wtorek, 24 października 2017

13. Tańczący w deszczu

UZUPEŁNIONY 5.11.2017:
Dzisiaj, zgodnie z treścią "Terminarza", dodaję uzupełnienie. Nie okazało się nawet w połowie tak długie, jak sobie wymarzyłam, bo czas i Fortuna zdają się ostatnio szczególnie złośliwie ze mnie szydzić, co zaowocowało przypadkowym usunięciem pokaźnej części tekstu. Pojawia się więc to, co aktualnie mam na stanie, cudotwórcą bowiem jeszcze nie jestem, jednak zapewniam, że jeśli kiedyś takowym zostanę, dowiecie się o tym pierwsi.
Zapraszam do dodatkowej, króciutkiej lektury... Jeżeli uda mi się kiedyś dobazgrać coś do tego rozdziału, nie omieszkam poinformować przy okazji kolejnych notek. Albo w "Terminarzu".

Do następnego,
Vi


&&&

Dobry dzień,
wiem, przybywam późno i do tego nie w pełni przygotowana. Ale może wszystko po kolei.
Poniżej znajdziecie sam początek rozdziału XIV, początek początków. Publikuję go, żeby coś się wreszcie na blogu pojawiło jako dowód, że kłamliwa Vi jeszcze dycha. I żeby zrobić Wam smaka na ciąg dalszy, który pojawi się już niedługo, bo w niedzielę, o czym możecie też poczytać w zakładce "Terminarz", gdzie będę od tej pory umieszczała planowane daty pojawienia się następnych notek, trochę dla Waszego poczucia wiedzy odnośnie tego, co się dzieje i mojej motywacji w postaci deadline'u, bo okrutnie trudno mi się ostatnio zebrać. Byłam takim przegrywem życiowym co najmniej przez ubiegły miesiąc i na razie nie zapowiada się zmiana tego stanu. Chociaż szczególnie uważni i błyskotliwi zdążyli pewnie zauważyć, że nie wszystko idzie tak źle, jak idzie większość, a mianowicie, nastąpiła odmiana starego lichego szablonu na to cudeńko, za które jeszcze raz serdecznie dziękuję Elmo z szabloniarni Dellyland. Jesteś cudotwórczynią. 
Jeżeli ktoś ma jakieś żale, opinie, luźne myśli, mowy motywacyjne albo memy, zapraszam do strefy komentującej pod każdą z możliwych zakładek, gdzie tylko Was serce poniesie, a miejmy nadzieję, że sprostacie niemal niewykonalnej misji zmiany mojego ostatniego poglądu na świat i samą siebie, który perfekcyjnie podsumowuje to oto powiedzonko:
Bliżej mi do ziemi niż do życia.

Vi

****


I wtedy wchodzi ona, cała w czerwieni.

Draco Malfoy bardzo chciał przyznać, że wystrój wyglądał tandetnie.
Draco Malfoy nie lubił kłamać.
Biel przeplatała się ze srebrem w zawieszonych u sufitu soplach, otaczających poszczególne kolumny Wielkiej Sali ciasnymi splotami; śnieg mieszał się z oddechami i przysiadał na ubraniach, jasnymi, lśniącymi płatkami krążąc po całej szerokości pomieszczenia, jakby chciał usłyszeć i zobaczyć więcej niż najbardziej dociekliwi z gości; stoliki poustawiano przy ścianach i dookoła parkietu, pozostawiając przejście przez środek sali, po obu stronach którego ustawiły się dwa rzędy zgromadzonych, wiercąc się, szepcząc, szturchając i wywołując ogólny zamęt, a to wszystko tłumaczyć można było tylko jednym — niezdrowym podekscytowaniem. Jedyna droga, którą bez bardziej dokuczliwych kolizji dało się przejść aż na środek pomieszczenia, do parkietu i wyróżnionego stołu belferskiego, została przeznaczona dla nikogo innego jak reprezentantów. Draco czuł się więc zobowiązany do przeciskania się przez zbite grupy uczniowskie daleko od głównego przejścia w poszukiwaniu miejsca nie tyle wygodnego, co nieprzeciętnego pod względem obserwacyjnym — nie mógłby przegapić widoku potykającego się o własne i nie tylko własne nogi Pottera, bo jego spodziewanych wyczynów na parkiecie nie sposób będzie nazwać tańcem, nie zdobyłby się też na odpuszczenie sobie wyśmiania poszczególnych elementów stroju jak i aparycji domniemanego partnera Granger, musiał być nieszczęśnik bowiem wyjątkowo nieudaczny, skoro przypuszczał, że ma prawo prosić o towarzystwo tak upierdliwej Gryfonki. Najwyraźniej nikt nie zaznajomił go wcześniej z panującą sytuacją, Draco jednak, po uprzednim, bynajmniej niepowstrzymywanym, wyśmianiu, wytłumaczy biedakowi, jak się sprawy mają i przede wszystkim, kogo ma w nich zabraknąć. Hermiona powinna się skupić na Turnieju, a nie jakiś nieporadnych zalotach — a Malfoy, mimo że raczej niechętnie, przyznawał jej procentową większość szans niż komukolwiek innemu. Chyba że on sam startowałby w rozgrywkach, ma się rozumieć — wtedy nie mogłaby się z nim mierzyć.
Z racji swojego wrodzonego talentu do poruszania się w tłumie i zachowywania równowagi nawet w najbardziej nieprzewidzianych pozycjach, nie zrobił na nim wrażenia podkładający mu nogi Szymus, który może nie tyle nogi podkładał, co nogi wykładał, rozłożywszy się razem ze wszystkim innym na przyprószonej śniegiem i zasnutej mgłą posadzce Wielkiej Sali. Niemal nie zwrócił też uwagi na Zahaczę-O-Wszystko-Moim-Szlafrokiem-Z-Plecnych-Włosów-Zabieniego Weasleya, który z powodów niewiadomych znalazł się nagle ze swoją serwetkową szatą na poziomie ramion Malfoya, właściwie wskakując mu na tzw. „barana”, Draco zdążył się jednak, wysławiany niech będzie Salazar, odsunąć, a Nie-Odróżniam-Ręcznika-Od-Koszuli Weasley wylądował na wyłożonym na podłodze Finniganie. Tu ktoś szarpał się z kimś o tylko połowicznie jedwabny szal, inny pod wpływem nagłego natchnienia wskakiwał na najbliższe krzesło i zaczynał deklamować, wywołując natychmiastową reakcję otoczenia, które nie tyle ściągało go z lśniącego bielą siedzenia, co zatykało usta delikwenta wszystkim, co znalazło się pod ręką, Wiewióra musiał więc w końcu siłą wyciągać swoją domniemaną szatę z gardła Zabiniego. Blaise śmiał się przy tym tak okropnie, że nie sposób było całkowicie odczepić od niego materiału, co z boku przypominało nieco zabawę z psem i liną, ale gdy już zaczynano zbierać zakłady, Ron uwolnił swoją własność. Nie licząc więc kilku mniej lub bardziej widowiskowych incydentów, otoczenie zachowywało stosunkowy spokój, czekając na pojawienie się najbardziej wyczekiwanych gości i ich partnerów, a Draco dopchał się wreszcie do pierwszego rzędu przy przejściu, dostosowując się do ogólnej postawy oczekiwania. Chociaż potrafił wykazywać oznaki wręcz nadludzkiej cierpliwości, teraz każda sekunda wydawała mu się minutą, każda minuta coraz dłuższą godziną, znał jednak powód swojego zachowania — kolacja zostanie podana dopiero po pierwszym tańcu, a Draco Malfoy akurat tego wieczora czuł się wręcz diabolicznie głodny. Wszyscy, którzy mają za sobą podobne doświadczenie, zrozumieją, o co mu chodziło, gdy myślał w ten sposób.
W tłumie najprzeróżniejszych zwyczajów i narodowości na pierwszy rzut oka nie odróżniłbyś zawiniętej w połyskujące zwoje Francuzki od podobnie wystrojonej uczennicy Hogwartu, nawet niektórzy przedstawiciele Durmstrangu zdecydowali się przybrać w coś zgoła mniej niż zwykle jaskiniowego, tylko gdzieniegdzie Draco dostrzegał elementy futra i nie ukrywał, że wypatrywał w takich okolicach pierwszych oznak ognisk lub tańców plemiennych, na razie jednak neandertalczycy zachowywali przynajmniej pozory ucywilizowania. Grono belferskie aż promieniało niespotykanym dotąd szykiem i elegancją, choć Malfoy miał wątpliwości co do certyfikowanego pochodzenia niektórych elementów ich garderoby, wolał też nie zagłębiać się zbytnio w genezę zbierania materiałów na płaszcz gajowego Hagrida. Przy każdej podobnej ocenie powstrzymywał się zaraz przed jej rozwinięciem, a powody na takie postępowanie były dwa — po pierwsze, jeżeli nauczył się czegoś przez te piętnaście lat, to szacunek z pewnością zdążył sobie przyswoić i mimo że, dla przykładu, z takim Hagridem nadto bliskich stosunków nie utrzymywał, nie pałał do niego zbytnią antypatią, może nawet odczuwał zaczątki tajonej sympatii, bo tego półolbrzyma po prostu nie dało się nie lubić; po drugie, musiał zachować wszelkiej maści najgorsze i najbardziej wymyślne obelgi dla partnera Granger. Gość najpewniej był mocno świrnięty.
Poczuł na ramieniu delikatne stukanie, po którym nastąpiło spodziewane potężne klepnięcie, zginające Malfoya niemal w pół. Zaraz za klepnięciem pojawił się Zabini, najwyraźniej uprzednio pozbawiwszy się z otworu gębowego śladów po, ekhem, szacie Nie-Pamiętam-Gdzie-Zostawiłem-Pieniądze-Na-Grzebień Weasleya, bo błyskał nienaturalnie białymi zębami w przesadnie szerokim uśmiechu. Blaise przeprosił grzecznie stojącą obok Krukonkę, pod którą nogi się ugięły na widok jego oblicza, czy to z zachwytu, czy z przerażenia, i ustawił się tuż obok Draco, ciągnąc poły marynarki w dół i strzepując niewidzialne pyłki zarówno z własnych, jak i Malfoyowych rękawów.
— Tata cię nie nauczył, jak się używa szczotki do garnituru? — zagadnął, cmokając z niezadowoleniem na widok smoliście czarnego wdzianka przyjaciela, które kurzu nie widziało najpewniej od urodzenia.
— Mama ci nie pokazała, w którym miejscu trzymać ręce, gdy mówi się „przy sobie”? — Malfoy nie poświęcał większej uwagi poczynaniom Zabiniego, w tym momencie skupionych na węźle krawata.
— Gdybyś przewiązał się porządną muchą zamiast tej wisielczej pętli, nie miałbym się czego czepiać. — Blaise poluzował, poprawił, zacisnął węzeł, aby zaraz powtórzyć sekwencję jeszcze dwa razy i dopiero za trzecim zacisnąć wiązanie ostatecznie. Wyglądał przy tym na tak niemiłosiernie zadowolonego z siebie, że Draco zaczął się zastanawiać nad zmianą swojego podejścia do rękoczynów.
— W tamtym roku wystarczyło ci jedno spojrzenie na moją porządną muchę, żebyś poszedł po klapkę. — Malfoy pochylił głowę, zezując krytycznie na poprawiony węzeł, ale pod wpływem znaczącego chrząknięcia ze strony Zabiniego porzucił plany naniesienia kolejnych poprawek.
— Mój niewinny spacerek z tobą i klapką to nic w porównaniu do reakcji matki. — Blaise mimowolnie uniósł rękę, kładąc ją na tyle głowy. — Po przyjęciu najpierw wzięła miotłę, bo nie mogła znaleźć różdżki. A potem znalazła różdżkę.
— Twój niewinny spacerek? Goniłeś za mną wrzeszcząc nie gorzej niż jakaś dzika świnia. — Dlaczego tak długo ich nie ma? — Dzień jak co dzień, w końcu coroczne spotkania ostatnich z angielskich rodów czystej krwi przypada na każdy trzeci wtorek miesiąca.
— To samo jej powiedziałem. Dzięki niech będą Merlinowi, nie wpadło jej wtedy do głowy żadne zaklęcie niewybaczalne, bo bym tu teraz przy tobie nie stał. — Zabini ze szczerą pokorą i wdzięcznością skinął w kierunku Merlina, gdziekolwiek to było, i rzucił tak mordercze spojrzenie śmiałkom próbującym utworzyć nowy pierwszy rząd przed pierwszym rzędem, że ci tylko czknęli i zawrócili, tworząc drugi ostatni rząd za ostatnim rzędem.
— Będę chwalił i sławił dzień, w którym pani Zabini właściwe zaklęcie się przypomni — zapewnił Draco, wsuwając dłonie do kieszeni w najbardziej elegancki z możliwych sposobów. Na Zabieniego zerkał tylko co jakiś czas, penetrując wzrokiem całą Wielką Salę, choć dla nieuważnego obserwatora wydawałby się skupiony na zaledwie jednym punkcie, nie poruszając prawie wcale głową.
— Teo coś wspominał, że dopadła cię nerwica. Mi oczy tak nigdy nie skaczą. — Blaise ponownie zerknął na krawat Malfoya, ukradkiem przymierzając się do udoskonalenia węzła po raz kolejny.
— Bo ty nie masz na co patrzeć… — szept z założenia miał utonąć w głosach tłumu, niedosłyszany, zduszony, ale Zabini jeśli tylko chciał, potrafił słuchać. Nic jednak nie powiedział, po raz czwarty chwytając niespokojnymi palcami ciemny pas materiału i szarpiąc go zawzięcie.
Malfoy westchnął cierpiętniczo, ale oszczędził sobie dalszych dyskusji, gdy nerwowy szept Pottera dotarł do niego gdzieś z tyłu. Odwrócił się, czekając aż Harry dobrnie do pierwszego rzędu i spojrzy z niezrozumieniem na poczynania Blaise’a, reagując na nie jedynie dość sugestywnym wyrazem twarzy.
— Malfoy — sapnął, poprawiając szatę. — Widziałeś Hermionę?
Harry spojrzał na Dracona błagalnie, jakby ten właśnie był jego ostatnią nadzieją, spojrzeniem tak intensywnym, że Malfoy zastanawiał się przez moment, czy odpowiedź przecząca będzie tą bezpieczną.
— Nie widziałem Granger — wydusił wreszcie, zachowując wciąż ten sam obojętny wyraz twarzy, którym zwykle raczył otoczenie.
— Nie powinna być z pozostałymi reprezentantami przed wejściem? — podpowiedział Zabini, wzruszając niewinnie ramionami na widok kolejnego spojrzenia Pottera.
— Nigdzie jej nie ma. — Harry rozglądnął się gwałtownie, jakby spodziewając się zobaczyć pannę Granger gdzieś w tłumie. Był lekko rozczochrany, wymięty i poddenerwowany, bo jak do kogo, ale do Hermiony spóźnianie się było podobne jak bawół do Zabiniego, czyli bardzo. Nie, cofnij — jak mózg do Zabiniego, czyli wcale. Sam niemal przyszedł po czasie (tu „niemal” pasowałoby podkreślić, bo jednak zdążył), a profesor McGonagall zamiast powitać go radosnym „O! Harry! Dobrze, że jesteś!”, zaczęła zasypywać go pełnym wyrzutu gradem pytań odnośnie zarówno teoretycznego, jak i praktycznego położenia panny Granger oraz jego powodów. Miotała się przy tym w nieokazywanym dotąd szale, czyli, w jej przypadku, rzucała wściekłe i jeszcze bardziej surowe spojrzenia, nadmiernie wczuwając się w gestykulację. Harry więc, odprowadzany niezadowolonymi pomrukami już obecnej dwójki reprezentantów, najpierw odwiedził Wieżę Gryffindoru, a tam damskie dormitorium, po uprzedniej, ma się rozumieć, zwycięskiej walce z antymęskimi schodami; potem, nie znalazłszy Hermiony ani na siódmym, ani na jakimkolwiek innym piętrze, wrócił w okolice Wielkiej Sali, zanurzając się w morzu balowego tłumu, przedzierając pomiędzy lśniącymi tkaninami i narażając tym samym na niezadowolone zmarszczenia wypudrowanych nosków. Panny Granger jednak jak nie było, tak wciąż nie było — w międzyczasie zerknął nawet na skrywaną w odmętach kufra Mapę Huncwotów i nie znalazł szukanego nazwiska w obrębie murów Hogwartu. Stojąc tak teraz w towarzystwie Malfoya, uświadomił sobie, że przecież nie zajrzał do Pokoju Życzeń, przez Mapę nieuwzględnionego — ale co panna Granger robiłaby o tej porze w Przychodź-Wychodź?
— Jak to „nigdzie jej nie ma”? — cichy głos Draco przedarł się przez szmery tłumu, wywołując u Harry’ego jeszcze większą panikę, a u Blaise’a zaczątki opamiętania, bo ten przestał zaraz mocować się z malfoyowym krawatem, koncentrując się na wygładzaniu własnej marynarki.
Malfoy natomiast nie był pewny, co tak właściwie czuł — zdenerwowanie? Nie. Wystarczyło jedno spojrzenie na Pottera, żeby uznał swój stan za daleki od zdenerwowanego. Ulgę? A dlaczego miałby czuć ulgę? Przyznał „niepokojowi” miano najwłaściwszego określenia. Dlaczego panna Granger nie zjawiała się na balu, na który, jako, jakby nie patrzeć, przedstawicielka płci pięknej, z pewnością musiała czekać? Nie wiedział, wręcz dziwił się własnym przejęciem całą sprawą, bo w końcu co go mogło obchodzić, czy Gryfonka się zjawi, czy z niewiadomych powodów opuści uroczystość? Nagle z umiarkowanym przerażeniem zdał sobie sprawę, że we wcześniejszym obsesyjnym przeczesywaniu wzrokiem tłumu miał cel i to nawet dość dokładnie określony — wypatrywał nieposkromionych, nastroszonych wiatrem loków w kolorze kasztanu. Jak na razie wolał głębiej nie rozwijać tej myśli, choć kontynuacja narzucała się sama, bynajmniej nieproszona i niechciana. Postawił więc na końcu obserwacji dużą, soczystą kropkę, starając się usilnie ignorować pojawiające się pod nią niejedno postscriptum.
— Jak to „jak to”? — Harry stanął na palcach, ponownie przyglądając się otaczającym go postaciom, choć prawdopodobieństwo zobaczenia wśród nich panny Granger mogło się wydawać raczej nikłe, jeżeli nie zerowe. Zerknął na Malfoya, rozszerzonymi oczami próbując znaleźć w jego twarzy ślad pocieszenia, zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, że Draco ma plan, który zaraz wcielą w życie. Nie zobaczył jednak nic z tego, czego tak poszukiwał, jedynie przejmującą pustkę, momentami tłamszoną przez niezrozumienie i niepokój. I właśnie ta niepewność w osobie Malfoya, pomijając wszelkie pozostałe okoliczności, wywołała w Harry’m nieodkryte dotąd pokłady strachu i paniki. Draco był jego stałą, pewnikiem, który zawsze wiedział, co zrobić, jakby miał monopol na odnajdywanie najlepszych wyjść z sytuacji — moment zawahania, który w nim dojrzał, przesądził o wypowiedzeniu słów zdradzających, dlaczego Potter w poszukiwaniu Hermiony zdecydował się na pomoc Malfoya.
— Myślałem, że będzie z tobą — mruknął, nie bardzo zdając sobie sprawę ze znaczenia własnej wypowiedzi.
Draco spojrzał na niego, jakby ten właśnie zaoferował wpłacenie kaucji za Lucjusza, ale nie zdążył wydobyć z Pottera powodu podobnych przypuszczeń, bo koścista ręka profesor McGonagall wyłoniła się z tłumu, zdążyła złapać go za ucho i powlec w stronę wyjścia z Wielkiej Sali, najpewniej w celu rozpoczęcia uroczystości przez wejście reprezentantów. Które, swoją drogą, musiało się w takim razie odbyć bez Granger — tylko gdzie, na Salazara, ona się podziewała?
Stał tak jeszcze przez chwilę, niepewny, czy powinien się ruszyć i zacząć szukać niewiadomego w przypadkowo wybranym miejscu, czy raczej pozostać w swojej dotychczasowej lokalizacji i zamiast przejmowania się osobą panny Granger, zacząć opędzać się od chciwych łapsk Zabiniego — nie dane mu było jednak roztkliwiać się nad problemem dłużej. Orkiestra pochwyciła swoje, jak to nazywali, instrumenty, a wraz z pierwszymi nutami walca przy wejściu do Wielkiej Sali zapanowało nagłe poruszenie — pierwsza po wyróżnionym przejściu kroczyła Fleur Delacour z Rogerem Daviesem u boku, srebrny atłas jej sukni połyskiwał w świetle świec niby woda rozświetlona przez gwiazdy, oplatając ciało właścicielki ciasnymi zwojami; tuż za nią szedł Wiktor Krum, przybrany w swego rodzaju mundur wyjściowy, oczywiście podszyty futrem (Draco już od początku widział w nim dzikusa). Jego ramię ściskała nieco zdezorientowana Luna Lovegood, a z przekazywanych nad wyraz dyskretnie plotek Malfoy wywnioskował, że została ona zaproszona przez przedstawiciela Durmstrangu tylko z powodu uczestnictwa panny Granger w Turnieju, w przeciwnym wypadku bowiem to Hermiona towarzyszyłaby Krumowi. Za Wiktorem pojawił się Harry w butelkowozielonej szacie, niczym godny wychowanek Slytherinu, obok niego natomiast Cho Chang. Draco wypatrywał jeszcze przez moment sylwetki panny Granger, ale zamiast niej dojrzał tylko Cedrika Digoriego, rozglądającego się ze zdezorientowaniem przy drzwiach Wielkiej Sali — jeżeli to on zdecydował się zaprosić Hermionę, Malfoy ośmielał się sądzić, że właśnie odkrył powód nieobecności wyżej wymienionej. Krukon, dobre sobie.
Reprezentanci dotarli niemal do parkietu, gdy nagły powiew wiatru zdmuchnął świece, pogrążając Wielką Salę w półmroku, rozjaśnianym tylko przez delikatnie lśniące sople. Orkiestra zamarła. Zaraz potężny trzask zatrzaskiwanych wrót Hogwartu wstrząsnął pomieszczeniem, odbijając się echem od ścian, potem niknąc jak ostatni rozbrzmiewający jeszcze dźwięk. Coś trzasnęło, skrzypnęło i zaszurało, wcześniej przymknięte drzwi do Sali uchyliły się bardziej. Niemal martwą ciszę zakłócił szelest sukni, drzwi otworzyły się bardziej, a na tle otwartego przejścia zamajaczyła pojedyncza, skryta w cieniu sylwetka.
I wtedy weszła ona, cała w czerwieni. Pantofle zdawały się roztaczać rubinową poświatę na posadzkę, pozostawiając na niej barwne odblaski, krwisty amarant sukni ściekał po nakładających się na siebie falbanach, najwyraźniejszy na poziomie bladych ramion, jakby tam została wylana farba, ściekająca potem na dół materiału. Nawet na skórze Draco dostrzegł szkarłatne wzorki, zwijające się w spiralne sploty, pokrywające szyję, barki, dłonie. Kasztanowe, lekko rudawe loki opadały rozwianym wodospadem na ramiona i odkryte plecy, zdawały się przy tym również przejmować czerwień stroju, połyskując niepokojąco karmazynowymi odblaskami. Malfoy podniósł wreszcie wzrok, spodziewając się dostrzec na różanych ustach ledwo widoczny uśmiech, więc cienka, drżąca kreska, zaraz otwierająca się w geście pełnym szoku, wywołała w nim tylko wzrost wcześniej tłumionego niepokoju. Dalej były oczy, szeroko otwarte, puste i zmatowiałe. Hermiona wyszeptała tylko jedno słowo, zanim bezwładnie opadła na podłogę:
— Pada.
Nie wiedział, dlaczego znalazł się przy niej pierwszy, dlaczego piski zgromadzonych w Sali dziewcząt docierały do niego jak przez mgłę, dlaczego nie zdziwiły go łzy na policzkach profesor McGonagall i ręka Snape’a na jej ramieniu. Nie zwrócił uwagi na Dumbledore’a, który natychmiast otworzył wrota Hogwartu, na szmer deszczu, wpuszczony dzięki temu w progi zamku. Wiedział jedynie, że czerwień, którą pochopnie uznał za nadzwyczaj udany zabieg stylistyczny, okazała się naprawdę ciepłą, lepką mazią, pokrywającą pannę Granger w niemal każdym calu.
Hermiona była skąpana we krwi.

Gdy spojrzał wreszcie na obiekt zaaferowania Albusa Dumbledore’a, poczuł, jakby nadeszło wreszcie to długo wyczekiwane, zapowiadane przez szyderczy głos, który niejednokrotnie słyszał w hogwarckich korytarzach, czający się, obiecujący, kpiący, a przede wszystkim — władający. Z krwawych chmur padał krwawy deszcz, zalewając strumieniami krwi zamek i błonia, zamkowe schody i otwarte wrota. Krwiste strugi spływały po hogwarckich wieżach, krwawymi łzami przysłaniając okna, mackami krwi starając się wkraść za progi zamku, czego jednak nie były w stanie dokonać, jakby powstrzymywane niewidoczną dla oczu ludzkich granicą. Draco czuł tylko zimne ciało panny Granger we własnych ramionach, ciepło szkarłatnych opadów i szok, gdy Krwawy Baron, pierwszy duch, który zdecydował się zanurzyć w strugach deszczu, wrzasnął przeraźliwie i padł na ziemię, krwawiąc.

****

Głos ją gonił. Ścigał w opustoszałych korytarzach. Słyszała tylko ten  Głos, szelest własnej sukni, stukot obcasów, który jednak ucichł na piątym piętrze, gdy zgubiła buty.
Głos z niej szydził, zdawał się dyszeć tuż przy jej karku, był wszędzie, jednocześnie z przodu i z tyłu, zarówno z prawej, jak i z lewej. A ona mogła tylko uciekać, jednocześnie oddalając i zbliżając się do jego źródła.
— Granger.
Biegła, biegła szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, choć wydawało jej się, że wcale nie rusza się z miejsca. Bose stopy rozpaczliwie klapały na zimnych kamieniach, płuca momentami zapominały, że powinny oddychać. Nie pomyślała nawet o tym, żeby krzyczeć, podświadomie wiedząc, że nic by to nie dało. Że Głos, choć o wiele cichszy, zagłuszyłby jej wołania.
Nie chciała słuchać. Dlaczego musiał tak gderać?
— Granger.
Czy po tego typu stwierdzeniu oczekiwał odpowiedzi?
—…Granger.
— Tak, to moje nazwisko, Malfoy, świetnie zdaję sobie z tego sprawę.
Tylko uniósł brwi. Nigdy nie widziała, żeby ktoś unosił brwi w taki sposób.
— Byłabyś tak łaskawa odpowiedzieć na moje wcześniejsze pytanie?
Dlaczego tak się tego uczepił? Nie chciała wracać do nocy Balu Bożonarodzeniowego. Uparcie zagłuszała wewnętrzny głos, przypominający, że wypierane z myśli wspomnienia były zaledwie wczorajsze.
— Granger.
— Wiem, że się tak nazywam, Malfoy!
Nie zauważyła, kiedy wydostała się z zamku. Mogła tylko biec, uciekać, choć wiedziała, że będzie to ucieczka tak wieczna, jak bezcelowa.
Skryła twarz w dłoniach, kasztanowe loki opadły po jej bokach, rozczochraną kaskadą spływając na plecy i ramiona. Nie chciała ich czuć — oplatały ją niby krwiste macki, dusiły, gęste, jakby maziowate. Zdawało jej się, że po policzkach wciąż spływają krwawe krople, skapują na odkryte obojczyki, rysując na zbielałej ze strachu skórze krwiste wzory. Krew ją skaziła, splamiła, a pozostawione plamy okazały się niemożliwe do zmycia — wiedziała, że szata krwi nie okrywa już jej zmarzniętego ciała, jednak czuła jej dotyk, fakturę materiału.
Fakturę krwi.
Głos ucichł. A zaledwie on zamilkł, zaszeptało niebo. Tylko jedno, ciche, niespokojne słowo.
Deszcz.
                — Gr…
                — Dlaczego tu jesteś, Malfoy?
                Opuściła dłonie akurat żeby zobaczyć, jak Draco zastyga, sprawiając wrażenie zaprzestania wykonywania jakichkolwiek czynności życiowych. Minęło zaledwie kilka sekund, zanim pierś okryta bielą koszuli uniosła się, wypełniając ciasny materiał po brzegi, a srebrny, zimny wzrok przeszył gryfońskie ciało.
                — Uznałem, że ktoś tak nieopanowany, jak znajomek Pottera, potrzebuje w chwili niezmierzonego miarą ludzką szoku towarzystwa postaci ponadprzeciętnie inteligentnej. — Uśmiechnął się nieznacznie, ledwo odsłaniając zęby. Miała ochotę odgarnąć kosmyk, który opadł mu na czoło. — Z dobroci serca zaofiarowałem moją skromną osobę. Jeżeli jednak taka twoja szaleńcza wola… — Oparł dłonie na kolanach. — … mogę opuścił progi tego świętego przybytku i oddać się czekającej na mnie w ślizgońskim dormitorium słodkiej hedonii.
                Już miał pozostawić biały, szpitalny stołek samemu sobie, gdy zaskakująco pewny, lecz lekko przestraszony głos, szepnął:
                — Zostań.
                Uniósł brwi.
                — Proszę, Malfoy, nie zostawiaj mnie.
                — Skoro nalegasz.
                Rozparł się na obdartym oparciu, jasne, metalowe spojrzenie wbijając w skuloną na łóżku sylwetkę.
                Prychnęła.
                — Zamierzasz upodobnić się do Zabiniego tymi zwierzęcymi odgłosami?
                — Uważaj, bo zaraz zacznę reagować na „Blaise”.
                — Musiałabyś zacząć też reagować na „idioto”.
                — A to nie twoje drugie imię?
                Przewrócił oczami.
                — Nie do końca. Ale podobnie.
                Przekrzywiła głowę, ciemne loki zsunęły się na plecy, czuła je, długie, wijące się. Niczym pasma krwi.
                Czerwone strugi spływające z nieba, czerwone strugi barwiące ramiona, czerwone strugi niby długie, ciepłe palce, chwytające swoją marionetkę. Czerwone strugi niby sznurki, uzależniające ruchy lalki od odległego marionetkarza.
                — Malfoy, mogę cię o coś prosić?
                Zalewające oczy, kradnące oddech, duszące krzyk. Gęste, lepkie, kleiste, zmniejszające przestrzeń, ograniczające wolność. Klaustrofobiczne.
                — Prosić zawsze można.
                Miał takie piękne oczy. O tych oczach myślała, gdy strugi krwi zalewały jej własne.
                Strumienie chociaż ciepłe, jakby świeże, zdawały się jednocześnie przeraźliwie mroźne i parzące. Wrzały i zamarzały, w opętańczych zapędach starając się zakryć jak największą powierzchnię ziemi, zalać i zatopić. Były klątwą, przekleństwem, szyderstwem Fortuny.
                Były cichym głosem w ciemnym korytarzu.
                — Malfoy.
                — Granger.
                Przekręciła się w lewo, przeszukując niewielką szafkę nocną, jedyne wyposażenie głównej sali Skrzydła Szpitalnego poza stwardniałymi łóżkami i kilkoma stołkami dla nieproszonych gości.
                Miał taką piękną twarz. O tej twarzy myślała, gdy spod strug krwi nie mogła dojrzeć własnej.
                Deszcz krwi, niby okrutny żart niebios, odebrał jej zdolność pojmowania. Pozbawił ją ciała, zastępując je tylko gęstymi, lepkimi strugami. Przyodział ją w szatę z samego siebie, przybrał w utkaną z krwi suknię, przenikając przez skórę, która nie okazała się choć znikomą ochroną, żadną, nawet najmniejszą barierą. Wypełnił żyły, przepompowany przez serce, stał się życiem, jedynym oddechem.
                Nie, nieprawda. Życie też odebrał.
                — Obetnij mi włosy.
                Miał takie pięknie dłonie. O tych dłoniach myślała, gdy własnymi mogła dotknąć tylko krew.
                Odebrał wszystko.
                — Granger..?
                Pozostawił jedynie krew.
                — Malfoy, obetnij mi włosy.
                Wyciągnęła rękę, a w drżącej, bladej dłoni Draco dostrzegł błyszczące ostrza nożyczek.
                Czekała, aż weźmie od niej narzędzie, wpatrując się ni to błagalnie, ni to obojętnie w przelewające się w tęczówkach fale metalu. Drgnęła, gdy długie, zimne palce dotknęły jej własnych, delikatnie rozprostowały, a po wcześniej trzymanych nożyczkach pozostawiły tylko gasnące poczucie bliskości. Wystarczył zaledwie ten lekki dotyk, przypominający raczej muśnięcie, ostrożny, ale pewny w swoich poczynaniach, by wyprzeć z myśli przeświadczenie o pokrywającej ciało krwi, które jednak wciąż kryło się gdzieś w głębi, swędziało, a ona prędzej zdarłaby z siebie skórę, niż zdrapała gęstą maź.
                Wstała, zajmując krzesło tuż obok malfoyowego.
                — Proszę, Malfoy.
                Potrzebowała tego, musiała uwolnić się od wspomnienia, musiała przestać czuć.
                — Jesteś pewna, Granger?
                Skinęła głową, ciemne loki podskoczyły w rytm jej ruchów.
                — Jak nigdy dotąd.
                Usłyszała, jak wydmuchiwał powietrze w niemej zgodzie. Jego obecność tuż za jej krzesłem napawała ją dziwnym spokojem, jakby tak właśnie miało być, jakby to był stan, w którym powinna żyć, jedyny właściwy, jedyny w pełni bezpieczny. Draco dawał jej słodką, rzadko doznawaną wolność, niezależnie od tego, czy szydził, śmiał się, czy po prostu patrzył — zjawisko raczej kontrowersyjne, biorąc pod uwagę to, jak mało go znała. Nie zamierzała jednak przekonywać samej siebie, że taka anomalia jej przeszkadza. Nie przeszkadzała.
                Siedziała w bezruchu, gdy zimne dłonie zbierały jej włosy z karku, przesuwając poszczególne kosmyki na plecy, odgarniały z bladej twarzy, opuszkami palców muskając gryfońską skórę. Sunąc w nieznanym jej tańcu, dotykały odsłoniętego ciała, pozostawiając za sobą rozgrzany ślad, zabierając za to wspomnienie krwi. Nie zawahały się nawet przy pierwszym ruchu nożyczek, szczęk, dźwięk wybawienia, miarowo rozbrzmiewał najpierw przy plecach, potem szyi Hermiony, tnąc. Uwolnione od dotychczasowego właściciela kosmyki, opadały niespiesznie, obracając się w ostatnim wyrazie uciekającego życia, zdawały się przy tym jakby uspokojone, przepełnione wytchnieniem, na które tak długo oczekiwały. Panna Granger natomiast z pełną świadomością wyczuwała za sobą obecność Malfoya, przyjmującego w tym momencie rolę znachora, starającego się za wszelką cenę uwolnić od cierpienia miejscową ludność, traktowaną przez niego jak rodzinę. Stał się stróżem rozkuwającym kajdany, strażnikiem otwierającym zamknięte dotąd więzienne kraty, słowem wypowiedzianym w głębi lasu, gotowym obudzić swoim brzmieniem od wieków uśpione dusze drzew. Jego zimna, niby obojętna obecność, napełniała Hermionę nieokreślonym ciepłem, które przyjmowała bez zawahania, chętnie, chwytając się go jednocześnie z pełną zachłannością, przekonaniem, że tego właśnie ciepła nie może stracić, bo zatraciłaby też siebie. Było tuż za nią, przesuwające się razem z ruchami Malfoya, raz krok bliżej, raz krok dalej, emanujące senną przyjemnością. Czuła na karku oddech Draco, jego palce na ramionach i szyi, zapach lasu, stepowego wiatru i morza. Wydawał jej się taki spokojny, a jednocześnie rozgoryczony, mądry, ale zagubiony w wiedzy, zawiedziony, lecz przepełniony niezrozumiałym sentymentem do świata, o wzroku, który mimo że był piękny, potrafił też piękno dostrzegać. Niby uosobienie wolności, starał się przekazać jej to, czym sam żył, podarować w prezencie, nie oczekując przy tym niczego w zamian, chociaż niejednego potrzebował. Chciała mu to dać, podziękować, choć pewnie uznałby, że nie ma za co być wdzięczna — a przecież stał tu, za nią, obcinając jej włosy, gryfońskie włosy, swoimi ślizgońskimi dłońmi. Rozmawiał z nią i czuwał przy niej, co już nawet przestało ją dziwić — był, a Hermiona zdążyła przyzwyczaić się do jego obecności, tak jak dziecko przyzwyczaja się do noszenia ubrań. Z czasem przestaje nawet zauważać ich obecność, nie zwraca uwagi na fakturę, bo stają się jakby nieodłączną częścią ciała, nie mniej ważną niż ręka czy noga. Zastanawiała się, czy to nie Harry poprosił Malfoya o zaopiekowanie się nią, co nie było wcale tak niedorzecznym scenariuszem — kto oparłby się bowiem spojrzeniu Pottera? Rodziło się w niej jednak niewytłumaczalne uczucie niechęci wobec takiego wytłumaczenia sprawy, jakby nie chciała, żeby Draco przebywał z nią tylko dzięki namowom przyjaciela. Ale nawet gdyby, co w tym złego?
— Gotowe, Granger — szepnął tuż przy jej uchu, drażniąc oddechem nagą skórę karku.

— Dziękuję, Malfoy — wstała, a kasztanowe wstęgi włosów układały się na szpitalnej podłodze na wzór czerwonych deseni, ostatnie wspomnienie zalewających pannę Granger strumieni krwi. 
Template by Elmo