sobota, 13 stycznia 2018

14. Ta, Która Niemal Zatonęła

UZUPEŁNIONY 27.01.2018


&&&
Drodzy moi... wieczór dobry...
Chyba trochę się popsułam, dlatego dzisiaj powtórka z rozrywki: tylko kawałek rozdziału. Kontynuacja pojawi się za tydzień/góra dwa, co zależeć będzie bezpośrednio od mojego tempa pracy. Nie będę się długo rozpisywać, powiem tylko, że wszelkie opóźnienia wynikają z dwóch, powiedzmy, projektów, które są dla mnie w tym roku wręcz monstrualnie ważne i po części od nich zależy najbliższa przyszłość mojej osoby. Nie całkowicie, to fakt, ale ich wkład, o ile by w ogóle nastąpił, poskutkuje, w taki czy inny sposób.Tak, wszystko to bardzo zagmatwane i niejasne, co ważniejsze jednak, owe "projekty" mają miejsce w dniach najbliższych i kończę z nimi już dwudziestego drugiego stycznia, więc kto ma, niech trzyma kciuki. A teraz, drodzy moi, zapraszam do lektury (tego ułamka ułameczka) i jej następnej części... Już za niedługo. Mam nadzieję, że po zakończeniu projektów już nic mi w regularności i całkowitym wywiązywaniu się z terminów nie przeszkodzi...
Enjoy,
Vi

&&&


— Co myśmy zrobili… — jęczący, zawodzący szept. — Co… myśmy… zrobili…
Twarz ukryta w dłoniach.
— Co… zrobiliśmy…
Drżała, drżała całym ciałem.
— Co… co zrobiliśmy?!
Minerwa McGonagall klęczała w pokoju skrytym w półmroku, czekając, aż zjawi się odpowiedź na jej wołania. Nie przyszła.
Co to znaczy uratować świat? Kiedyś wydawało jej się, że znała odpowiedź — to znaczy w milczeniu dokładać kamienie do jego fundamentów, znosić cierpienie wynikające z ciężaru bohaterstwa i milczeć, gdy ktoś w uniesieniu wzniosłości zaoferuje order niewiadomemu. Zdała sobie jednak sprawę, jak bardzo się myliła, albo raczej, że nigdy nie wiedziała. Co sobie myślała wtedy, przed piętnastu laty, biorąc na własne barki brzemię należne Wybrańcowi? Nie pamiętała, czy rozpierała ją duma, czy ogarnęło przekonanie, że w tej roli sprawdzi się lepiej niż Chłopiec, O Którym Mówiła Przepowiednia — nie pamiętała, czy chciała coś komukolwiek przez to udowodnić, czy zależało jej jedynie na losie świata. Może bała się pamiętać, bo odkrycia wynikające ze wspomnień przeraziłby ją bardziej niż strumienie krwi, pokrywające zamkowe mury, przysłaniające czarodziejskie dusze, ale wreszcie zrozumiała, na co wystarczyło jej tylko półtorej dekady, że nie miała prawa. Nie powinna była, nie mogła naruszyć harmonii istnienia, zachwiać podwalinami środowiska, poruszyć kamienia, który wywołał lawinę. Nie miała prawa przyczynić się do wydania wyroku na wszystko, co znane, do skazania świata na najgorszą z kar.
Bo jeżeli można by zrzucić na kogokolwiek winę za krwawiące niebo, wskazać jednego sprawcę, zasługującego na zniewagę i potępienie, ona znalazłaby się na szczycie spisu grzeszników — ona poniosłaby odpowiedzialność. Fakt faktem, w nieszczęsnym przedsięwzięciu uczestniczył też męczennik współczesności, Severus Snape… ale to ona wypowiedziała niewybaczalne słowa, jej ręce splamiła krew. To jedno oszustwo, czyn, który nie mógł zostać dokonany, okazał się największą zbrodnią ludzkości, a Minerwa McGonagall stała się królową wśród zbrodniarzy. Nie w jej interesie było rozporządzać życiem, niezależnie od tego, jak dobrze czy źle służyłoby światu — nie ona miała skazywać, skoro sama kiedyś skazaną zostanie.
Minerwa McGonagall nie miała prawa zadecydować o losie wszechistnienia.
Minerwa McGonagall nie miała prawa zadecydować o jego zagładzie.
Nikt nie mógł jej pomóc. Jednak jak mogła myśleć o własnym cierpieniu, gdy wszystko inne zaczynało konać z upływu krwi? Bo nie miała wątpliwości, czyja posoka spływała z nieba, plamiąc naturę wszechrzeczy, naruszając jeszcze bardziej harmonię egzystencji, będąc dowodem na niewybaczalną zbrodnię, której dopuścił się człowiek. Coś, nieznane i potężniejsze niż najwięksi tego świata, postanowiło przeprowadzić częściową dyfuzję, nie zastępując jednak pobieranej cieczy żadną inną — to coś dzierżyło moc wystarczającą, by zgładzić wszelką świadomość, by zdusić pojmowanie, spętać rozproszone dusze. Z każdą chciwie zagarniętą kroplą rosło w siłę, niezmierzoną miarami ludzkiego zrozumienia, niemal niepokonaną, było jednak ograniczone czymś na tyle mocarnym i nieopanowanym, że nie zdołało przejąć całkowitej władzy, jakby nie mogło znaleźć sposobu na pełną, niepowstrzymaną ingerencję. Pod nosem Minerwy jawiły się dwie niewiadome — niszczycielska potęga i skuwające ją kajdany, obie niezrozumiałe i dotąd niepoznane. Siły, z jakimi ludzkość od wieków nie miała do czynienia, co więc dziwnego z tym, że profesor McGonagall nie dostrzegała ich prawdziwej natury, nie pojmowała ich zamierzeń, nie znała planów, nie widziała celów.
Nagle jednak w deszczu żalu i zamieci upadku rozbłysnął płomień, pozwalający jej podjąć ostatnią, kluczową decyzję — Minerwa McGonagall raz jeszcze podejmie próbę uratowania wszechświata. Za to tym razem to nie ona zostanie Cichym Bohaterem — ba, ten bohater zjawi się wśród fanfar sławy i chwały, dźwigając na młodych ramionach własne i wszelkie przeznaczenie. Dobrze wiedziała, kto zasługiwał na takie wyróżnienie, kto był na tyle silny, by podołać zadaniu, przynajmniej do pewnego momentu. Znała go przecież, nazywała się świadkiem jego rozwoju, po części sama go wychowywała.
Minerwa McGonagall mianuje prawowitego Wybrańca.
Po takim postanowieniu pozwoliła sobie szczerze zapłakać. Pierwszy raz od długich piętnastu lat.

****

Panika.
Tak, tego słowa użyłby Blaise Zabini, gdyby ktoś zapytał go o aktualnie panujące w Hogwarcie nastroje. Oczywiście, każdy starał się na swój własny, jak i podpatrzony sposób sprawiać pozory opanowania — jadał śniadanie w Wielkiej Sali, uczęszczał na zajęcia, przyglądał się turniejowym reprezentantom, rozsiewając o nich mniej lub bardziej nieprawdziwe plotki, spał w dormitorium swojego Domu i lekko denerwował się takimi czy innymi egzaminami. Potem jednak zamykał się w opustoszałej łazience, opierał ręce na umywalce i zaglądał głęboko w swoje lustrzane odbicie, obserwował rozszerzone ze strachu oczy i panicznie drżące usta, mówiąc sobie, że przecież nie ma się czego bać. Parę litrów krwawych opadów w tę czy w tę, żadna różnica. Bo kogo właściwie obchodzi, co sobie spadnie z nieba? Może to tylko nad wyraz nieprzemyślany żart Merlina? Każdemu zdarza się od czasu do czasu nabyć w nadmiarze czerwonej farby albo obrabować punkt krwiodawców, ot, błędy młodości. W pewnym wymiarze Blaise uznałby podobne myśli za całkiem zabawne (teraz śmiał się z nich tylko trochę), gdyby nie przeszkadzała mu świadomość raczej niepokojącego zjawiska.
Otóż Blaise Zabini bał się.
Jak cholera.
Nieczęsto mu się to zdarzało, a zazwyczaj jego roczny wykres strachu składał się tylko z dwóch punktów, oznaczających kolejno — powrót do domu na święta; coroczny zjazd angielskich rodów czystej krwi. Pomijając więc te dwa momenty bezgranicznego przerażenia, Blaise Zabini omijał strach we wszelkich maściach, kształtach i postaciach, nie dostrzegał bowiem żadnych powodów do jego odczuwania. Żył i starał się robić to najlepiej, jak umiał, co niekoniecznie zawsze mu wychodziło, gdyż niekiedy nękały go nieposkromione napady lenistwa i bezsensu jakiegokolwiek działania — starał się, napędzany usilnie pielęgnowanymi chęciami. Niestety, jak wiadomo, to piekło jest nimi wybrukowane. Blaise Zabini AKA Diabeł czuł się więc jak w domu.
Był czwartek. W czwartki Blaise Zabini odwiedzał kobietę wariatkę.
W swoim pogmatwanym rozumieniu dostosowania się do otoczenia postanowił zachować pozory normalności — jak zwykle każdego czwartego dnia tygodnia wspinał się na jedną z najwyższych hogwarckich wież, aby złożyć wizytę niezrównoważonej profesor Sybilli Trelawney. Bezpośrednio po ostatnim spotkaniu wątpił, czy jeszcze kiedykolwiek choćby zawita w pobliżu jej „gabinetu”, jednak przepowiednia zwiastująca śmierć przyjaciela wydawała się niczym w porównaniu ze strugami krwi, zalewającymi Hogwart niby ulewny zimowy deszcz, jak to normalnie w okolicy bywa.
Oto nadszedł ten, który miał moc zatrzymania Czarnego Pana...
Był czwartek. Blaise Zabini zaczął się zastanawiać, jak to robił codziennie od tamtego czwartku, co, na wielebnego Salazara, ta cała gadanina miała znaczyć. Nie był pewien, czy przejąłby się napadem profesor Trelawney gdyby nie stary, dobry Dumbledore, który zawsze wiedział, kiedy i gdzie się zjawić, żeby nadać sytuacji trochę dramatyzmu. Ten człowiek nawet wizycie w Mungu przypisałby pozory zorganizowanej krucjaty przeciwko niewiernym pastafarianom, a niech Merlin strzeże każdego, kto odważyłby się mu nie uwierzyć. Mniejsza jednak o Albusa, zawsze trafi się taki, co podłogę myli z sufitem, a oba ma nierówne — prawdziwie ważną kwestią było znaczenie przepowiedni, na tyle makabryczne, żeby wstrząsnąć samym wyżej wymienionym.
Zrodzony z tego, którego nie wybrała różdżka…
Słowa wydawały się proste, ich przekaz wręcz oczywisty, ale chociaż Blaise był przekonany, że przynajmniej jego część odgadł poprawnie, nie miał pojęcia, kogo mógł dotyczyć początek.
A narodził się zmieszany i zmieszaniem się zajął...
Znał treść proroctwa na pamięć, powtarzał je niby mantrę i wtedy, gdy próbował zasnąć, i gdy sen starał się odpędzić, co ostatnimi czasy okazało się mało problematyczne. Hipotetyczna bezsenność nie miała jednak nic wspólnego z równie hipotetycznymi anomaliami pogodowymi ani z zapowiedziami czyjejś bliskiej śmierci, co to, to nie. Jak mogłaby?
Wspiął się już na trzecie piętro i skręcił w prawo, kierując się ku następnej kondygnacji schodów, gdy zobaczył Tą, Która Niemal Zatonęła. A niepokojący był to widok.
Nigdy nie rozumiał, co takiego widział w niej Draco i właściwie cała szkoła — bo Blaise doskonale zdawał sobie sprawę z niepojętej fascynacji przyjaciela i niejednokrotnie słyszał o „prawdopodobnie najmądrzejszej czarownicy swojego pokolenia”. Czy do zasłużenia sobie na taki tytuł wystarczały same Wybitne w wynikach końcowo rocznych? Nie przypominał sobie bowiem, żeby panna Granger okazała swoją wyższość w jakichkolwiek innych działaniach — nie chciał oceniać jej zbyt krytycznie, koniec końców znał ją tylko z widzenia, dręczyły go jednak wątpliwości, niezrozumienie i zalążki trochę niepewnej złości. Kim ona była, żeby nagle, ni z tego, ni z owego, znaleźć się w centrum wszystkich hogwarckich wydarzeń? Turniej Trójmagiczny, Bal Bożonarodzeniowy, rozmyślania młodego Malfoya… Nie zbyt dużo jak na jedną, niepozorną czarownicę?
Stała teraz, oparta o ścianę w załamaniu korytarza, stosunkowo dobrze ukryta przez niepożądanym czy też nieuważnym wzrokiem — jednak kto jak kto, ale Blaise Zabini był ponadprzeciętnym obserwatorem. Zawsze widział.
Dużo widział.
Dlatego zobaczył skuloną, dość wysoką postać, wychudzoną, za co najprawdopodobniej odpowiadały ostatnie przeżycia. Biała piżama Skrzydła Szpitalnego wisiała na kościstych ramionach, zapadała się tam, gdzie powinna płasko opinać brzuch, szerokie nogawki spływały na bose stopy, zakrywając je niemal w całości. Długie, kościste palce prawej ręki powolnym ruchem gładziły lewą dłoń, oczy miała przymknięte, usta lekko rozchylone, poruszające się ledwo zauważalnie w niemo wypowiadanym monologu, może modlitwie. Blada, niby chora, ale zaskakująco spokojna i, jakby nie patrzeć, zmieniona. Kto, niech wspominany będzie Salazar, ukradł jej włosy? Długie, kasztanowe loki zniknęły, zastąpione przez nieuporządkowaną, kilkucentymetrową fryzurę, która swoją drogą wyglądała całkiem nieźle, lecz nie w tym rzecz — w Blaisie Zabinim zrodziła się niespodziewana myśl.
Hermiona Granger musiała odznaczać się niesamowitą siłą.
A choć Czarny Pan naznaczył go jako swego, miał on moc, jakiej Czarny Pan nie znał...
— Granger..? — skarcił się w duchu, uznając decyzję rozpoczęcia rozmowy za wyjątkowo głupią. Bo co właściwie mógłby jej powiedzieć? „Dobra robota, Granger, ja bym się tak szybko nie pozbierał, gdybym prawie zatonął w opadach krwi. Twarda z ciebie sztuka, nie ma co.”
Otworzyła oczy, a Blaise’a ogarnęło niezrozumiałe pragnienie odkrycia, co oznaczał ten dziwny błysk w jej spojrzeniu.
— Blaise? — spytała, opuszczając ręce wzdłuż tułowia i drżąc lekko, najpewniej z zimna.
Czy to normalne, że odczuł idiotyczne zawstydzenie, bo zwrócił się do niej po nazwisku?
— Jak się masz, Granger?
Oto część następna z cyklu „Dlaczego Blaise Diabeł powinien nazywać się Wesley”.
Przyglądała mu się przez chwilę, zanim odpowiedziała:
— Wręcz kwitnąco, mimo że ciąży teraz nade mną klątwa pani Pomfrey, bo uciekłam ze Skrzydła. — Wygładziła piżamę. — Chciałam poczuć się trochę normalniej… wśród ludzi. Ale zapomniałam o lekcjach.
— I że nic już nie jest normalnie. — Blaise uśmiechnął się blado. — Wy, Gryfoni, zawsze musicie wszystko spieprzyć.
— Ach tak? — Hermiona skrzyżowała ręce na piersi, unosząc brew w wysokim powątpiewaniu. — To nie nasza wina, że ślizgońska masa obdarza otoczenie takimi pokładami paniki. Chociaż trudno nie panikować, widząc tuż obok takich padalców.
               — Waż słowa, koleżanko. Niby czarny, lecz nie marny.
               — Malfoy…
               — Tak zawsze mówi. — Blaise podrapał się po głowie, skinając głową w stronę schodów. — Chyba moim obywatelskim obowiązkiem jest odprowadzić panienkę za bezpieczne wrota Skrzydła Szpitalnego.
               Hermiona uśmiechnęła się pod nosem.
               — Ależ z pana przykładny obywatel, panie Zabini, aż dziw, żeś pan w Slytherinie.
               Co oznaczał ten uśmiech? Co przekazywały te oczy?
I teraz jeden zginie, aby wyrównać rachunki…
— A czy do Gryffindoru nie powinny należeć jednostki okazujące sponiewieranym osobnikom choć cień sympatii?
— Nie mam pojęcia. Może lepiej nie roztkliwiać się nad tym dłużej, bo dojdziemy do mało zadowalających wniosków.
Hermiona rozglądnęła się niepewnie.
— Ale ja już rzeczywiście powinnam… — Wykonała niekreślony ruch ręką, zapewne mający wskazywać planowany kierunek dalszej wędrówki.
Minęła Zabiniego i odeszła parę kroków, żeby jednak zaraz się zatrzymać.
— Dziękuję — szepnęła, nie odwracając się — za twoje słowa.
Była już w połowie schodów na drugie piętro, gdy dobiegło ją z góry niezdecydowane wołanie.
— Granger… — Zabini wyłonił się zza barierki. — Chcesz ze mną odwiedzić kobietę?
Bo ten zaciągnął dług u samej śmierci.


****

           Hermiona Granger nie była pewna, dlaczego przystała na tak karygodnie sformułowaną propozycję.
               „Chcesz ze mną odwiedzić kobietę?”. Dobre sobie. Oczywiście nie omieszkała powykłócać się o to, kto tu jest, a kto raczej prawdopodobnie na pewno nie jest „kobietą”. Nie była pewna, ba, nie miała pojęcia — to prawie jakby wydawała przyzwolenie na takie karczemne bezeceństwa, a do tego typu przypuszczeń ani ze strony otoczenia, ani samej siebie dopuścić nie mogła. Z miejsca uznała Blaise’a Zabiniego za człowieka pozbawionego choćby krzty ogłady i poczucia dobrego smaku — jak bowiem można zadać tego typu pytanie, jakby nie patrzeć, kobiecie?
               Pomijając już fakt, że wyraziła zgodę i chęć na uczestnictwo w koncepcie Zabiniego, nie spodziewała się w najgorszych, najnikczemniejszych snach, że wspomnianą „kobietą” Blaise’a okaże się nie kto inny, jak profesor Sybilla Trelawney we własnej osobie. Ktoś coś wspominał o nieuczęszczaniu na jedyne zajęcia w Hogwarcie, spowodowanym materią raczej osobistą? Skądże znowu, wróżbitka to w istocie czarująca osobistość.
               Czarująca.
               Blaise może zaśmiałby się na taką grę słów, Hermiona zdecydowała więc, że musi popracować nieco nad poziomem swoich wewnętrznych żartów.
               Starała się nie zwracać uwagi na kłującą i wyjątkowo męczącą świadomość nieudolności własnych poczynań — chciała zająć się czymś zgoła innym niż wpatrywanie się w biały sufit równie białego Skrzydła Szpitalnego, który pewnie był obiektem niezmordowanych zabiegów dezynfekujących (tak jak pozostała część Skrzydła i tereny do niego bezpośrednio przylegające) każdego jednego dnia. Chciała wyrzucić z myśli choć na chwilę wspomnienia wieczoru Balu Bożonarodzeniowego, a jeszcze bardziej pozbyć się wreszcie nurtującego ją problemu krwawych opadów — chociaż nad tym pragnieniem przeważało łaknienie zrozumienia i rozwikłania niejasnej zagadki, połączenia faktów, odkrycia i uporządkowania leżących przed Hermioną kart, których widziała tylko część, a nie rozpoznawała i nie potrafiła wyjaśnić znaczenia choćby tych kilku odsłoniętych. Poczynając od tego, że jakimś cudem znalazła się wśród uczestników Turnieju Trójmagicznego i przeżyła pierwsze zadanie, przechodząc przez głosy krążące po korytarzach, kończąc na krwawym koszmarze — czuła, że miała tuż pod nosem wszystko, czego potrzebowała do rozszyfrowania niewiadomej, ale mimo że znajdowało się tak blisko, ona nie była w stanie tego dosięgnąć, dostrzec, dotrzeć do sedna sprawy. Gdy przeszło jej przez myśl, że może wizyta u szalonej Trelawney rozjaśni nieco mrok tajemnicy, zdiagnozowała siebie jako skrajnie zdesperowaną i tą diagnozę powtarzała za każdym razem, gdy podnosiła do ust filiżankę z fusiastą herbatą, zapadając się w miękkich poduszkach i próbując uśmiechać przynajmniej co cztery łyki.
               W sali do wróżbiarstwa nie postawiła stopy od pamiętnych zajęć na trzecim roku, ale wydawało jej się, jakby była tu zaledwie wczoraj — te same aksamitne pufy, zapadające się fotele, stoliki ledwo odstające od podłogi. Przyjemny, lekko gryzący zapach kadzideł, dym drażniący nieprzywykłe do oparów oczy, półmrok rozjaśniany mdławym światłem czerwonych lamp. A w otoczeniu rozrzuconych po podłodze kart, wszelkiego koloru i rozmiaru serwisów do herbaty i chwiejących się na podstawkach kryształowych kul, siedziała profesor Sybilla Trelawney niczym samozwańcza Królowa Kier, pani czarodziejskich noumenów. Oczy za wielkimi szkłami okularów przyjmowały rozmiary spodków pod filiżanki, wyglądając przy tym równie niepokojąco, jak pamiętny rok temu. Hermiona nie udawała nawet, że rozumiała sympatię Blaise’a do tej wariatki, chociaż niby swój ciągnie do swego — bo co do tego, że uczuciem, którym Zabini darzył Trelawney, była sympatia, nie miała najmniejszych wątpliwości. Z czego natomiast owo zamiłowanie wynikało, sam Merlin musiał się zastanawiać.
               Ale tak ogólnie to panna Granger czuła się całkiem swobodnie w tym towarzystwie.
— Powiedz mi, kochanieńki – zagadnęła profesor Trelawney — jak tam twój kot?
               — O dziwo — Blaise porządnie pociągnął ze swojej filiżanki. — ma się dobrze.
               — Doprawdy?
               — Ależ tak.
               — A to dopiero… — Sybiilla poprawiła okulary, w zamyśleniu lustrując kwiecisty czajniczek do herbaty. — Skąd wiesz?
               — Matka w każdym liście składa mi szczegółowe sprawozdanie z jego poczynań. — Blaise spojrzał w stronę akurat uśmiechającej się Hermiony. — Na moją równie rozwlekłą prośbę.
               Panna Granger szybko pokiwała głową, niemal krztusząc się połykaną herbatą.
               — To ona jeszcze żyje? — Wróżbitka wykazywała oznaki śmiertelnego zdumienia.
               — A jakże.
               — Coś podobnego…                                                                                                              
               Tak, swobodnie do kwadratu. Lepiej niż w domu.
               Napar z ziół kasztanowca smakował niemal równie źle, jak pachniał, kadzidlany dym wciąż szczypał Hermionę w oczy, a Sybilla w rozmowie prowadzonej właściwie wyłącznie z Zabinim nie podjęła ani razu tematu w jakiś sposób niezwiązanego ze śmiercią. Czego chcieć więcej?
               — Powiedz mi więc, kochanieńki… — Profesor Trelawney zapatrzyła się w na wpół uchylone okno, podczas gdy Blaise przejął rolę gospodarza, szczodrze dolewając do opróżnionych filiżanek kolejnych porcji herbaty. — A któryś z tutejszych nauczycieli? Twój czy też twoich znajomych?
               — O ile nic nie zmieniło się od niecałych trzydziestu minut, wszyscy z nich wciąż żyją. — Zabini odłożył dzbanek, podając pannie Granger napełnioną filiżankę. Ta uśmiechnęła się krzywo, złorzecząc w myślach wszelkim objawom ślizgońskiej uprzejmości.
               — Jesteś absolutnie pewien? — Sybilla zwróciła ku niemu spodkowate szkła okularów. — Zdaje mi się… Widzę… Wiem, że tu rozchodzi się o osobę, której nie znasz. Z którą nie masz bezpośredniego kontaktu.
               — Droga pani — Blaise uśmiechnął się niemal ujmująco. Niemal. — w całym Hogwarcie, jak on długi i szeroki, nie znajdzie się choć jeden czarodziej, o którym ten człowiek — Tu wskazał palcem na własną klatkę piersiową. — by nie wiedział.
               Trelawney nie odpowiedziała na to zapewnienie, ponownie zwracając zamglony wzrok ku nieokreślonemu punktowi w przestrzeni — może nawet poza przestrzenią. Słodkawy dym oplatał jej nadgarstki mgielnymi kajdanami, wiązał stopy, zaglądał za mleczne szkła okularów, przysłaniał ściśnięte w wąską kreskę usta niby niematerialny knebel. Tylko drażnił czy próbował powtrzymać wróżbitkę od wypowiedzenia niechcianych przez siebie słów? Jedynie się unosił, jedynie tańczył, czy próbował przyćmić wzrok jej wewnętrznego oka? Zaledwie istniał czy żył?
               — To wszystko kłamstwa… — wyszeptała, rozglądając się dookoła ze zdezorientowaniem i narastającym przerażeniem. — Wszystko kłamstwa…
               Rozbieganym wzrokiem błądziła po dzbanku, filiżankach, rozrzuconych kartach i uśpionych kulach, rzucała błędne spojrzenia na ściany i samą siebie, przyglądała się wyciągniętym palcom, nie poznając własnych dłoni, trzymała się za ramiona, nie czując dotyku. Powtarzała przy tym niby mantrę tylko jedno słowo.
               Kłamstwa.
               Blaise zerknął na nią niepewnie, jednak jako człowiek do podobnych incydentów przyzwyczajony, nie przejął się zbytnio. Natomiast Hermiona zdawała się adaptować nieco do nastroju nauczycielki, kręciła się niespokojnie na swoim zapadniętym fotelu, wyłamywała palce i pełna niepokoju przyglądała się poczynaniom Sybilli. Ta tymczasem oderwała wreszcie wzrok od własnych dłoni, zatrzymując go centralnie na osobie panny Granger — zaglądnęła głęboko w bursztynowe oczy, przeszywając spojrzeniem coraz to nowe warstwy wewnętrzności, nakłuwając poziomy świadomości, penetrując obszary dotąd dla nikogo niedostępne, wręcz intymne, z których sama właścicielka aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy. Trelawney zobaczyła ocean myśli, zatopione w nim ciała, prądy magii i topniejące kry cierpienia; ujrzała niezrozumienie, niepewność i strach, strach przed przeszłością i przed jutrem, strach przed życiem i własną słabością; rozpacz, na przemian wzrastającą i niemal zanikającą, burzę sprzecznych uczuć i sprzecznych przekonań, luźnych twierdzeń i niezbitych faktów; była świadkiem tysiąca narodzin i tysiąca śmierci, niedotrzymanych postanowień, niespełnionych obietnic, zawodu. Zobaczyła żal i niechęć, pragnienie zmiany i psychiczną zaporę, na ową zmianę niepozwalającą; niezmierzoną brzydotę i boskie piękno, podniosłe ideały i przyziemne łaknienie, oburzenie i nieopanowane obrzydzenie. Setki sprzeczności, tysiące marzeń, miliony pogrzebanych myśli. A na obrzeżach tego wszystkiego, poniekąd kształtujące i naprowadzające sposoby wszelkiego pojmowania, zobaczyła kłamstwo.
               Okrutne szyderstwo Czasu.
               Wzdrygnęła się, zamrugała i oderwała wreszcie wzrok od oczu Hermiony — ta natomiast niby skamieniała, siedziała bez ruchu na zapadniętym fotelu, porażona doświadczeniem własnej wewnętrzności, tak zbolałej i niepewnej, rozpaczliwie łaknącej odpowiedzi i dowodów na to, że pojęcia oznaczające kolejno piękno, czystość i wiarę kryją w sobie odbicie prawdziwie widocznych w świecie wartości. Przeraziło ją to, co ukryte przed wzrokiem ludzkim, to, co męczyło ją potwornie jak daleko sięgała pamięcią, nigdy jednak nie doświadczyła ogromu skrywanych uczuć naraz, niby powódź, niepowstrzymaną falę, nie tylko zalewającą, ale również niszczącą wszystko na swojej drodze. To nowe doświadczenie odjęło jej mowę, spowolniło myśli, rozmyło spojrzenie — teraz była gotowa znienawidzić Sybillę Trelawney. Jak jednak mogłaby ją przekląć? Wróżbitka ukazała Hermionie jej najgłębszą, najskrupulatniej skrywaną wewnętrzność — właściwym jest przekląć kogokolwiek za prawdę?
               Panna Granger gwałtownie wstała, rozlewając napar z filiżanki na dywan i piżamę, Blaise chwycił ją za rękę, próbując wyjaśnić dziwne zachowania profesor Trelawney, Sybilla za to przybrała na twarz nieco idiotyczny uśmiech nierozgarniętej pani domu — żadne z nich jednak nie zdążyło wypowiedzieć choćby słowa, bo w hałaśliwej nagłości własnych poczynań drewnianą klapę odrzucił Draco Malfoy, wcześniej tłukąc się niemiłosiernie na chwiejnych szczeblach drabiny, co miało zapewne znamionować okrutny pośpiech podejmowanych przez niego działań. Rozczochrane platynowe kosmyki opadały mu na czoło, rozpięta i nieco wymięta koszula odsłaniała górną część torsu, jakże bladą i wąską, krawat trzymał się szyi ostatkami postrzępionych sił, peleryna Slytherinu zdawała się jeszcze łopotać mu za plecami, mimo że wiatr nie wtargnął wraz z nim za progi zamku. Był cały wymięty i pokiereszowany, chociaż w tym skrajnie krytycznym jak dla niego stanie (niewyprasowane spodnie) wciąż wyglądał na swój sposób dostojnie. Wystarczyło jednak spojrzeć na twarz, oczy szeroko otwarte w wyrazie bezgranicznego szoku i drżące z napięcia mięśnie żuchwy, wystarczyło wsłuchać się w urywany rytm jego oddechy, aby zrozumieć, że…
               — Umarł — powiedział Draco Malfoy, szarpiąc resztki bogu ducha winnego krawata.
               Podszedł nagle do fotela na skos od panny Granger, właściwie jakby przemieścił się z jednego miejsca na drugie bez konieczności wprowadzania w czyn stanu przejściowego pomiędzy tymi dwoma. Pełnym przekonania ruchem zrzucił z siebie rozwianą pelerynę, zaraz jednak założył ją ponownie i ponownie ściągnął. Usiadł wreszcie, wstał, położył zdjęty materiał na siedzeniu, usiadł znowu. Zdążył się przy tym rozglądnąć, przestawić serwis do herbaty, zaglądnąć w kryształową kulę i odsunąć czubkiem buta kilka zagubionych kart — wszystkie wykonane przez niego czynności, licząc od nagłego wtargnięcia na teren Sybilli, zajęły mu nie więcej niż dwadzieścia sekund.
               Jedyni dotychczasowi goście wróżbitki zarzucili próby wyduszenia z siebie choćby części wcześniej planowanych wypowiedzi, Hermiona z powrotem usiadła, Blaise puścił jej rękę i również zajął miejsce, Sybilla z kolei wciąż głupawo się uśmiechała. Siedzieli tak przez chwilę, nie patrząc jedni na drugich, ni to przytłoczeni, ni specjalnie zaskoczeni zaistniałą sytuacją, jakby już przyzwyczajeni do życiowych momentów z rodzaju tych dziwnych i niewytłumaczalnych, a może po prostu grupowo zszokowani. Ciszę przerywał jedynie urywany oddech Draco i stukot zasłon okiennych, poruszanych przez wiatr.
               Gdy wszyscy jak jeden mąż otworzyli usta, chcąc podzielić się z otoczeniem przemyśleniami na tematy aktualne czy też luźnymi myślami, spodziewanemu potokowi słów przeszkodziło wejście kolejnego wizytatora — zaskrzypiała drabinka, trzasnęła klapa i do apartamentów profesor wróżbiarstwa, Sybilli Trelawney, wkroczył nie kto inny, jak Albus Dumbledore we własnej osobie.
               — No to już są jakieś wolne żarty. — Blaise Zabini wstał, spojrzał na gościa, poprawił krawat Slytherinu i usiadł.
               Hermiona również zdradzała objawy pragnienia raptownego wstania, zamiast tego jednak podjęła się wygładzania materiału szpitalnej piżamy, sprawiając wrażenie przyłapanego na ucieczce przestępcy, który w genialnym planie wyswobodzenia się z kajdan więziennej jurysdykcji nie przemyślał jednego — konieczności zmiany odzienia wierzchniego. Draco rzucił profesorowi obojętne spojrzenie, skrzywił się, co w założeniu miało zapewne przypominać kpiący uśmiech i z uporem maniaka powiedział:
               — Umarł.
               Zaraz powtórzył też sekwencję ruchów wykonanych tuż po wtargnięciu do pomieszczenia — wstał, założył pelerynę, przeszedł się, wrócił, pooglądał wyposażenie, zdjął pelerynę. Potem usiadł, żeby po chwili wstać, założyć pelerynę, zdjąć ją i położyć na siedzeniu fotela, na które z powrotem opadł. Natomiast profesor Trelawney nie zwracała uwagi na żadną ze zgromadzonych osobistości, w najwyższym skupieniu wpatrując się w parującą na zielono herbatą.
               Albus Dumbledore uśmiechnął się lekko, najprawdopodobniej w stronę Blaise’a, co ten skomentował następująco:
               — Merlinie, widzisz i nie grzmisz…
               Po czym Draco Malfoy głosem człowieka śmiertelnie wręcz przekonanego o słuszności własnych słów, rzekł:
               — Umarł.
               Zabini spojrzał na Malfoya, Malfoy na Zabiniego — tak patrzeli na siebie przez chwilę pod czujnym okiem Albusa Dumbledore’a i nieobecnym spojrzeniem Hermiony Granger. Blaise nie omieszkał ponownie podsumować sytuacji:
               — O w mordę.
               Draco pokiwał głową, deklarując zgodę z powyższym stwierdzeniem.
               — Wszystkim wam padło na rozum, jak mi Merlin miły — odezwała się Sybilla Trelawney, odrywając wzrok od parującego naparu, do którego kontemplowania zaraz powróciła.
               Znowu zamilkli, tym razem jednak patrząc jedni na drugich, a ciszę przerywało jedynie skrzypienie fotela, na którym siedziała wróżbitka.
               — Sądzę, moi drodzy — Profesor Dumbledore zagłębił się w labirynt puf i pufek, zajmując koniec końców miejsce przy okrążonym już przez uczniów stoliku. — że powinniśmy porozmawiać.
               — Umarł — powtórzył Draco, a szok w jego głosie został zastąpiony przez ogrom bólu straty. — Mistrz nie żyje.

****


Zakazany Las budził się w nocy.
Czekał, przyczajony, aż słoneczne światło zaprzestanie bezowocnych prób przebicia jego twardej skorupy, a gdy tylko mrok na dobre wyganiał ociągające się resztki dnia, rozkwitał niby księżycowy kwiat, podatny tylko na zimny, odległy blask Luny. Przeróżne stwory, małe i duże, wypełzały ze swoich zatęchłych jam, napawając się zapachem nocy, chłonąc ciemność, która zapewniała dogodniejsze warunki dla ich wyblakłych oczu niż jaskrawe światło. Wspinały się po zgrabiałych pniach drzew, chwytały w swoje ostre ząbki wilgotne liście i przeżuwały, wdrapując się coraz wyżej i wyżej, chowając przed drapieżnikami. Centaury odkrywały wejścia do swoich ustronnych kryjówek, opuszczały schronienia i oddawały się temu, do czego zostały stworzone — badały znaki nieba. Przemierzały dziesiątki kilometrów pod osłoną lasu, za pochodnie mając jedynie księżyc, a za mapę pokrywające nieboskłon gwiazdy, aż zatrzymywały się przy granicy drzew, pokryte potem i pianą, ledwo mogąc ustać na drżących nogach. To był ich teren, poczynając od krzaków na obrzeżach hogwarckich błoni, kończąc na gęstwinie przy urwiskach, setki mil dalej. Znały każde zwierzę, które kiedykolwiek przekroczyło progi Zakazanego Lasu, wiedziały o wszystkich jego niezapowiedzianych gościach, tak jak wiedziały o Draco Malfoyu, gdy ten skradał się pomiędzy wyschniętymi drzewami, szeleszcząc opadłymi na ziemię liśćmi i depcząc po pozostałościach ułamanych gałązek.
Draco Malfoy składał wizytę Mistrzowi.
— Był sobie chłopiec, który nie miał ojca.
Cienie wskazywały mu drogę, gdy przemierzał niezbadane połacie Zakazanego Lasu, kierując się do jego kryjówki. Cienie ukrywały go przed niepożądanym wzrokiem, zapewniając mu swobodę ruchów i myśli — Mistrz swego czasu nazwał Malfoya Dzieckiem Cienia. Bo Draco nigdy nie bał się nocy. Bo Cień był jego ojcem.
— Był sobie chłopiec, który nie znał miłości.
Mistrz mieszkał daleko, w głębi Lasu, czarodziej stroniący od magicznej nacji. Mówił o sobie jak o starym człowieku, jednak wraz z odejściem młodości nie opuściły go młodzieńcze siły ani nabyte za młodu umiejętności. Niegdyś brązowe włosy zsiwiały mu niemal zupełnie, ale zieleń oczu przez te wszystkie lata nie straciła na intensywności barwy, wiernie oddając sobą obraz jego duszy. Rdzeniem różdżki Mistrza był włos jednorożca, jego patronusem — wilk. To właśnie on po raz pierwszy zaprowadził Draco do swego właściciela.
Wilk.
— Był sobie chłopiec, a nazywał się „nieszczęście”.
Mistrz nie pozwalał przychodzić Draconowi raz w miesiącu, w jedną jedyną noc — gdy księżyc na odległym nieboskłonie ukazywał się w pełni swojej okazałości.
— Był sobie chłopiec, który znalazł Mistrza.
Mistrz uczył Draco, został jego pierwszym nauczycielem — jego pierwszym przyjacielem. Nie był dla niego jak ojciec, bo ten ojca nienawidził — był jak Mistrz dla swojego ucznia.
— Był sobie chłopiec, który został uczniem.
Zawsze powtarzał, że go znalazł, wyczuł — że go wybrał. Za co natomiast można by wybrać Draco Malfoya? Tego nigdy nie zdradził, chociaż miał swój powód.
— Był sobie uczeń, którego Mistrz umarł.
Jego powód poszedł z nim do grobu.
— A kim był Mistrz? Jak nazywał się jego Mistrz?
Był sobie chłopiec, który nie znał miłości.
— Jak się nazywał…
— Draco, to wybitnie ważne, tożsamość Mistrza.
Mistrz go pokochał.
— Jak miał na imię…
Był sobie chłopiec, a na imię miał nieszczęście.
— Pamiętasz, kim on był Draco, wiem, że pamiętasz.
— Usłyszałem… usłyszałem tylko raz…
Mistrz go przechrzcił.
— Jak nazywał się Mistrz? Jak miał na imię?
— Nie…
— Jak miał na imię, Draco?
Był sobie uczeń, którego Mistrz nazwał imieniem gwiazdy.
— Remus Lupin.
Syriuszem.

****

Oczy, krwawiące oczy. Gdzie jesteście?
Kuzynie? Gdzie jesteś?
Gdzie jesteś?

Syriuszu..?
Template by Elmo