfonki ten rodzaj niepokoju, którego
najzacieklej chciała uniknąć – zdolnego przekształcić się w przerażenie. Dzięki
Malfoyowi udawało jej się tłumić obezwładniające uczucia, bo wiedziała, w jaki
sposób zmierzy się ze smokiem. W życiu by nie przypuszczała, że to jego osobie
będzie tyle zawdzięczać – przechodząc przez eliksir i wrzucenie karteczek do
Czary, kończąc na radach dotyczących ukończenia pierwszego zadania. A
przynajmniej rozpoczęcia. Niby plan miała, ale wątpliwości też jej nie
opuszczały. Modliła się w duchu, żeby w rozstrzygającym momencie nie zabrakło
jej opanowania. Nie mogła polec już na początku.
– Boisz się? – Harry usiadł obok
niej na szerokiej ławie, opierając przedramiona na kolanach. Dłonie drżały mu
ledwo zauważalnie, gdy stukał palcami o ochraniacze kończyn dolnych.
– Chyba nie ma sensu mówić, że nie…
– Uśmiechnęła się niemrawo, wsłuchując w wystukiwany przez przyjaciela rytm.
– Chyba nie ma sensu mówić, że
nie ma się czego bać… – mruknął.
Panna Granger złożyła dłonie na
kolanach, wyłamując palce.
– Wiesz… – Harry utkwił wzrok w przeciwległej
ścianie namiotu. – Byłem tak zajęty przygotowywaniem samej możliwości wzięcia
udziału w Turnieju, że nawet nie pomyślałem o niebezpieczeństwie. W sensie, wiedziałem
o nim, ale schowałem tę świadomość gdzieś głęboko i pilnowałem, żeby się nie
wydostała.
– Nie jesteś w tym sam. Banda
idiotów z nas, no nie? Ty, ja i Malfoy. Tyle że on nie musi tu teraz siedzieć…
– I trząść gaciami przed
pogawędką ze smokiem? Zdecydowanie tak. – Harry odchylił się do tyłu,
przymykając oczy. Okulary zsunęły mu się na czubek nosa.
– Niby to zrobiliśmy, ale wydaje
mi się, że ani przez chwilę nie myślałem, że naprawdę się uda. Że naprawdę
Czara nas wybierze. W końcu, czemu miałaby to zrobić?
– Tego się chyba nigdy nie
dowiemy. – Racja, czemu? Dlaczego Czara wybrała reprezentantów, którzy nie
dość, że byli zbyt młodzi, to jeszcze zgłosili się dzięki oszustwom? Czy
naprawdę zasługiwali na te, jakby nie patrzeć, zaszczytne pozycje? Na początku
uczniowie podchodzili do nich z niekrytą podejrzliwością, ale z czasem zaczęli
im nawet gratulować. Niektórzy przyznawali, że byli dumni z nich, dwójki
Gryfonów, bo żadnemu zbyt młodemu ochotnikowi z pozostałych szkół nie udało się
choćby zgłosić. Okazało się, że niepotrzebnie bali się odrzucenia, ba, zostali
„przyjęci” jeszcze entuzjastyczniej. Tylko, z drugiej strony, czy ten konkretny
sposób na uczestnictwo w Turnieju to taki powód do dumy? Odpowiedź wydawała się
oczywista, Czara musiała to wiedzieć.
Dlaczego więc zignorowała tę
wiedzę?
– Dwoje zawodników uporało się
ze smokami, zdobywając złote jaja i kończąc tym samym pierwsze zadanie. Teraz
czas na trzecią reprezentantkę! – Zapowiedź komentatora dotarła do Hermiony jak
przez mgłę, niewyraźna i odległa, zdawać by się mogło, mało realna.
Pannie Granger nie dane było
rozważać problemów natury moralnej ani chwili dłużej, armatni wystrzał dawał
jasno do zrozumienia, że nadeszła jej kolej. Ledwo zarejestrowała, że Harry
uścisnął jej dłoń i opuściła namiot, podnosząc ozdobną płachtę.
Uderzyła w nią chmara bodźców, z
których wyłapywała krzyki widowni, gwizdy i światło. Arena, przypominająca
raczej fragment wyjątkowo skalistej góry otoczonej widownią, sprawiała wrażenie
niedorzecznie małej, biorąc pod uwagę, że miała służyć jako pole do walki ze
smokiem. Ostre i strome kamienne odłamy, półki i wybrzuszenia tworzyły swego
rodzaju tor, który musiała pokonać, żeby dostać się do jaja. Samo przebycie tej
drogi do najłatwiejszych nie należało, nie mówiąc już o skakaniu po skałach ze
smoczym oddechem na karku. Jajo, niewielki złoty skarb, spoczywało bezpiecznie
w gnieździe na środku areny. Uznała, że trąciło to lekką niedorzecznością.
Wynurzyła się z niewielkiego
wejścia, łudząco podobnego do jednego z tych otworów, które kryły w swoim
wnętrzu jaskiniowy korytarz. Niebo zasnute chmurami było pierwszym dobrym
znakiem – nie musiała martwić się słońcem, zdolnym oślepić ją w najmniej
odpowiednim momencie. Rozglądała się uważnie, ignorując szmery na widowni.
Strach, towarzyszący jej przez cały czas spędzony w namiocie, nagle wyparował,
pozostawiając po sobie jedynie rosnącą determinację. Smok już na nią czekał.
Ogromny, przewyższający wzrostem
najwyższe hogwarckie sale, majestatyczny w swojej wyniosłości. Srebrnoszare
łuski, splecione ciasno, niby na kształt pancerza, połyskiwały delikatnie przy
każdym poruszeniu. Ułożone warstwowo, od najmniejszych, chroniących krótki pysk
i fragment szyi, po te wielkości dachówek, pokrywające kolczasty ogon. Tworzyły
swego rodzaju mozaikę na smukłym cielsku, zaprojektowaną przez
najdokładniejszego z rzemieślników – naturę. Podbrzusze, pokryte łuskami
jaśniejszymi od pozostałych, rozświetlała od wewnątrz niebieskawa poświata, znamionująca
ukryte pokłady ognia zdolne opuścić smoczą paszczę w każdym momencie. Wąskie
ślepia, chronione przez trzy nieustannie poruszające się powieki spoglądały w
kierunku panny Granger ni to wściekle, ni obojętnie. Emanowały mądrością,
zdobywaną przez wieki długiego, drapieżnego życia. Czego oczekujesz? – zdawały się pytać, trafnie uznając Hermionę za
główną zainteresowaną. Długie łapy, zakończone czterema pazurami, spoczywały
tuż przy jaju, jakby przekazując treść ostrzegawczej wiadomości. Nawet nie próbuj, bo i tak nie podołasz.
Gad nie przewidział jednego –
czarodzieje zdobyli o smokach kilka kluczowych informacji, których Hermiona nie
omieszkała wyszukać. Wiedziała więc, że plujące ogniem istoty to świetni
kanciarze.
Zwróciła uwagę na metalowy
łańcuch, przymocowany do największej ze skał i ciągnący się aż do szerokiej
obroży na smoczej szyi. Zakończony setkami niewyobrażalnie ostrych kolców ogon poruszał
się w rytm oddechu gada, raz po raz uderzając o kamienną powierzchnię areny.
Policzyła do trzech, oceniając odległość, powtarzając kolejność wprowadzania
planu. Była gotowa to za dużo powiedziane – raczej zdolna do rozpoczęcia.
Wrzaski widowni, szum poruszanych flag i transparentów zepchnęła w zakamarki
umysłu, skupiając się na tym, co w danej chwili najważniejsze – szafirowym
płomieniu, który właśnie opuścił progi smoczej paszczy.
Uskoczyła, o włos unikając
zwęglenia. Przylgnęła do chropowatej skały, wyjmując różdżkę z rękawa szaty.
Ścisnęła ją mocno, zauważając mimochodem, że dłoń wcale jej nie drży. Oczywiście, głupia, walką ze smokiem nawet
się nie przejmiesz, ale pojawi się taki Malfoy i już dostajesz padaczki.
Wyjrzała zza skalnego ustępu,
akurat by zobaczyć kolejną salwę płomieni, lecącą w jej stronę. Odskoczyła
gwałtownie, policzyła do trzech i rzuciła pierwsze zaklęcie, którego smok nie
był w stanie zauważyć. Jeszcze nie.
Wybiegła ze swojej kryjówki,
osłaniając się tarczą, która złagodziła nieco gorąco wywołane kolejnym ognistym
splunięciem. Schowała się za skałą, już nieco bliższą środkowi areny i
transmutowała kilka kamieni w złote monety, które zaraz podrzuciła pod sam nos
węszącego smoka. Nie zwracając uwagi na reakcję gada, przebiegła do następnej
półki skalnej, skąd, wysuwając jedynie czubek głowy i różdżkę, transmutowała kolejne
kamienne odłamki po drugiej stronie areny. Rubiny, diamenty i błyszczące złotem
monety stworzyły nieco poskręcaną ścieżkę, odbiegającą od jaja coraz dalej i
dalej w kierunku przeciwnym położeniu Hermiony. Uważnie śledziła poruszenia
smoka, który, nagle zdezorientowany, przenosił niepewny wzrok od strzeżonego
przez siebie jaja do mieniących się skarbów i z powrotem. Nie stracił jednak
całkiem głowy dla największej ze swoich słabości, potężnym splunięciem topiąc zewnętrzną warstwę skały,
za którą kuliła się Hermiona. Panna Granger zdołała się odturlać w ostatnim
momencie, bo zaraz miażdżący cios ogona rozłożył kamienny występ na części
pierwsze. Kolejne machnięcie strąciło ją z powierzchni, której się trzymała.
Zsunęła się po ostrej skale, raniąc ręce i rozcinając szatę. Strumyczek krwi
spływający jej po twarzy zauważyła dopiero, gdy ciemnoczerwona posoka dostała
się na powiekę. Wytarła ją szybko, gramoląc się z powrotem do góry, umiejętnie
chwytała nierówności w skale, podciągając się miarowo. Dziękowała w duchu
ciotce, mającej w zwyczaju zabierać ją na mugolskie ścianki wspinaczkowe.
Wychyliła głowę zza głazu,
przyglądając się smokowi, który niby siedział przy jaju, ale pożądliwym
wzrokiem wpatrywał się w kamienie szlachetne, wytyczające szlak na drugi koniec
areny. Uniosła różdżkę, szeptem wypowiedziawszy Wingardium Leviosa, zaklęcie znane jej doskonale już od pierwszego
roku nauki w Hogwarcie. Zza skały, która posłużyła Hermionie za bodajże drugą
kryjówkę, wychylił się połyskujący czubek stosu monet i wszelkiego rodzaju
drogocennych tworów ziemi. Panna Granger lewitowała go na szczyt najbliższego
głazu, bez reszty zwracając uwagę smoka na skarby. Ten, nie zważając już na
jajo, tak liche w porównaniu do czekających przed nim wspaniałości, kroczył po
szlaku z kamieni, zbierając je łapczywie do kieszeni przy podbrzuszu. Hermiona
tymczasem, pilnując, aby stos monet powoli oddalał się od smoka, zsuwając się na
drugą stronę skały, podbiegła do gniazdka, w którym niewinnie połyskiwało złote
jajo. Już miała je chwycić, już podnieść do góry w geście zwycięstwa, gdy jej
szata zaplątała się w otaczające jajo gałęzie, przewracając pannę Granger na
ziemię. Ta upuściła różdżkę, skarb, do którego dążył smok, przestał się
przesuwać, dystans między transmutowanymi drogocennościami a gadem zmniejszał
się niebezpiecznie szybko.
Gryfonka oswobodziła się z
czepliwych gałęzi, desperacko poszukując różdżki, którą zaraz chwyciła. Nie
mogła już tylko odwrócić uwagi smoka i uciec ze złotym jajem, musiała go
uwięzić, żeby nie zdążył jej dogonić, gdy się zorientuje, że monety to tylko
chwilowo transmutowane kamienie. Przeszukiwała umysł, starając się przypomnieć
sobie najbardziej skuteczne z zaklęć obezwładniających, ale Petrificus Totalus był za słaby na tak
potężnego smoka. Przesuwała kamienie szlachetne dalej i dalej, co najwyraźniej
zaczynało irytować gada, który zdążył zebrać już całą ścieżkę drogocenności i
teraz czekał tylko na uciekający skarb.
Nagłe oświecenie spłynęło na nią
razem z promieniami słońca, które wydostały się zza chmur. Przekierowała stos
monet pod występ skalny, zmuszając smoka do zatrzymania się na głazie obok.
Odetchnęła głęboko, zdając sobie sprawę, że ma tylko jedną szansę – jeżeli się
nie uda, gad nie omieszka rozgnieść ją na wilgotne purée, ewentualnie zwęglić.
Ostatecznie puściła lewitowane drogocenności i uniosła różdżkę.
– Incarcifors! – krzyknęła, nie zawracając sobie głowy
niewerbalnością zaklęcia. Z szaleńczo bijącym sercem spoglądała na głaz pod
smokiem, który, przemieniony w pokaźnych rozmiarów klatkę, uwięził w swoim
wnętrzu wierzgającego gada. Oszołomiona cofnęła się kilka kroków, prosto w
objęcia gniazda i drżącymi rękami chwyciła jajo, dopiero teraz dopuszczając do
siebie oklaski i skandowanie widowni.
Rzucany przez nią czar miał za
zadanie przemienić dany przedmiot w więzienie, pozwalając tym samym na
schwytanie stworzenia znajdującego się w pobliżu. Nie mogła zaczarować ziemi,
nie była też pewna, czy głaz można uznać za „przedmiot”, ani czy smok nie okaże
się zbyt silny na klatkę. Jak we śnie dała się wyprowadzić z areny,
przechodziła z rąk do rąk, przyjmowała gratulacje, automatycznie za takowe
dziękując, jednak na ziemię sprowadziło ją dopiero otrzeźwiające klepnięcie w
plecy, które zaserwował jej Hagrid.
– Aleś im pokazała, Hermiono! Taki
żem dumny, jakem dawno nie był… – Gajowy zamrugał gwałtownie, jakby odganiając
łzy i pociągnął nosem, uśmiechając się szeroko.
– Czyli to jakby… udało się –
szepnęła, nie akcentując pytania.
– Ano! I to w jakim stylu! Ten
piesek Karkarowa może się schować pod stół z podkulonym ogonem, po tym, co tu
nam, cholibka, pokazałaś! – Hagrid smarknął głośno, dmuchając w haftowaną
chusteczkę, którą wyjął z kieszeni płaszcza. – A ja żem się tak martwił… Takem
się martwił…
Hermiona rozglądała się do
widowni, nie do końca wiedząc, czego tak właściwie szuka. Uświadomiła to sobie
jednak bardzo dobitnie, gdy zatrzymała wzrok na platynowej czuprynie. Malfoy
uśmiechał się lekko, unosząc zaledwie jeden kącik ust. Musiało to oznaczać, że
naprawdę się cieszył. Przecież to właśnie dzięki niemu, jak każdy szanujący się
Gryfon powinien powiedzieć, wstrętnemu Ślizgonowi, miała choć cień nadziei na
skuteczne poradzenie sobie z pierwszym zadaniem Turnieju Trójmagicznego.
Tylko ich trójka, ona, Malfoy i
Harry, dla którego właśnie wprowadzano Rogogona Węgierskiego, wiedziała, że nie
kto inny jak Draco wrzucił do Czary karteczki z nazwiskami. Męczyła ją
niezdrowa ciekawość odnośnie hipotetycznej reakcji grona pedagogicznego na tak
wstrząsającą wiadomość – Gryfoni bratali się ze Ślizgonem.
Koniec świata nam bliski.
****
Trybuny zaprojektowano tak, żeby arena była dobrze widoczna dla
wszystkich, niezależnie od miejsca, w którym się znajdowali. Nic jednak
dziwnego w tym, że pierwszy rząd widok miał najlepszy, a co za tym idzie – zajmujący
go czarodzieje mogli najdokładniej komentować działania zawodników i poruszenia
smoków. Rozwodzono się nad usypiającym zaklęciem panny Delacour, którym
potraktowała Zielonego Walijskiego przedstawiciela gadów władających ogniem.
Kręcono głowami nad częściowo nieudanym planem Wiktora Kruma, załamywano ręce
nad jajami, zgniecionymi przez oślepionego smoka i przytakiwano sędziom, gdy ci
chcieli odjąć punkty reprezentantowi Durmstrangu. Szczękano zębami za każdym
razem, gdy szafirowe płomienie zbliżały się do osoby panny Granger, mijając
obrany przez smoka cel zaledwie o włos. Przyklaskiwano energicznie pomysłowi z
transmutacją odłamków skalnych w kamienie szlachetne, bo, jak wiadomo
wszystkim, których temat choć trochę interesował, smoki to psy na drogocenności.
W końcu, z napięciem oczekiwano na zmagania Harry’ego, bez skrupułów komentując
wszystko, co tylko się nawinęło – wyklinano nawet młodych Weasley’ów, którzy
ważyli się zbierać zakłady w strefie nieparającej się hazardem publiki w
postaci grona pedagogicznego. Profesor Flitwick postawił na Hermionę cztery
galeony, co w ostatecznym rozrachunku mu się opłaciło. Severus Snape zaś
stracił galeonów pięć po nieudanym występie Wiktora Kruma. Był z tego tym
bardziej niezadowolony, że swego czasu widział ten sam pojedynek, zakończony
tym samym wynikiem, choć nie mógł ponarzekać na owy fakt z nikim innym jak
profesor McGonagall, która jednak zaciekle wyganiała z pedagogicznej części
trybun braci Weasley. Nawet odjęła im punkty, co nieco rekompensowało Mistrzowi
Eliksirów stracone pieniądze.
– Musisz się zgodzić Minerwo –
zagadnął profesor Dumbledore, rozwijając papierek z karmelkiem – że panna
Granger poradziła sobie znakomicie. Nie wspominając już o tym, że jakimś
sposobem udało jej się przekroczyć linię wieku.
– Powinnam być bardziej surowa w
tej kwestii, ale nie można się nie zgodzić. Trzeba przyznać, że jest
utalentowana, o czym z resztą świadczą jej stopnie. – Minerwa McGonagall z
wyraźną dumą wpatrywała się w sylwetkę Hermiony, zajmującej miejsce na trybunach.
– Oceny ocenami. – Albus machnął
ręką, rozgryzając cukierka. – To nasze czyny ukazują, ile tak naprawdę jesteśmy
warci. Panna Granger, mimo że początki miała nieco nieregulaminowe, może nas
zaskoczyć w całym przedsięwzięciu. Poza tym, Czara nie wybiera zawodników na
chybił trafił. – Zanurzył rękę w kieszeni szaty, z której wielce zadowolony
wyciągnął Fasolki Wszystkich Smaków. – Ja za to lubuję się w niespodziankach.
Bertie Bott był doprawdy niesamowitym człowiekiem.
– Wchodzi Harry… – mruknęła profesor
McGonagall, nie kierując swojej wypowiedzi do nikogo konkretnego, jednak
Dumbledore nie omieszkał się wtrącić.
– Tak, tak, Harry. Muszę
przyznać, że niezły wywinęli numer, ci nasi Gryfoni. Niepokoi mnie to troszkę…
– Gwałtownie zakaszlał, wypluwając fasolkę, która spadła na kamienie areny z
cichym plaśnięciem. – Woskowina – wyjaśnił.
– To nie jest normalne, Albusie.
Czara nie wybiera sobie, ot tak, czwartego zawodnika. – Minerwa zmarszczyła
brwi. Profesor Dumbledore może i był zaniepokojony, ale nie wiedział tego, co
ją męczyło każdego dnia i nocy. Harry już brał udział w Turnieju. Harry już
startował jako ostatni w zadaniu ze smokami. Harry już walczył z Rogogonem
Węgierskim. I teraz robił dokładnie to samo, łącznie z przywoływaniem miotły,
na którą właśnie wskakiwał. Wszystko się powtarzało.
Profesor McGonagall spojrzała na
Severusa, który w tym samym momencie zwrócił wzrok w jej stronę. Przeszła
między nimi ta iskierka porozumienia, powstała po zmianie przeszłości. Snape
nie musiał nic mówić, żeby Minerwa zrozumiała, że doszli do tych samych
wniosków – coś było bardzo nie w porządku. Oboje jednak nie mieli pojęcia
dlaczego.
– Nie mogę się nie zgodzić,
Minerwo. Musimy poczekać. Zobaczyć, spróbować zgadnąć, o co w tym wszystkim
chodzi… – mruknął Albus, przyglądając się zmaganiom Harry’ego. – Same złote
dzieci mamy w Gryffindorze.
Minerwa, choć powinna przejmować
się o wiele ważniejszymi sprawami, poczuła kolejną falę dumy, rozluźniającą
mięśnie nieprzerwanie napięte od czasu powrotu z przeszłości. Pierwszy raz
dopuściła do siebie myśl, że może uda jej się wrócić do normalności. A jeśli
odniosłaby sukces, byłaby to zasługa tej dwójki Gryfonów, tak uparcie goniących
za przygodą.
Musiała jeszcze tylko rozwiązać
problem powtarzających się wydarzeń. Bo tego, że te wszystkie „przypadki” nie
były tylko zbiegiem okoliczności, była tak pewna, jak widoku krwawych ślepek na
jednym z głazów areny. Wiedziała, że to nie przywidzenie.
– I złapał! – Pełne pasji
oklaski widowni, w których przodował profesor Dumledore, zmusiły Minerwę do
spojrzenia na arenę. Harry wznosił się
miarowo, trzymając w rękach złote jajo, niby znicz w meczu ze smokami.
Jak
długo będziesz mnie męczył, czasie? Jak wysoka jest cena za życia tych ludzi?
Dlaczego musimy płacić za zatrzymanie okrucieństwa? Dlaczego stawiasz nas w
ciągłej niepewności, wymyślasz nowe zagrożenia? Dlaczego nie pozwolisz nam
normalnie żyć? Merlinie?! – pytała w duchu, nie zdając sobie sprawy, że jej
nieme słowa znalazły odbiorcę.
To proste, moja droga. – Zdawał się mówić. – Na pewne zjawiska nie możecie mieć wpływu. Pewne zjawiska nie mogą
zostać zmienione. Widzisz… – Jakby się uśmiechał. – Trzeba zachować Harmonię.
Minerwa nie wiedziała, że te
słowa nie były tworem jej umęczonego umysłu. Nie mogła wiedzieć. W pewnych
sprawach Czas bywał nad wyraz dyskretny.
Nad wyraz okrutny.
****
Najbardziej męczące było jego
ciało. Rozlew rodzinnej krwi.
Ucieczka.
Śmiech. Szaleńczy śmiech.
Różdżka. Czarodziej zbyt dobry,
by zabić, nawet po stracie.
Spokojnie przespana noc zyskała
miano legendy. Niewykluczone, że kiedyś stanie się mitem. Drżące dłonie
ściskały pomiętą kołdrę, nawet nie próbując odgarnąć czarnych loków, które
przysypały twarz niczym zasłona, skrywająca za sobą wejście do świata umarłych.
W którym każdej nocy zanurzało
się jego ciało, ciało kuzyna. Ale przecież on żył.
Prawda?
Witam wszystkich w ten słoneczny i niedzielny już nie-poranek.
Akurat dzisiaj nie mam za dużo do powiedzenia, dlatego wszelkie ewentualne wywody pozostawiam Wam.
Pozdrawiam z nadzieją, że dotrwamy do końca, niezależnie od tego czy miałby to być koniec roku szkolnego, czy najbliższego tygodnia,
Vi
*[…]* —
zawiera fragmenty z filmu „Harry Potter i Czara Ognia”
Ojej, dziękuje ci serdecznie za dedykacje <3 Aż sie milej na sercu robi na taki widok :) Cieszę się bardzo, że lubisz moje komentarze, wiele to dla mine znaczy - aż się jeszcze bardziej chce komentować!
OdpowiedzUsuńChoć akurat z tym komentarzem się trochę zbieram - przeczytałam już po południu - ale w tych dnia zbieram się do pisania czegokolwiek jak pies do jeża, bo pogruchotałam sobie palce w prawej dłoni. Wyobraź sobie teraz moje tempo klikania :D
Ale przejdźmy do rozdziału. A jest o czym mówić :D
Świetnie odtworzyłaś wywiad z Ritą - chyba zrobilaś z niej jeszcze większą kretynkę niż w kanonie, a to już wyczyn. Matko święta, myślałam, że wejdę do tego rozdzialy i ją rozszarpię. I nieśmiertelny tekst o dwunastoletnim chłopcu. Grr.
Zdziwiło mnie, że przyznali sie do wrzycenia kartek, chociaż z drugiej strony do Hermiony to bardzo pasuje :D I te subtelne różnice w wywiadzie z Ritą... teraz Harry już nie może ciagle zaprzeczać i powtarzać, że sie nie zgłaszał... musi bronić się inaczej przed jej werbalnymi atakami. Cóż, zawsze to jakis nowy sposób, zeby trochę bardziej ją zdemonizować. Ale jak wyskoczyła z Hermioną i każde zaprzeczenie Harry'ego zmieniała w coś jeszcze gorszego to myślałam, że padne, masakra... dziecko? Do czternastolatka? Jeśli czternastoletniemu chłopcu oczy by sie zaszkliły na wzmiankę o dziecku, to chyba tylko z rozpaczy, na myśl o takiej wpadce w tym momencie swojego życia xd Ale sam fragment o Ricie, o teatrze i graniu bardzo mi się podobał. Szczególnie ten fragment z porównaniem do Posejdona, bardzo trafny :D
Podoba mi się twoje przedstawienie Rona, a powiem ci, ze w niewielu fanfikach podchodzi mi jego postać :) Ale moze to też dlatego, że przeczytałam w życiu sporo Dramione, gdzie zazwyczaj robi sie z niego psychopatę. Podoba mi się, że bierzesz ten problem z innej, nieszablonowej strony i nie próbujesz się go "pozbyć" w tak banalny sposób :D Coraz większą sympatią darzę jego miłość do muzyki. Fajnie, że pod tym względem nie chce rozgłosu.
Harry tym razem znacnie lepiej rozegrał sytuację z propozycją Draco, choć nei ma się co dziwić, skoro i przeszłość była inna :) I postawa Rona też mi imponuje - ten mimowolny szacunek do Draco. Co prawda to prawda, muszą się tolerować :) Widać, że Harry wiele znaczy dla obojga. Powiem ci, że gdyby nie nadchodząca wizja obiecujacego dramione, to w twoim wydaniu szipowałabym nawet i Drarry :D
Hermiona znalazła się w naprawdę kiepskiej sytuacji, po tych całych czasowych machlojkach Minerwy i Severuwa. Nawet Harry miał nieco lepiej w Czarze Ognia - przynajmniej stukniety śmierciożerca pod przykrywką był chętny mu pomóc :D A ona właściwie nie ma nikogo (choć mugolscy rodzice raczej nie eksplodowaliby pomysłami na pokonanie smoka, ale zawsze coś). Na szczęście wkracza Draco! Dla do tego zaraz wrócę... boże, jaki chaos w tym komentarzu.
Bardzo jestem ciekawa, co konkretnie skrywa jej ciotka, bo w końcu skoro Hermiona podejrzewa, że tak jest, to na 99% będzie to prawda.
Ale sama ta sytuacja, ze Harry i Hermiona muszą działać osobno i nie mogą się siebie nawzajem radzić (co właściwie jest bardzo rozsądną decyzją) jest nieprzyjemna. Każdemu z nich jednak by się to wsparcie przydało.
Rozmowa Hermiony i Draco jak zwykle mnie nie rozczarowała <3 W ogóle Draco chyba nie potrafiłby mnie rozczarować, choćby nie wiem jak próbował… Uwielbiam jak Hermiona na niego reaguje, choć jeszcze do końca nie wie dlaczego i jak się przyznała, że go obserwowała na ogłoszeniu wyników. I jak Draco wyskoczył z tym pytaniem o gwiazdy, kurcze, jakby chciał dać jej znać, że doskonale pamięta ich ostatnią nocną „schadzkę”. Wgl uwielbiam opisy Draco, ale o tym już chyba wspominałam… w każdym poprzednim komentarzu. Ale nieważne. Chciwie łowię wzrokiem nawet najdrobniejsze wstawki o bladych dłoniach gładzących materiał koszuli i oczach z czystego srebra.
I nawet nie wiesz, jak się cieszę, że to właśnie Draco podsunął jej jakąś podpowiedź w związku z pierwszym zadaniem, aż mi serce urosło. I połaczył to przy okazji z bardzo fajnie napisanym wspomnieniem o ojcu.+
+Taką miałam ochotę go przytulić, ze ci mówię. Nie wiem jak Hermiona się powstrzymała xd
OdpowiedzUsuńI tak sobie myślę, ze to strasznie ciężkie musi być, żeby przepisywać w inny sposób, coś co było w książce… nie wiem jak ty to robisz, ja nie mam dość samodyscypliny i cierpliwości, żeby przebrnąć przez te fragmenty, które muszą zaistnieć. Biję pokłony przed twoją wersją pierwszego zadania.
„Oczywiście, głupia, walką ze smokiem nawet się nie przejmiesz, ale pojawi się taki Malfoy i już dostajesz padaczki.” – hahah no daj spokój, Hermiona, kto by nie dostał przy nim padaczki? I wgl bałąm się o nia strasznie i cieszę się, ze tak brawurowo sobie poradziła. Nie wiem czemu się tak denerwowałam, skoro to było pewne, że da radę, ale to chyba dobrze świadczy o twoich umiejętnościach budowania napięcia.
Ach no i uwielbiam Minerwę. Naprawdę jej współczuję, ze ten cały czas ciagle robi jej na złość, że wszystko się powtarza na oczach jej i Severusa, choć tak się starali wszystkiemu zaradzić.
Końcówki nawet nie komentuję, bo jak zwykle miliard teorii mi się żre ze sobą w głowie.
I chyba nigdy nie przestanę sie zachwycać nad twoimi pięknymi opisami i porównaniami... pozwole sobie zacytować perełki z tego rozdzialu, żeby zostały należycie docenione :D
"...ba, nawet pakował go do kartonu oznaczonego plakietką „niemile widziane” i chował gdzieś w rogu strychu"
"Grał, a jasna tarcza księżyca opadała w dół, jak chyli się głowa dziecka, uśpionego przez kołysankę. Grał, a delikatny szelest skrzydeł docierał do niego niby przytłumione brawa, gdy publiczność, niepewna czy już czas, chce wyrazić swój zachwyt nad talentem muzyka."
„Schowała różdżkę do kieszeni, otwierając wolną drogę zachłannym mackom ciemności.”
„Tworzyły swego rodzaju mozaikę na smukłym cielsku, zaprojektowaną przez najdokładniejszego z rzemieślników – naturę.”
Ogólnie wybacz mi ten chaotyczny komentarz, bo choć długi urósł w cholerę, mimo jednej sprawnej dłoni, to chaos tu straszny i milion cytatów ale… no nie mogłam się powstrzymać xd
Rozdział naprawde dobry i naprawdę długi, działo się działo no i wgląd w Rona też na duży plus, podoba mi się jak do niego podchodzisz. Choć dla mnie rozdział kradną Draco i Hermiona, of kors :D
Jeszcze raz dziękuję dedykacje! I tradycyjnie, niech Moc i Wena będą z tobą, bo widać, ze ich obecność wpływa nadzwyczaj korzystnie. Trzymaj się! I trzymaj też kciuki za moją rękę xd
Zapewniam, że między komentarzami pisanymi pogruchotanymi palcami a tymi w pełni sprawnymi nie ma różnicy, co więcej - pogruchotane w jakiś pokrętny sposób cieszą bardziej, bo musiałaś się troszkę wysilić, żeby coś tu naklikać. Wiem, okropna ze mnie istotka. Ale nawet z palcami mniej sprawnymi piszesz komentarze niemal długości moich rozdziałów, co chyba oznacza, że muszę się ostro wziąć za siebie.
UsuńMiło mi to słyszeć ("czytać" głupio brzmi), ten wywiad był jednocześnie łatwy do przeprowadzenia, ale z drugiej strony mogłam nie zawrzeć w nim tego, na czym mi tak bardzo zależało. Chyba jednak się udało, skoro obudziłam w Tobie mordercze instynkty :D
Zdecydowanie, Ron to zazwyczaj ten zły gość, bo ktoś w końcu musi być zły. Niespecjalnie lubię go w tym wydaniu, nie mówiąc już o tym, że jego kanoniczne zachowania niekiedy doprowadzały mnie do białej gorączki. Chciałam pokazać go z innej strony, w moim osobistym przekonaniu, lepszej.
Zobaczyłam "Drarry" i prawie uciekłam. Żartuję oczywiście (hah, taki ze mnie śmieszek... :D).
Mała wskazówka, która ukazuje zbyt długojęzyczną część mojej natury - bliżej przyjrzałabym się ciotce.
Masz rację, pewnie to "rozdzielenie" w planowaniu przejścia przez Turniej wyszło trochę nieprzyjemnie. Cóż jednak poradzę skoro Gryfoni uznali, że w taki sposób postąpią fair, nie chciałam się z nimi kłócić.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję, że zwróciłaś uwagę na pytanie o gwiazdy. Taki mój wewnętrzny sukcesik :D Nie będę ukrywać, że też mam ochotę Dracona przytulić. Właściwie, niezależnie od sytuacji.
Wśród osób pozostawiających po sobie ślad jesteś chyba jedyną, która do Minerwy pała czymkolwiek, a co dopiero sympatią. Niemniej jednak, cieszy mnie to, co się będę hamować.
"Choć to szaleństwo, lecz jest w nim metoda". Muszę oznajmić, że Twoje komentarze wcale nie są chaotyczne. Przynajmniej nie dla mnie :D
Niech Moc będzie z Tobą, a sprawność z Twoją ręką,
Vi
No i skończyłam, No i mi smutno, że będe musiała teraz czekać!
OdpowiedzUsuńTworzysz naprawdę coś niezwykłego, jeszcze nigdy nie spotkałam się z czymś podobnym. Zaczynajac od oryginalnego pomysłu, przez opisy, ktore nadal mnie zachwycają i na zabawnych dialogach kończąc! To opowiadanie ma u mnie naprawde mocna pozycje!
Opisy są niezwykle graficzne, jestem w stanie poczuć nastrój bohaterów i ich emocje, chociażby smutek w słowach Dracona w tym rozdziale. Scena na arenie była naprawde stresująca, chociaz oczywistym bylo ze Hermionie nie moze sie nic stać.
Juz nie mogę doczekać sie kolejnego rozdziału!
Możesz życzyć mi szczęścia, bo niedługo startuję z czymś swoim! :D
Ściskam i czekam,
Mary! :*
Wiesz, bardzo, ale to bardzo nie lubię tego przyznawać, ale zabrakło mi słów. "Dziękuję" to jedno z nielicznych, na jakie się zdobędę.
UsuńDlatego też najzwyczajniej w świecie - dziękuję Ci. Dziękuję za powyższe, dziękuję za pozostanie ze mną i moją historią, choć jeszcze wiele jej brakuje. Dziękuję z nadzieją, że jak już jesteś, to będziesz do końca.
Życzę szczęścia, jakżeby inaczej :D
Pozdrawiam,
Vi