środa, 28 czerwca 2017

10. Strażnik tajemnicy


Jestem tylko pyłkiem
Istnieniem
Nikłym światełkiem
Wspomnieniem


                Rubinowy blask półmroku przekradał się po Pokoju Wspólnym Gryffindoru, rzucając cienie w zagłębieniach czerwonych foteli, przeskakując między wyszywanymi wzorami na ozdobnych dywanach, przyglądając się postaciom na zakurzonych gobelinach. Jedynym, co pozostało po wcześniej jaśniejącym płomieniu w kominku, był dogasający żar, chciwie pochłaniający resztki spopielałego drewna. Za wysokimi, witrażowymi oknami czaił się mrok, pozbawiony gwiazd. Za to księżyc, dumnie wypinający swą bladą pierś w pełnej okazałości, nie kłopotał się rzuceniem światła na równie dostojną Wieżę Gryffindoru, która musiała zadowolić się blaskiem pochodni i długich, kiwających się świec.
                Pokój Wspólny został podzielony w sposób następujący – przy jednej ze ścian, przyozdobionej kamieniami kominka, stała największa kanapa i fotele, dalej kilka stolików, a przy nich miejsca siedzące. Tuż przed płytami kominka, na wytartym, niegdyś bordowym dywanie, leżały dwa połyskujące złotem jaja. Ostatki dogasającego ognia rzucały na nie chwiejne światło, ciepłe, lekko migotliwe, niby senne.
                – Co z nimi zrobicie? – Ginny Weasley, o włosach bardziej ognistych niż kominkowe płomienie, nachyliła się do przodu, przyglądając zdobyczom.
                – Zdążyłaś zadać to pytanie dokładnie siedem razy w ciągu ostatnich trzech minut – mruknął Harry – i odpowiedź pozostaje taka sama.
                – Nie wiemy. – Hermiona Granger, jak wielu uważało, najbardziej utalentowana czarownica swojego pokolenia, skrzywiła się nieznacznie, przypominając sobie po raz kolejny o fakcie niezaprzeczalnym – niewiedza była dla niej równie uciążliwa, co dla Rona brak obiadu. Czyli bardzo.
                – Ale przecież otworzyliście je…
                – I mało brakowało, a przyprawiliby o głuchotę połowę populacji Gryffindoru. – Ron Wealsey, wygodnie rozparty na jednym z foteli, ziewnął przeciągle, pocierając oczy.
                – McGonagall byłaby niepocieszona – zauważył Harry, zatrzymując wzrok na połyskującej powierzchni jaja. – Dobrze pokonać smoka i ujść z życiem, ale jeszcze lepiej rozszyfrować zdobytą zagadkę.
                – A przynajmniej ją usłyszeć. ­– Głowa panny Granger opadła do tyłu, wsparta na oparciu fotela. – To bez sensu, siedzimy tu już ponad dwie godziny, a jedyne wnioski, jakie udaje nam się wyciągać, wcale nie różnią się od tych, z jakimi tu przyszliśmy.
                – Nie żebym narzekał – odparł Ron – ale chyba się pogubiłem. Uważam to za znak. Wiecie, co oznacza?
                – Czas, żebyś przestał się odzywać? – podpowiedział Harry, jak sądził, dobrotliwie.
                – Blisko. Czas zagrzać nasze miejsca na mięciusich materacach, oddając się przy tym podniosłej sztuce zapadania w sen.
                Hermiona spojrzała na niego przelotnie.
                – Świetny pomysł. A gdy pozostali rozpoczną drugie zadanie, nasz brak udziału wytłumaczymy senną regeneracją umysłu.
                – Żeby jeszcze było co regenerować… – zauważył Harry, również uznając wypowiedziany komentarz za wcale niezgorszy.
                Umówili się, że w rozwiązywaniu zadań nie będą sobie nawzajem pomagać. Świetnie nam to wyszło. Okazało się jednak, co, przynajmniej dla Harry’ego, wydawało się raczej zaskakujące, oboje nie mieli pojęcia, jak wydobyć z jaja to, na czym zależało im najbardziej – wskazówkę do drugiej próby. Nie wiedzieli też, czy panna Delacour albo nawet Wiktor Krum rozgryźli, o co w tym wszystkim chodzi – choć akurat tym nie musieli się przejmować, bo, niezależnie od odpowiedzi, kwestia fundamentalna pozostawała taka sama. Dwójka, jakby nie patrzeć, o kilka lat starszych zawodników swoimi wnioskami by się nie podzieliła.
                – Dobra. – Ron przymknął oczy. – Przejdźmy przez to wszystko od początku, ostatni raz… dzisiaj, oczywiście. Może tym razem zauważymy coś, co wcześniej przeoczyliśmy.
                – Dlaczego mówisz o wymienionych czynnościach w pierwszej osobie liczby mnogiej? – Panna Granger przechyliła głowę, zauważając mimochodem, jakie Weasley miał jasne rzęsy. Choć nie są nawet w połowie tak jasne, jak u Mal… Nie! Przestań natychmiast, kobieto, masz ważniejsze sprawy na głowie.
                – Cóż… – Leniwy uśmiech wypłynął na wargi rudego, rozciągając je w przyjemnym grymasie. – To taka motywacja z mojej strony. Przecież mam wkład w to, co robicie.
                – Ależ tak?
                – Oczywiście.
                – Że też wcześniej musiałam to przeoczyć. Przypomnisz mi, w którym momencie dokładnie udzieliłeś nam pomocy? Mówisz o tym, gdy zsunąłeś się z fotela, przewracając jaja, czy raczej chodzi ci o te kilka chwil, w czasie których zdążyłeś pochłonąć całą miskę ciasteczek?
                Ron zmarszczył brwi i oparł brodę na dłoni, zastanawiając się wnikliwie.
                – W obu tych momentach. Wspieram was duchowo przez cały czas, jakbyś nie zauważyła.
                Panna Granger zdobyła się tylko na prychnięcie, za to Ginny cały czas kręciła głową.
                – Dobra. – Harry przeciągnął się niby kot, poświęcający każdą wolną chwilę na wygrzewanie się przed kominkiem. Chociaż Malfoy robił to zwinniej, wdzięczniej, z większą… Stop! – Otworzyliśmy jaja dokładnie tutaj. Skutek?
                – Przeraźliwy wrzask. – Hermiona oparła jeden palec na udzie, „odhaczając” pierwsze otwarcie.
                – Potem zrobiliśmy to samo na Błoniach. Skutek?
                – Hałas jakich mało. ­– Drugi palec.
                – Spróbowaliśmy też w lochach ze względu na niższą temperaturę.
                – Wiadomość nie do odczytania. – Trzeci.
                Harry zawahał się, na co Ginny odchrząknęła.
                – Chowaliście je we wszystkim, co wam wpadło w ręce, skrzynie, pościel, szafki, komory… i tam otwieraliście.
                – Horrendalnie nieskuteczne. ­– Czwarty.
                – Wzleciałem z nim na wysokość… no, wysoką.
                Hermiona pokręciła głową.
                – Żadnych zadowalających obserwacji.
                – Było tylko w cholerę zimno.
                Spojrzeli na spokojną twarz Rona, który co jakiś czas pukał palcem w usta. Powtarzali to samo dziesiątki razy, nie wyciągając z tych prób niczego konkretnego. Albo przynajmniej przydatnego, bo konkretem było to, ile jedzenia jest w stanie pochłonąć Weasley w czasie krótszym niż pięć minut.
                – Czyli ­– podsumował Harry – otworzyliśmy jajo w każdym możliwym środowisku. I nic z tego nie wynikło.
                Rodzeństwo Weasley pokiwało głowami, ze zrezygnowaniem osuwając się na czerwoną powierzchnię foteli.
                To nie może być takie trudne, Hermiona podciągnęła nogi, opierając brodę o kolana. Spopielałe drewno już przestało się żarzyć, jedyne światło dawały tylko dogasające pochodnie. Rozchybotane cienie, rzucane przez umeblowanie Pokoju, tworzyły na ścianach groteskowe kształty, przeskakujące z kąta w kąt, z gobelinu na gobelin, w końcu pochłaniane przez noc, czającą się za oknem.
Byli wszędzie – w podziemiach i na wysokości, w zamkniętych pomieszczeniach i na otwartej przestrzeni. W każdym możliwym środowisku…
                – Nieprawda, Harry. – Panna Granger wstała gwałtownie, uśmiechając się z niedowierzaniem. – Ale byliśmy głupi… Przecież to oczywiste! Banalnie proste… Że też wcześniej na to nie wpadłam! – Zauważywszy niezrozumienie na twarzach swojej publiki, machnęła ręką. – W KAŻDYM środowisku. W każdym. „Każde” oznacza powietrze, ziemię i wodę. Na powietrzu próbowaliśmy, a nie możemy zakopać się pod ziemią, bo wyszłoby na to samo. Może z tą różnicą, że hipotetycznie moglibyśmy się nie odkopać…
                – Ale pod wodą głos brzmi całkiem inaczej. W tym przypadku… – Harry wyprostował się nagle, wielkimi z podekscytowania oczami wpatrując się w sylwetkę panny Granger.
                – Może zabrzmieć zrozumiale! – dokończyła Ginny, wieńcząc swoją wypowiedź klaśnięciem w dłonie.
                – Jesteś genialna, Hermiono!
                – Szkoda, że tak późno… ­– mruknęła, zajmując swoje wcześniejsze miejsce na kanapie. ­– Idziemy tam teraz?
                Przecież to było proste… Tak oczywiste, że aż trudne do zauważenia. Zdążyła przeglądnąć dobre kilkanaście ksiąg, szukając jakichkolwiek wzmianek o wrzeszczących jajach. Jak się jednak spodziewała, nic takiego nie znalazła, a pani Pince tylko spojrzała na nią dziwnie, gdy zdradziła temat swoich poszukiwań. W akcie desperacji była gotowa wkraść się do Działu Ksiąg Zakazanych, ale szczerze wątpiła, czy dzieła poświęcone w całości najmroczniejszym tajnikom czarnej magii będą zawierać w sobie rozważania o czymś tak, cóż, mało czarnomagicznym, jak złote jaja wydające niekontrolowane i nad wyraz uciążliwe wrzaski. Cieszyła się, że do takiej wyprawy nie doszło, bo, mimo wszystko, miała opory przed łamaniem regulaminu, który poniekąd uznawała za świętość. Dlatego sposób, w jaki dostali się do Turnieju bardzo ją gryzł i przeszkadzał, przyznawała jednak, że znajdą się sytuacje, w których taką czy inną zasadę trzeba obejść, nawet otwarcie zignorować.
                – Idziemy gdzie teraz? – Wybraniec chwycił jedną ze złotych zdobyczy wykradniętych smokom, jakby już zbierał się do wyjścia.
                – Do łazienki prefektów, oczywiście. Tam nikt nie będzie zaglądał, a na pewno nie o tej porze.
                Tak, skromne podwoje łaźni dla uprzywilejowanych mieszczące się na piątym piętrze były najlepszym wyborem, najbezpieczniejszym. Hermiona już chwyciła drugie jajo, dźwigając je z dywanika, gdy zatrzymał ją zaspany, ale pewien swojej racji głos.
                – Hola, hola! ­– Ron uniósł rękę. – Nie ma za co, nie musicie dziękować.
                — Dlatego też ­— odkrzyknął Harry, znikając w przejściu prowadzącym do obrazu Grubej Damy — nie dziękujemy!
                Hermiona wybiegła za nim, pospiesznie machając ręką na pożegnanie.
                — Widziałaś to? — Weasley uniósł ręce w geście niedowierzania. — Stara się człowiek, produkuje, wylewa siódme poty, a jedyną reakcją, jaką otrzymuje w zamian, jest „nie dziękujemy”!
                — Nie wiedziałam, braciszku — szepnęła Ginny, składając dłonie za głową — że pochłanianie ton pożywienia w jak najkrótszym czasie wymaga aż takiego poświęcenia.
                — Otószzz… to…  Nibdypff nie łozumiauas japie o wyszerpjoce… — Ron miał problemy z wyartykułowaniem, o co mu chodziło, co, jak uznała Ginny, było spowodowane zbyt szybko postępującym zapchaniem ust. Tak się dziwnie złożyło, że wraz z gęstością zapchania następował znaczny spadek zawartości miski, która leżała na podłodze i swego czasu ledwo mieściła kruche ciasteczka z czekoladą.

****

                Łazienka Prefektów na piątym piętrze przez niektórych była nazywana pomieszczeniem „wyższych sfer”. Chociaż przyciągała swoim luksusem i pozycją (o ile można w taki sposób mówić o łazience) niewielu odważyło się przekroczyć jej progi, a co dopiero zażyć kąpieli. Wanna rozmiarem przypominała mały basen, a ilość kurków i pokręteł górująca nad nią w stożkowatej konstrukcji sprawiała wręcz onieśmielające wrażenie. Wystarczy dodać do tego witrażowe okna, przedstawiające półnagie kobiety z ogonami, a każdy zachowujący jakieś resztki rozsądku czy też samokontroli zaraz by uciekł.
                Najwyraźniej Gryfoni zostali pozbawieniu obu tych przymiotów, bo bez skrępowania wpatrywali się w spienioną wodę, która napełniała wannę, a że było co napełniać, cały proces następował stosunkowo powoli. Hermiona ostrożnie trzymała przed sobą złote jajo, za to Harry zdecydował, że jego zdobycz znakomicie odnajdzie się na posadzce, gdzie też ją zostawił.
                — Może już wystarczy tej wody? — Panna Granger zerknęła na Wybrańca wzrokiem, który Ron określiłby jako „ponaglający”.
                — A bo ja wiem… Głębokość pewnie nie zrobi zbyt dużej różnicy. — Zmarszczył brwi, podchodząc do kurków i uznając, że nie ma pojęcia, jak je zakręcić.
                — Jestem taka troszkę… zdenerwowana tym wszystkim.
                — Ja też. Jeżeli tu nie zrozumiemy wiadomości, chyba nie zrozumiemy jej wcale.
                — Na trzy?
                — Na trzy.
                Chwycili się za ręce, Harry podniósł swoje jajo z płytek. Pierwsze zadanie wykonane, pierwsza wskazówka zdobyta. Teraz mieli ostatnią szansę, żeby ją odczytać, ostatni pomysł, który mogli wcielić w życie. Woleli nie rozważać możliwości, że wnioski, które wyciągnęli w Pokoju Wspólnym, były błędne.
                — Raz… — szepnęła Hermiona.
                — Dwa…
                — Trzy!
                Skoczyli, a woda pełna kolorowych olejków i piany zamknęła się nad ich głowami. Dopiero teraz Harry zrozumiał, dlaczego nie mógł zakręcić kurków — barwne strumienie ciągle wpadały do wanny i tworzyły w niej prądy, ławice kolorów, planktony bąbelków. Osiadały one na płytkach, przylepiały się do ciała, zostawały wciągnięte przez wielobarwne fale. Gryfonów otoczyły podwodne tancerki, łagodne pociągnięcia wody zachęcały do dalszego oglądania spektaklu. O ile wygląd samej łazienki onieśmielał, jej podwodne oblicze było zachwycające.
                Hermiona wydostała się na powierzchnię, plując i parskając. Kasztanowe loki całkiem się wyprostowały, a te, które zostały pod wodą, poruszały się w rytm jej ruchów. Zaraz obok niej wynurzył się Harry.
                — Jesteśmy idiotami — stwierdziła, pocierając oczy. — Wskoczyliśmy do wody w szatach.
                — Celna uwaga — zauważył Harry, uśmiechając się szeroko. — Ale wcale mi to nie przeszkadza.
                — Cóż… — Panna Granger zerknęła w dół, piana otuliła jej szyję na kształt kołnierza, spływała z ramion i falowała na wodzie za nią, niby poły płaszcza. — To dobrze, że lubisz wodę, Harry.
                — Ach tak? — Zerknął na nią podejrzliwie. — A to dla…
                Nie zdążył dokończyć, bo pokaźna porcja piany i kolorowej cieczy zatkała mu usta. Krztusił się przez chwilę, plując bąbelkami, a gdy Hermiona podpłynęła do niego z zamiarem sprawdzenia, czy wszystko w porządku, pociągnął ją pod wodę. Było w porządku.
                Podduszali się nawzajem, raczyli pianą i wydmuchiwali bąbelki z nosa, jednocześnie śmiejąc się i krztusząc wodą. Harry był z siebie niezwykle zadowolony, bo wygrał konkurs na najdłuższe wstrzymanie oddechu (może dlatego, że tylko on wiedział o jego rozpoczęciu) i udało mu się wciągnąć Hermionę pod powierzchnię więcej razy, niż jej jego. Woda zdawała się bawić razem z nimi, bo z kranów zaczęło lecieć jeszcze więcej kolorowej piany, która poza wanną zajęła też część podłogi.
Panna Granger właśnie miała zgarnąć kolejną porcję różowych bąbelków, gdy stanęła na czymś wystającym, twardym i owalnym.
                — Harry. —Uniosła ręce w geście kapitulacji. — Dobra, przyznaję, wygrałeś. Oczywiście, pokonałabym cię, gdybyśmy nie musieli teraz otworzyć wskazówek.
                — Dobre sobie. —Potter prychnął, a z jego ust wydostała się wiązka bąbelków. — Nie chcesz przyznać mojego całkowitego zwycięstwa, tyle ci powiem. Ale racja, czas na wskazówki.
                Hermiona kiwnęła głową z zamiarem odłożenia dyskusji co do tytułu Króla Piany na potem. Zanurzyła się i chwyciła jajo, a Harry pojawił się obok niej z ręką na otwarciu. Mrugnęła na znak zgody i jednocześnie otworzyli wykradnięte smokom zdobycze.
                Przez chwilę słyszeli tylko melodię, przypominającą syreni śpiew, choć i to było lepsze od wcześniejszych wrzasków. Zaraz jednak w wodzie rozległ się głos, który zdawał się płynąć razem z jej prądami i falować w rytm jej fal. Śpiewna inkantacja tworzyła tekst zagadki.

Szukaj nas tam tylko, gdzie słyszysz nasz głos,
Nad wodą nie śpiewamy, taki nasz już los,
A kiedy będziesz szukał zaśpiewamy tak:
To my mamy to, czego tobie tak brak.
Aby to odzyskać, masz tylko godzinę,
Której nie przedłużysz choćby i o krztynę.
Po godzinie nadzieję przyjdzie ci porzucić,
A to, czego tak szukasz, nigdy już nie wróci.
               


                Hermiona wynurzyła się gwałtownie, oddychając ciężko, zamknięte jajo odłożyła na brzeg wanny.
                — Wiesz co, Harry… — sapnęła, spoglądając na Wybrańca, który właśnie wypłynął na powierzchnię. — Nie lubię pływać.
                — Wydaje mi się, że będziesz musiała przemóc tą niechęć przynajmniej na godzinę. —Skrzywił się. — Chodzi o jezioro, prawda?
                Skinęła, odgarniając mokre pasma z twarzy.
                — Zakładam, że to coś, co mamy odebrać, będzie strzeżone przez trytony… — Znieruchomiała nagle, nasłuchując. — Słyszałeś to?
                Harry zaczął kręcić głową, aby zaraz nią kiwnąć, gdy ktoś na korytarzu podniósł głos. Wybraniec przyłożył palec do ust i wskazał na pianę, a panna Granger zaczęła tworzyć z niej większe stosy. Nie zajęło to dużo czasu, bo też piany były pokaźne ilości, więc zaraz, ukryci za murem z bąbelków, czekali na dźwięk oddalających się kroków, modląc się, żeby nikt tu nie wszedł. Mogli mieć poważne kłopoty, gdyby znalazł ich prefekt, ale kto chodzi się kąpać tak późno w nocy? Percy zapewne już smacznie spał, ewentualnie odrabiał jakąś pracę domową albo komenderował rodzeństwem. Nie chodził do łazienki. Prawda?
                Drzwi skrzypnęły, ciche klapanie butów, zamek ponownie zaskoczył.
                — Nie wiem, czy to taki dobry pomysł… — rozległ się głos, a choć przytłumiony, był dziwnie znajomy.
                — No nie bój się, Wiewióra, nikogo tu teraz nie będzie.
                — Ale ktoś tu niedawno był, skoro zostawił tyle piany. I musiał się chyba kąpać na podłodze…
Cichy śmiech i mlaśnięcie, Hermiona z przerażeniem spojrzała prosto w oczy Wybrańca.
Ginny? — powiedziała bezgłośnie, na co Harry niepewnie skinął głową.
A on? — poruszył ustami, ale panna Granger tylko wzruszyła ramionami.
                — Uczą w piekle całować, „Diable”, czy w twoim przypadku to umiejętność wrodzona? — mruknęła Chyba-Ginny, na co odpowiedziały jej kolejne mlaśnięcia. Hermiona nad wyraz umiejętnie przedstawiła odruch wymiotny.
                — Nawet gdyby uczyli, robiłbym za instruktora…
                Blaise? — Nie musiała ruszać ustami, żeby Harry wyczytał to z jej oczu. Niechętnie skinął głową.
                Ale jak to? — Wzruszył ramionami. Chyba-Ginny umawiała się z Raczej-Blaisem? Niedorzeczność.
                Ledwie przetrzymali kolejną serię mlaśnięć i westchnięcie, przerywane niewybrednymi komentarzami na temat piekielnych technik całowania.
                — Powiesz im, Wiewióro? — Raczej-Blaise chyba usiadł, bo usłyszeli głośniejsze plaśnięcie na poziomie podłogi.
                — Nie mów tak do mnie. — Chyba-Ginny raczej usiadła obok albo n… obok niego.
                — Nie zmieniaj tematu. — Raczej-Blaise pewnie przewrócił oczami. — Miałaś im powiedzieć.
                — Wiem, ale…
                Najwyraźniej Chyba-Ginny bardzo nie chciała ciągnąć tematu, bo kolejne mlaśnięcia trwały dobre pięć minut. Hermiona prawie zwróciła obiad, z Harry’m było niewiele lepiej.
                — Powiedz im, bo dowiedzą się od kogoś innego i zrobi się nieprzyjemnie. — Raczej Blaise’a cechowała umiejętność silnej samokontroli, bo z własnej woli przerwał mlaśnięcia.
                — Ale Malfoy też musi się dowiedzieć.
                — Ginny…
                — Teraz Ginny, tak? Skoro ja muszę przyznać się Harry’emu, Hermionie i… mojemu bratu, że łazi za mną wstrętny Ślizgon, ty powinieneś to samo przekazać Malfoyowi.
                — Mam mu przekazać, że łazi za mną wstrętny Ślizgon?
                Usłyszeli klapnięcie i tłumiony syk, Chyba-Ginny chyba uderzyła Raczej-Blaise’a.
                — Że ty jesteś wstrętnym Ślizgonem, który łazi za Gryfonką.
                — Jesteś pierwszą osobą, którą, mimo że obraża mnie w ten sposób, mam ochotę…
                Kolejne mlaśnięcia, Harry zakrztusił się wodą. Panna Granger, w desperacji ratując Wybrańca, poklepała go po plecach z niemałą siłą, co spowodowało, że całkiem się zanurzył.
                — Słyszałeś to? — szepnęła Chyba-Ginny.
                — Nie i mało mnie to obchodzi…
                — Blaise! Kroki na korytarzu…
                Hermiona zamarła, trzymając dłonie na ramionach Harry’ego, który w międzyczasie zdołał się wynurzyć i dojść do siebie. Najwyraźniej Zabini i panna Weasley podjęli jakieś nieme ustalenia, bo zaraz wskoczyli do wanny, natykając się przy okazji na ukrytych Gryfonów. Cała czwórka otworzyła usta z zamiarem wydania z nich okrzyków „zaskoczenia” (przynajmniej w mniemaniu panny Granger i Pottera), ale przeszkodziły im w tym szybkie kroki, trzask zamka i klapanie na zalanej posadzce.
                Więcej ich matka nie miała? — Harry poruszył ustami, przenosząc spojrzenie z Hermiony na Na-Pewno-Ginny i W-Cholerę-Prawdziwego-Blaise-Który-Zaraz-Pożałuje-Że-Się-Urodził, ostatecznie zatrzymując je na tej pierwszej.
                Przybysz, kimkolwiek był, zapewne męczył się z czymś niemiłosiernie, bo nieustannie chodził, mamrocząc pod nosem. Na szczęście, a może nieszczęście, okazał się zbyt zajęty własnymi rozterkami by zwrócić uwagę na czworo uczniów, kryjących się za murem z bąbelków, już lekko nadwyrężonym.
                Tymczasem atmosfera w wannie nieco się zagęściła, Harry piorunował wzrokiem raz Autentyczną-Ginny-Nie-Mogę-W-To-Uwierzyć, raz Nie-Ukryjesz-Się-W-Zatęchłych-Lochach-Blaise’a, Hermiona z niedowierzaniem wpatrywała się w wodę, wciąż walcząc z mdłościami, a panna Weasley sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała się zanurzyć i pozostać przy dnie, dopóki wszyscy sobie nie pójdą. Nawet Zabini wydawał się mniej nonszalancki niż zazwyczaj, co jednak nie przeszkodziło mu w tworzeniu mydlanych baniek na ustach i nosie.
                — Choć za daleko, za daleko od siebie… — szeptał przybysz, krążąc po łazience. — Spotkamy… spotkamy się w niebie! Czy to nie zbyt przyszłościowe? Chociaż, biorąc pod uwagę statystyki, dziewczęta lubują się w tworzeniu planów na przyszłość…
                Kto to? — pytały usta Hermiony, na co Harry tylko pokręcił głową. Nawet Blaise, znany z tego, że znał każdego, nie wiedział, kto zakłócał spokój Łazienki Prefektów. Znowu.
                — Jesteś jak kwiat, leciusi ptak, ja niby szpak… oglądam cię spośród traw…
                Zabini kręcił głową nad wątpliwym talentem poetyckim przybysza, sam uznawał się bowiem za całkiem niezgorszego w wierszykowe klocki, a w poematach miłosnych wiódł w Hogwarcie prym. Jeśli ktoś miał wątpliwości, co napisać na swojej koślawej walentynce, przychodził do Ślizgona, który za symboliczną opłatą w wysokości trzech galeonów udzielał rad i rozdawał własne utwory. Gdyby więc przyjrzeć się przedsięwzięciu rozleglej, wyszłoby na to, że zdecydowanie grzeszący skromnością Blaise Zabini zasługiwał na miano odnoszącej największe sukcesy swatki w historii Hogwartu. Zdecydowanie godny tytuł.
                — Nawet od książek wolę ciebie, sprawiasz… że zapominam o chlebie…
                Harry ledwo przytrzymał Twoje-Serce-Jest-Bardziej-Zatęchłe-Niż-Lochy-Blaise’a, gdy ten chciał wyjść i pouczyć przybysza w sprawie delikatnej sztuki tworzenia poematów.
                — Kupiłem ci kota, ale ze mnie… Co się rymuje z „kota”?
                — Idiota — warknął Blaise, a przybysz ładnie podziękował i wyszedł, trzaskając drzwiami. Gdy troje Gryfonów i nieszczęsny Ślizgon wygrzebali się z wanny, na podłodze poza pokaźnymi zwałami piany i wody znaleźli srebrną blaszkę. Dokładnie taką, jaką nosił każdy prefekt naczelny.

****

                Hogwart z natury, a może nawet z definicji, był ogromny. Nieprzebyte labirynty korytarzy ciągnęły się głęboko pod ziemią jak i wysoko nad jej powierzchnią, zwijając się w coraz to węższe wieże i wieżyczki, zakończone tańczącymi na wietrze proporcami. Kamienne mury troskliwie otaczały wszelkie hogwarckie przejścia i zakamarki, pyszniąc się swoimi majestatycznymi rozmiarami, spoglądając z góry na ewentualnych przybyszów, wypinając chropowatą pierś w oczekiwaniu na starcie z burzą. Z zewnątrz zdobiły je rzeźbione zdobienia i okalały krużganki, z wewnątrz — twarze tych, którzy kiedyś zamieszkiwali owe mury, przemierzali korytarze, wspinali się po krętych stopniach wiedzy. Portrety, obrazy i obrazki wisiały wszędzie tam, gdzie czarodziej mógł sięgnąć wzrokiem, niektóre jeszcze dalej. Przedstawione na nich postacie znały każdy kamień w zamku, każdą szczelinę i każdą mysz, która przez tę szczelinę przechodziła, rozumiały szept okiennic, skrzypiących pod naporem wiatru, przysłuchiwały się narzekaniom drzwi i oburzonym piskom klamek. Rozpoznawały szacownych belfrów po odgłosie ich kroków, pamiętały imiona uczniów, którzy mijali je w pośpiechu, szeleszcząc zwojami szat i pergaminów. Niewielu z adeptów magii poznało Hogwart tak, jak znały go portrety, o ile ktokolwiek kiedykolwiek tego dokonał. A trzeba przypomnieć, że każdy jeden nowoprzybyły spoglądając w głąb pogrążonych w cieniu korytarzy solennie przyrzekał spenetrowanie ich wszystkich wzdłuż i wszerz, ze szczególnym uwzględnieniem tych ukrytych. Najbliższym osiągnięcia powyższego postanowienia był sam Harry Potter, który, choć dotarł najdalej, miał wciąż dużo do zwiedzenia, a poziomem znanym mu w najmniejszym stopniu okazały się lochy. Głównej przeszkody w podziemnych wędrówkach nie stanowiła ciemność, wilgoć czy jakiekolwiek wrażenie grozy, bo owa przeciwność nosiła miano czegoś, czy też raczej kogoś, o zgoła innej naturze — Severusa Snape’a. Niezmordowanie przemierzał on porośnięte mchem korytarze, jego czarna peleryna szeleściła w rytm zamaszystych kroków, a jeszcze ciemniejsze oczy zdawały się świecić w półmroku lochów. Co zastanawiające, zawsze dobrze wiedział, kto, gdzie i kiedy wkradał się na poziomy podziemnie nawet ze swojego gabinetu i ta niepokojąca umiejętność stała się powodem wielu plotek, a nawet mitów, szeptem przekazywanych przez uczniów. Tajemnica, wydawałoby się, wszechwiedzy Mistrza Eliksirów była wynikiem działania o wiele mniej mistycznego, a mianowicie — współpracy. Nawet w otulonych ciemnością lochach znajdowały się portrety, nadzwyczaj swoim położeniem znużone, dlatego też zawarły z Severusem umowę — on będzie im przysyłał uczniów dla odrobiny rozrywki, a one powiadomią Snape’a o każdym nieproszonym gościu w podziemiach Hogwartu. Jedynymi niezadowolonymi z tego typu paktów z pewnością zostaliby właśnie adepci magii, gdyby, oczywiście, zdawali sobie sprawę z ich istnienia.
                — Emirtrudo — mruknął Severus, podnosząc głowę znad pustego blatu biurka — jeśli dolega ci kaszel, radziłbym udać się do Skrzydła Szpitalnego. Zaraz… — Zmarszczył brwi w udawanym zastanowieniu. — Przecież portrety nie chorują.
                Przysunął się do obitego skórą oparcia fotela, ale nawet go nie musnął. Przed nim, na ciemnej połaci biurka, nie znajdowało się dokładnie nic — tylko mebel, starannie wypolerowany. Choć gabinet Mistrza Eliksirów nie należał do dużych, mieścił wszystko, czego Severusowi było potrzeba, to jest — zajmujące całe ściany regały z fiolkami, buteleczkami, ingrediencjami, księgami i Merlin wie czym jeszcze, w każdym razie, wszystkie te przedmioty nosiły miano niezbędnie potrzebnych Snape’owi do wykonywania zawodu. Natomiast na lewo od biurka, na jedynej niezajętej przez półki ścianie, wisiał portret, pierwsze mienie, nad którego wyrzuceniem właśnie się zastanawiał.
                — To jedyny sposób, żebyś łaskawie zwrócił na mnie uwagę. Jesteś przecież tak zajęty przez… a, no tak… wpatrywanie się w pustkę — kąśliwie zauważyła kobieta z portretu, dama średniego wzrostu i średniego wieku, ale nieprzeciętnej urody. Rudawe pukle falami opadały jej na blade ramiona, gorset ściskał wąską talię, a oczy rzucały błyskawice przeplatane iskierkami współczucia i niepełnego zrozumienia.
                — Nie masz do powiedzenia nic, o czym bym nie wiedział. — Severus zadarł głowę, spoglądając na Emirtrudę i jej włosy, nieprzyjemnie rude. Dlaczego miała rude włosy? Prawie jak u Li… Nie.
                — Racja. Ale najwyraźniej przyszło mi utwierdzić cię w przekonaniu, które od wczoraj zdążyłeś porzucić. — Kobieta odrzuciła pukle z ramienia, te jednak zaraz powróciły na swoje wcześniejsze miejsce.
                — To pomysł Minerwy, niech ona się nim zajmie. Nie mam zamiaru się tłumaczyć.
                — Jesteś niepoprawny, Severusie. Wiesz, że ona nie da sobie rady, jest zbyt roztrzęsiona.
                — Jakoś przez ostatnie… ile?… czternaście lat to jej nie przeszkadzało.
                Ostatnim komentarzem zasłużył sobie na zirytowane spojrzenie rudowłosej, co trochę go usatysfakcjonowało. Ale tylko trochę.
                — Wiesz dobrze, że powinniście to zrobić. Już dawno.
                Westchnął, składając dłonie na biurku.
                — Tak? Widzisz, po tych kilkunastu latach ukrywania się i czekania, aby w odpowiednim momencie powrócić do rzeczywistości, ostatnim, co mi przyszło do głowy była wizyta u Dumbledore’a.
                — Coś podobnego… To by sugerowało, że coś jednak do tej głowy wpada, a w to śmiem wątpić, biorąc pod uwagę okoliczności. — Świdrowała go wściekłym spojrzeniem, zaciskając pięści poza ramą obrazu. Nie mogła w tak oczywisty sposób pokazać, że traci kontrolę. Damie nie wypada.
                — Waż słowa, Ermitrudo, chyba że masz ochotę na pokój kilkadziesiąt metrów w głąb, miejsce zaraz przy starym Salazarze.
                — Wolałabym, jakbyś przejrzał na oczy. Nie możecie z tym zwlekać, Severusie. Zróbmy tak, jak ustaliliśmy wczoraj, będziesz mówił, ja wysłucham i zasugeruję pewne… sugestie. O ile, oczywiście, byłyby potrzebne.
                Mistrz Eliksirów uniósł ciemną brew, z powątpiewaniem wpatrując się w Ermitrudę.
                — Rzeczywiście, to będzie bardzo naturalne. Ty i Albus jesteście jak dwie krople wody, gdzie by nie spojrzeć.
                — Daruj sobie te idiotyczne gadki, Severusie. Zrób to po prostu. Nie musisz mówić do mnie, po prostu powiedz do siebie, żebyś potem się nie zapętlił, nie pogubił czy nie pominął czegoś ważnego.
                — Przypomnij mi, proszę, dlaczego to robimy?
                — Przeszłość się powtarza, o czym wiecie tylko ty i Minerwa, ale nie macie pojęcia, co z tym zrobić. Za to Albus Dumbledore jest znany z tego, że wie różne rzeczy.
                Severus niechętnie pokiwał głową, oparł się o fotel i przymknął oczy. Czy to będzie pierwsza tajemnica, którą zdradzi? Czy w ogóle tajemnica w ustach jej właściciela mogła być nazwana „zdradzoną”? Nie chciał tego robić, wolałby uwarzyć eliksir, rzucić zaklęcie, szukać rozwiązania, ale nie prosić o pomoc. Wolałby pozostać strażnikiem sekretu, a nie tym, który musi go wyjawić. Dla większego dobra.
                Zawsze w ten sposób się tłumaczy decyzje, które wraz z podjęciem wywołują szkodę.
                Odetchnął głęboko, oczyszczając umysł, skupiając się na tym jednym dniu i następujących po nim latach. Latach czekania, niezdrowej ostrożności, ukrywania się.
                Niepewności.
                Przygotuje się, powie wszystko, krok po kroku. Dokładnie tak, jak było — wyjawi Ermitrudzie, potem Albusowi. Wytłumaczy samemu sobie.
                — Pamiętasz, jak wyglądał świat czternaście lat temu, Albusie? Zatopiony w krwi, umierający przy akompaniamencie cierpienia. Ja też wtedy… nie byłem nieomylny. — Podrapał się po lewym przedramieniu, nie otwierając oczu. Nie musiał patrzeć, żeby widzieć Mroczny Znak, wytatuowany posoką samej śmierci. — Czarny Pan rósł w siłę, stał na czele powiększającej się armii wyznawców. Ogarnięci szaleństwem zabijali wszystko, co się nawinęło, spalali świat. Aż tu nagle TRACH! zginął. Uznawany przez wielu za największego czarnoksiężnika, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi, sam widział siebie w ten sposób, gdy spoglądał w lustro. Kto pokonał Czarnego Pana, Albusie? Kto odebrał mu życie? Jak to możliwie, że po tylu latach nic nie zostało rozstrzygnięte, żadne dowody znalezione? Jak to możliwe, że dziecko, niemowlę właściwie, odbiło zaklęcie Voldemorta, zabijając go w ten sposób? Otóż, niemożliwe. Ten, który miał zmienić świat, miał wynieść czarodziejów na tron istnienia, miał dowieść swojej potęgi i mocy, został zamordowany przez oszustów.
                Severus mówił, a Emirtruda drżała, słysząc głos człowieka, na którego barkach spoczywał ciężar świata.
                — To byłem ja, Albusie. Ja i Minerwa. Jak to, powinieneś spytać, skoro siedziałeś wtedy z nami w tym właśnie gabinecie? Oszukaliśmy je, oszukaliśmy przeznaczenie. Cofnęliśmy się w czasie o prawie półtorej dekady, wiedząc, co się stanie, jeśli ktoś nie powstrzyma Czarnego Pana odpowiednio szybko. Mówię tu o naszych osobach z przyszłości, oczywiście. W „oryginalnej” linii zdarzeń, tak ją nazwijmy, Voldemort wtedy nie umarł. Zamordował Lily i Jamesa Potterów, próbował odebrać życie ich… ich dziecku, Harry’emu. Jakimś cudem jednak sam został trafiony, a małemu Potterowi została tylko blizna. Duch Czarnego Pana uciekł, aby się odrodzić, nękał nas próbami powrotu od czasu pojawienia się Harry’ego w Hogwarcie. To wszystko działo się najpierw, to wszystko działo się w oryginale, Albusie. Dotrwaliśmy do czwartego roku nauki Pottera, do Turnieju Trójmagicznego, podczas którego wylosowano o jednego zawodnika za dużo. I tym zawodnikiem był nie kto inny, jak Potter. Prawie zginął w ostatnim zadaniu, porwany przez Voldemorta we własnej osobie, który dzięki krwi chłopaka zdołał się w pełni odrodzić. Co mieliśmy zrobić, Albusie? Czekać przez tyle czasu, ile nam zostało, aż Czarny Pan zabije Pottera, aż obejmie władzę, aż zniewoli nas wszystkich? Nie mogliśmy do tego dopuścić. Walczyliśmy, ale wydawało się, że na przegranej pozycji. Chociaż z drugiej strony, skąd mogliśmy wiedzieć, że się nie powiedzie? Że Wybraniec Potter nie uratuje nas wszystkich? Nie mogliśmy. I już nigdy się nie dowiemy.
                Severus mówił, a Ermitruda drżała, słysząc głos strażnika, który wyjawiał swój sekret.
                — Zdecydowaliśmy się, ja i Minerwa, że cofniemy się w czasie, zapobiegając temu wszystkiemu, co się wydarzyło, ratując tych wszystkich, którzy zginęli. Chcieliśmy uratować świat. Co w tym takiego złego? Nie powiedzieliśmy ci, bo wiedzieliśmy, co byś o tym sądził. Wiedzieliśmy, że byś się nie zgodził, a my musieliśmy coś zrobić. Chyba nie chcieliśmy usłyszeć, że jedyne widziane przez nas wyjście, choć możliwe, było niewłaściwie. Planowaliśmy godzinami, obliczaliśmy prawdopodobieństwa, słuchaliśmy przepowiedni i czytaliśmy z gwiazd, nawet warzyliśmy eliksiry. To wszystko, żeby się upewnić, przygotować, zabezpieczyć. Musieliśmy wymierzyć idealnie, cofnąć się o określoną ilość lat. A dlaczego, skoro już tak bardzo ingerowaliśmy w bieg zdarzeń, nie zabić Toma Riddle’a, gdy był jeszcze chłopcem? Z prostej i jednocześnie egoistycznej przyczyny. Musielibyśmy kryć się o wiele dłużej, zanim powrócilibyśmy do czasu, z którego się cofnęliśmy. Nie byliśmy też pewni, czy to w ogóle zadziała, czy przypadkiem nie zginiemy. Nie byliśmy pewni, czy czternaście lat to nie za dużo, nie mówiąc już o większych liczbach. A ten moment, próba zabicia Wybrańca, wydawała się najbardziej przełomowa, planowana przez nas śmierć Czarnego Pana wtedy najlepiej uzasadniona. Nie przewidzieliśmy jednego — że ostateczny punkt planu, po udanym przeniesieniu, po udanym podejściu Lorda, to zaklęcie, dwa słowa, okażą się tak trudne. Skąd mogliśmy wiedzieć, że śmierciożerca nie będzie w stanie zabić?!
                Severus gwałtownie chwycił się za lewą rękę, wbijając paznokcie w przedramię. Po chwili na jego dłoni pojawiła się cienka strużka krwi, niby ofiara za to, czego nie zrobił. Mówił, a Ermitruda drżała, gdy po na jej różanym policzku spłynęła pierwsza łza.
                — Zobaczyłem ją, Albusie. Leżała na podłodze, powykręcana, ranna. Łkała i krzyczała, starając się dostać do dziecka, a z jej pięknych oczu wypływały strumienie łez. Moczyły włosy, rozrzucone na podłodze, rozdygotane dłonie. Płynęły razem z cierpieniem, tak przemożnym pragnieniem ratunku. Zasłoniła syna własnym ciałem, błagając by Czarny Pan przestał. A ja… nie mogłem jej pomóc, Albusie. Stałem tam tylko jak spetryfikowany i patrzyłem na jej ból. Widziałem tylko ją, jej twarz, słyszałem tylko ją, jej głos, to przeraźliwe wołanie… Dlaczego to nie okazało się katalizatorem, który popchnąłby mnie do działania? Dlaczego nie byłem w stanie pomóc kobiecie, która najbardziej na pomoc zasługiwała? Dlaczego ta ręka — wściekle uniósł dłoń — nie rzuciła zaklęcia, które rzucała już tyle razy?! Dlaczego nie mogłem okazać jej miłości, którą ona okazała mi...?
                Zamilkł, a z jego zamkniętych oczu wypłynęły łzy.
                — Nazwałem ją kiedyś szlamą, Albusie. Nie byłem godny jej przyjaźni, a chciałem, żeby mnie kochała… I kochała, ale nie w ten sposób. Dała mi tyle, dlaczego ja nie mogłem dać jej choć jednej rzeczy? Minerwa to zrobiła. W ostatniej chwili, już widziałem poruszenie mięśni na twarzy Czarnego Pana. Nie chciałem jej tym obarczać, w ogóle nie było o czymś podobnym mowy. Chyba zamierzałem zawrzeć w tym symbol, największy śmierciożerca zginął z rąk swojego sługi. Chyba po prostu chciałem ocalić Lily… Nie byłem gotowy, Albusie! Nie byłem gotowy do podjęcia decyzji, która miała decydować o losach świata! Nie byłem cholernym Wybrańcem! To Potter, Potter miał go pokonać… Potter miał uratować nas wszystkich. Miał uratować mnie…
                Ukrył twarz w dłoniach, a na pusty blat biurka spadła pojedyncza łza i jedna kropla krwi. Jak ból i żal.
                — Wiem, Severusie — powiedział Albus Dumbledore, odwracając fotel przy drzwiach. — Jeszcze nie jest za późno, by uratować nas wszystkich. Właśnie się wyzwoliłeś, wyzwalając prawdę. A z racji tego że jest ona zarówno cudowna i straszliwa, trzeba się z nią obchodzić ostrożnie. Pozwól, że teraz zajmiemy się nią razem.
                Snape spojrzał na niego, w starcze oczy, wypełnione ciepłem i mądrością, w starcze oczy, które wiedziały i sprawiły, że Severus też wiedział. Uśmiechnął się do tych oczu i zapłakał.


****

                Dopilnowana Wieczysta Przysięga.
                Szafa Zniknięć.
                Jedno zwycięstwo, gdy starcze ciało przechyliło się przez barierki wieży i spadło.

                Zwycięstwo? Brak zrozumienia dla bliźniaczej istoty. Postać z wizji tego wszystkiego nie zrobiła. Postać z wizji była tylko wizją.

                Prawda?





Witam w gorącu...
Rozdział jedenasty dość późno i dość krótki (czułam, że już MUSZĘ coś opublikować), ale mam nadzieję, że zostanie przyjęty. Najbardziej ciekawi mnie Wasza reakcja na część z Severusem, bo jest najbardziej... kontrowersyjna?

Do następnego,
Vi

niedziela, 11 czerwca 2017

9. Próba złota

Dla Lithine - bo na Twoje opinie czekam z niecierpliwością i Twoje słowa wywołują największe porodziałowe uśmiechy (no i tu jest trochę o Ronie, a bardzo się go domagałaś :D )

****


Dlaczego tak bardzo się starasz,
Przyjacielu,
Dlaczego nie widzisz,
Przyjacielu,
Jak mało zostało do zwycięstwa?

*
                Schowek, pomieszczenie raczej ciasne, był wręcz zatrważająco podobny do komórki pod schodami, z tą różnicą, że to do niego prowadziły schody. Wąskie, kręte stopnie z wytartymi zagłębieniami pośrodku, opadały w dół, prosto do maleńkiego pokoiku, w którym zmieściły się jedynie dwa stołki wraz z osobami na nich siedzącymi i kilka przypadkowych mioteł. Przez niewielki świetlik w ścianie wpadały ostatnie zagubione promienie słońca, tworząc na kamieniach złotawe odblaski, hipnotyzujące zmiennym kształtem i barwą.
— Nie masz nic przeciwko używaniu samopiszącego pióra, prawda, Harry? — Jaskrawoczerwony uśmiech, z którego zęby wystawały na kształt pokrytych jadem żądeł, wykrzywił twarz dziennikarki w przesłodzonym grymasie. — Świetnie.
                Rita Skeeter wygładziła obcisłą garsonkę o barwie gnijącej zieleni i oparła na dłoni nienaturalnie spiczasty podbródek.
— Powiedz mi, jak czuje się mały, dwunastoletni chłopiec… — szepnęła, a lewitujące tuż obok niej pióro zdawało się zapisywać o wiele więcej, niż zostało powiedziane.
— Mam czternaście lat… — mruknął Harry, łudząc się, że może tym razem jego słowa nie zostaną zignorowane.
— … przed śmiertelnie wręcz niebezpieczną walką z trójką, jakby nie patrzeć, o wiele starszych od siebie zawodników? — Pióro poruszało się w zastraszającym tempie, nieprzerwanie pokrywając skrzącym się tuszem już czwartą kartkę.
— Hermiona jest ze mną na roku… — Potter skrzywił się nieznacznie, pocierając zmęczone oczy. Siedział z tą kobietą ponad godzinę w miejscu nie zbyt wygodnym, a wyglądającym podejrzanie podobnie do schowka na miotły. Został zaciągnięty na wywiad jako pierwszy i, jak podejrzewał, ostatni. Może Jaszczurka jeszcze przemagluje Hermionę, w końcu oboje byli niemałą sensacją. Wbrew wszelkim obawom i najprzeróżniejszym wątpliwościom, nie zostali ukarani, chociaż koniec końców przyznali się do samodzielnego wrzucenia karteczek do Czary. Harry podejrzewał, że panna Granger wyznałaby prawdę niezależnie od tego, czy by ich o to zapytano i właściwie nie miał do niej pretensji, wręcz zdziwiłby się, gdyby stało się inaczej. Dumbledore zamierzał powziąć wszelkie możliwe kroki, żeby tylko nie dopuścić do udziału Gryfonów w rywalizacji, nawet jeśli Hogwart miałby stracić reprezentanta. Wyborów Czary nie dało się jednak cofnąć z powodu narzuconego przez nią magicznego kontraktu, którego, jak się okazało, nie można było złamać.
— Nie skupiajmy się tylko na wieku, znają oni przecież zaklęcia, o których tobie nawet się nie śniło, czyż nie? — Pełen wyćwiczonego współczucia uśmiech ponownie wykrzywił bladą twarz Skeeter. — I co, Harry? Przejęty?
— Hermiona jest na tym samym roku, co ja…
— Hermiona, Hermiona… — Powstały grymas już nawet nie miał udawać uśmiechu. — Teraz mówimy tylko o tobie, słonko. Więc jak? Przejęty?
— Właściwie… ja właściwie o tym nie myślałem… — Potter wytarł spocone ręce w kraniec szaty, kręcąc się niespokojnie. Zerknął na pióro, spokojnie zasługujące na miano wyścigowego.
— Nie przejmuj się piórem. — Rita uważnie śledziła każdą, nawet najmniejszą zmianę w zachowaniu Gryfona. – Nie jesteś zwykłym dwunastolatkiem, prawda, Harry?
— Czternastolatkiem…
— Jesteś legendą… żywą legendą. Czy to uraz z przeszłości popchnął cię do udziału w tak niebezpiecznym przedsięwzięciu, jakim jest Turniej Trójmagiczny? — Skeeter zmieniała przybierane na  twarz maski tak szybko, że Harry już dawno przestał się orientować, jakie emocje chciała przekazać.
— Nie pamiętam żadnych urazów z przeszłości. – Nie mógł oderwać wzroku od pióra, które zarzucało swoją zieloną końcówką przy każdym kolejnym wersie.
— Nie, oczywiście, że nie. — Mrugnięcie, zapewne o znaczeniu porozumiewawczym, minęło się z celem. — Wszyscy kochają buntowników, Harry… Niegrzecznych chłopców, którzy łamią zasady. Tym bardziej, jeżeli w ich historię zaplątana jest miłość…
— O czym pani..? — Wybraniec zerknął na rozpromienione oblicze Rity Skeeter i mimowolnie zadrżał.
— Oh, słońce, przede mną nie musisz udawać. To zostanie między nami… — Słowom dziennikarki przeczyło jeszcze szybsze skrobanie pióra na żółtawym pergaminie, schowek na miotły, z natury mało przestronny, zdawał się nagle jeszcze mniejszy. Harry dokładnie wyczuwał pod palcami nierówności na drewnianej powierzchni stołka, której się kurczowo trzymał. — Przecież to wiadome, że nie pomogłeś swojej kudłatej przyjaciółeczce z czystej bezinteresowności. Jak długo między wami iskrzy?
— Nic nie iskrzy, my… — Wystarczyło, że nabierał powietrza, a już mu przerywano.
— Czyli „iskrzenie” już dawno za wami? — Rita zatarła zakryte rękawiczkami dłonie. — Ach, to dopiero sensacja! Zamierzacie się pobrać już w wieku szesnastu lat?
— Mamy czterna… Nie zamierzamy się pobrać! My nawet ze sobą nie chodzimy! — Wyjątkowo irytującym był fakt, że pióro przerywało swoje wcześniej nieustanne pisanie, gdy tylko Harry zdążył się odezwać.
— To też już macie za sobą! — Skeeter nachyliła się konspiracyjnie i szepnęła ledwo dosłyszalnie, chociaż w schowku nie znalazłbyś nikogo poza dziennikarką, jej ofiarą i łatwym do zmanipulowania świadkiem w postaci nieco zbyt zielonego pióra. — Rodzice wiedzą? Planujecie… dziecko?
                Jej oczy błyszczały niebezpiecznie, uśmiech na niezdrowo czerwonych ustach powiększał się z każdą chwilą, a garsonka na klatce piersiowej napinała do granic możliwości.
— Hermiona jest tylko… w sensie aż… moją przyjaciółką. Nigdy nic w tym stylu nam do głowy nie przyszło! — Harry oddychał głęboko, znajdując się już daleko i jeszcze trochę za granicą cierpliwości.
— Aż do czasu Turnieju, co, Harry? — Rita mrugnęła ni to porozumiewawczo, ni zalotnie, w żaden sposób niezrażona wybuchem Wybrańca, zdawała się nawet bardziej niż wcześniej nakręcona całą sytuacją. Potter okazał się materiałem idealnym, nieprzywykłym do ciągłego gradu pytań, nieprzygotowanym do unikania nieostrożnych słówek, za które wyjątkowo łatwo było złapać i pociągnąć. A reszta historii, nawet jeśli niedopowiedziana, dopowie się sama już na kartach gazety. Skeeter, kobieta, która swoje młode lata zostawiła w tyle wraz z niezmienionym magicznie wyglądem, wiedziała, jak z właściwie niczego zrobić sensację pokaźnych rozmiarów. Szczerze wierzyła, że sam Posejdon, władając jedynie maleńką igłą, przekonał wszystkich, że był nią trójząb i ta wersja, choć nieprawdziwa, się przyjęła. Nie wątpiła też w ślepą wiarę setek, może nawet tysięcy czarodziejów, nie wątpiła, że jej słowo zostanie uznane za to zgodne z prawdą, niezależnie od wszelkich oskarżeń czy tłumaczeń Harry’ego. To nic osobistego, Harry, pomyślała i uśmiechnęła się tak, jak to ćwiczyła rano przed lustrem. Dzisiaj rano, wczoraj rano, każdego dnia rano. Dlatego tak kochała teatr — sama cały czas musiała grać. A jak wiadomo, ćwiczenie czyni mistrza.
— Hej, wcale nie zaszkliły mi się oczy przy wzmiance o dziecku! — Przepełniony niesprawiedliwością głos Pottera spowodował jedynie, że poza obmytymi w czerwieni ustami zaczęły uśmiechać się oczy.
— A powiedz mi, Harry… — Przygryzła wargę, żeby nie zdradzić zbytniej wesołości. — Jak trudno będzie ci walczyć z własną narzeczoną?*

****
                Ron Weasley nie spał. I chociaż samo to stwierdzenie wystarczyłoby do wywołania trwającej dobre kilka dni dyskusji przy stole Gryfonów, można było do niego dodać jeszcze jedno — Ron Weasley grał. Dwa powyższe zostałyby wzięte na języki przez cały Hogwart, z gronem pedagogicznym włącznie. A choć rudzielec czasem tęsknił do sławy, w pewnych kwestiach nie potrzebował rozgłosu, ba, nawet pakował go do kartonu oznaczonego plakietką „niemile widziane” i chował gdzieś w rogu strychu. Przyszły główny obrońca Gryffindoru pogodził się z tym, że nie może mieć wszystkiego (z wyjątkiem miejsca w drużynie Quidditcha, już zdobytego i zaklepanego) i że nie żyje mu się z tym tak znowu źle. Zauważył też pewną prawidłowość, mianowicie — nawet Malfoy nie zgromadził w swoim ogromnym skarbcu wszystkich wartości świata. Uznawał to za pocieszające.
                Sowie skrzydła zdawały się poruszać w rytm melodii, a on siedział na zakurzonym parapecie, samotny zaklinacz ptaków. Takie określenie odnosiło się do stanu rzeczywistego tylko w nocy, gdy wszyscy myśleli, że Ron śpi — wraz z nadejściem dnia nadchodził też Harry w swoich połamanych okularach i Hermiona z nieodłącznym naręczem książek. Weasley nie był osobą szczególnie skorą do podniosłych wyznań czy poematów emocjonalnych, przyznawał jednak, nawet przed samym sobą, że za tą dwójką skoczyłby w ogień, choćby był on piekielny, jakiekolwiek diabelstwo. Nazwiska Granger i Potter towarzyszyły mu już od pierwszej klasy, żywił więc nadzieję, że zostaną na dłużej, jeżeli nie do samego końca. A nawet wtedy, gdy już przyjdzie co do czego, pewnie uda im się coś wykombinować, jak to zawsze robili. Potrzebował ich. Dlatego poczuł się zraniony akcją z Turniejem, w której trzecie ogniwo stanowił Malfoy, znany też jako tchórzofretka, a nie on, Ron. Rozumiał jednak, rozumiał aż za dobrze, że nie był pępkiem świata, a Harry powinien poświęcać trochę czasu reszcie swoich przyjaciół. To problem Weasleya, że miał tylko dwoje.
                Pamiętał doskonale pierwszy dzień w Hogwarcie, gdy wszystko się zaczęło. Rozwichrzoną, kasztanową grzywę na głowie Hermiony, gdy ta zaglądnęła do ich przedziału, szukając szczura Neville’a. Jej przemądrzały głos, uwagi na temat wszystkiego, do czego tylko mogła się przyczepić. Wyraźnie widział bladą dłoń Malfoya, zaraz znikającą w ciepłym uścisku Harry’ego. „Mogę cię oprowadzić”. Rękę Wybrańca na swoim ramieniu, znak, że on, Ron, biedny Weasley, też się liczył. Draco musiał go zaakceptować, rudzielec zobowiązał się do tego samego względem arystokraty. Nie znosił go, miał wrażenie, że z wzajemnością. Żaden z nich jednak nie zrezygnowałby z Harry’ego, co powodowało, że Ron w jakiś pokrętny sposób szanował Malfoya. Tylko w tej jednej kwestii.
Ale szanował go.
                Nie zawsze było łatwo. Zdarzały się spięcia, ale jak zwykł mówić Charlie „Całkiem łagodna relacja to sztuczna relacja” i uchylał się zaraz przed kolczastym ogonem jednego ze smoków, którymi się opiekował. Ron wiedział, że brat nie miał na myśli tylko zwierząt i był mu wdzięczny za te słowa, tak fundamentalne w chwilach zwątpienia. Nie odczuł jakoś szczególnie nieobecności przyjaciół podczas przygotowań do Turnieju, zakładał wtedy, że po prostu się uczą — poza tym, zazwyczaj znikali na zmianę. Próbował ich tłumaczyć, odczuwał żal z pewną dawką czystego smutku, teraz zastąpionego głównie przez spokój. Nie rozumiał, ale wybaczył, co więcej, nie miał im tego za złe. I cieszył się, że postąpił tak rozsądnie — dąsając się, szkodziłby nie tylko sobie, ale też przyjaciołom, a do tego dopuścić nie zamierzał. Matka powiedziałaby, że zachował się „dojrzale”. Uśmiechał się na tę myśl, bo rzadko się zdarzało, żeby Molly Weasley obdarzała podobnymi komentarzami najmłodszego syna.
                Grał, a jasna tarcza księżyca opadała w dół, jak chyli się głowa dziecka, uśpionego przez kołysankę. Grał, a delikatny szelest skrzydeł docierał do niego niby przytłumione brawa, gdy publiczność, niepewna czy już czas, chce wyrazić swój zachwyt nad talentem muzyka. Grał, samotny zaklinacz ptaków i czekał, aż swoją muzyką obudzi majestat dnia. Grał, zbiegając po wytartych stopniach dopiero, gdy ledwo wyraźne promienie słońca ziewały za drzewami Zakazanego Lasu.

****

                Smoki. Stworzenia mityczne, tak niebezpieczne, że tylko głupiec podchodziłby do nich bliżej za jedyną broń mając różdżkę. Umiejętności magiczne, owszem, były przydatne, może nawet niezbędne do przeżycia, ale same czary nie wystarczały. Za główny przymiot smoków, poza siłą i płonącym oddechem, uznawano spryt. Przebiegłość tych drapieżnych gadów, owiana sławą i podziwem w całym magicznym świecie, przez wieki zapisała się na kartach baśni czy legend, tuszem, którego nie sposób zmyć — krwią ofiar śmiertelnych. A chociaż tylko nielicznym dane było zobaczyć smoka, szczególnie w czasach współczesnych, gdy wszystko, co legendarne, wpełzło w głąb ziemi, każdego przechodził dreszcz na samo wspomnienie, myśl, wyobrażenie potężnego gada. Nic więc dziwnego, że czwórka reprezentantów, korzystając z usług wiadomych informatorów, drżała porządnie, zdając sobie sprawę z niebanalności pierwszego zadania. Nie wiedzieli dokładnie, na czym będzie ono polegać, co do jednego mieli jednak pewność — za główną atrakcję posłużą właśnie smoki. Co więcej, nie mogli powiedzieć, że porywali się na słońce nawet z motyką, bo dzierżyli zamiast niej drewniane gałązki, niekiedy przesadnie zwane różdżkami. Pozostała im tylko nadzieja, że zaklęcia i ostrożne próby oszustwa wystarczą do ugaszenia płonącej broni, a przynajmniej do uniknięcia zwęglenia smoczym oddechem.
                Niektórzy zauważyliby teraz głosem pełnym rozsądku, że nadzieja nosi zaszczytne miano „matki głupich”. Albo też umiera ostatnia. Hermiona jednak miała wrażenie, że w stanie martwym nie będzie się przejmować tego typu filozoficznymi zagadnieniami, a mówiąc prościej — wolała patrzeć, jak nadzieja wyzionie ducha, siedząc przy tym w bezpiecznym Pokoju Wspólnym Gryffindoru ze świadomością, że ukończenie pierwszego zadania ma już dawno za sobą. Przebieg Turnieju mimo wszystko nie przypominał żadnego typu koncertu życzeń, dlatego też zachowała szczere chęci i nadzieje dla siebie, nie chcąc zwracać uwagi kogokolwiek na własną niepewność. Wiedziała, że Harry już wymyślił w jaki sposób poradzi sobie ze smokiem, domyślała się nawet, kto mu w tym pomógł. Syriusz Black miał w zwyczaju wtykać swój smukły nos wszędzie, niezależnie od tego, czy był tam potrzebny, czy też nie, może nawet większą frajdę sprawiała mu druga opcja. Teraz jednak siostrzeniec potrzebował jego pomocy, a Hermiona była z faktu jej udzielenia jednocześnie zadowolona i nieco zazdrosna. Nie chciała czuć się w ten sposób, wiedziała, że całą sobą powinna cieszyć się z początkowych sukcesów Wybrańca, co jednak mogła poradzić na to, że… właśnie, nie miała się kogo poradzić. Próbowała skontaktować się z ciotką, ale ta jeszcze nie odpowiedziała na jej list, co zdążyło już lekko zaniepokoić pannę Granger. Ze skąpości wcześniejszych wiadomości wyczytała jedno — ciotka nie czuła się najlepiej. Nie miała pojęcia, z jakiego powodu, ani też na czym dokładnie dolegliwość polegała, czuła jednak, że nie wszystko było w porządku. Ciotka coś ukrywała, a niewiele znajdzie się sekretów, których nie można po prostu nazwać niewygodną albo niechcianą prawdą. A co się prawdy tyczy, Hermiona na jej punkcie zdawała się aż nadto wrażliwa.
                Pewnie było to jednym z powodów gryzącego uczucia gdzieś w środku, gdy Malfoy nielegalnie wrzucał karteczki z ich nazwiskami w płomienie Czary. Na szczęście, a może nieszczęście, wyrzuty sumienia zniknęły już kilka dni po wylosowaniu reprezentantów, co z kolei mogło nosić miano skutku zauważenia brutalnej rzeczywistości. Nie spodziewała się, że Turniej okaże się łatwy, sama przypominała Wybrańcowi i Malfoyowi o śmiertelności w trójmagicznych rozgrywkach. Jednak świadomość niebezpieczeństwa dotarła do niej dopiero po fakcie, przynosząc ze sobą niepewność i strach pod najprzeróżniejszymi postaciami. Zawarła z Harry’m umowę o samodzielności — postanowili, że zachowają swoje plany i pomysły dla siebie, nie dzieląc się nimi nawzajem. Czas wreszcie zagrać uczciwie. Obojgu zależało na wygranej, oboje mogliby mimowolnie wykorzystać informacje o planowych ruchach drugiej osoby, niwecząc lub umniejszając jej szanse. Nie prowadzili ze sobą wojny czy czegokolwiek w tym rodzaju — może najprościej w świecie chcieli zachować się w sposób, który podchodziłby pod kategorię profesjonalności? Niezależnie od tego, jakie motywy nimi kierowały, Hermiona czuła, że postąpili słusznie. Była to chyba pierwsza sytuacja, w której nie potrzebowała niepodważalnego dowodu przemawiającego na korzyść tego czy tego stwierdzenia, działała instynktownie, zgodnie z samą sobą. Wywoływało to dziwne poczucie zadowolenia i uspokojenia, tak upragnionego, a ostatnio coraz rzadziej dostępnego.
                Szła ciemnymi już korytarzami Hogwartu, zimny kamień pod stopami zdawał się bardziej niż zwykle znajomy, w pewnym sensie swojski. Pewny i stały, zawsze taki sam, ale jednocześnie zmienny. I chociaż te określenia kłóciły się ze sobą w każdym możliwym znaczeniu, oddawały rzeczywistość, którą pierwszy lepszy mugol kpiąco nazwałby bajką. Uśpione twarze portretowe nieznacznie pochrapywały, opierając się o rzeźbione zakończenia ram. Mijała je, na pamięć znając położenie i zwyczaje poszczególnych postaci, przynajmniej w tej części zamku. Księżyc, schowany za ciężkimi, skłębionymi chmurami, nie oświetlał jej drogi, dlatego z cichym Lumos magicznie rozświetliła korytarz. Rozchybotany cień sylwetki panny Granger przesuwał się po milczących ścianach, co jakiś czas mocniej opatulając szlafrokiem. Bose stopy klapały na kamiennej posadzce, niestrudzenie wystukując rytm kroków Gryfonki. Początkowo nie zwróciła uwagi na przytłumione stukanie obcasów, dobiegające gdzieś z bliższego otoczenia, jej nieostrożność została jednak zaraz wytknięta:
— Nie wiem, jak poradzisz sobie z tym pierwszym zadaniem, skoro pewnie nawet nie usłyszałabyś skradającego się za tobą smoka. — Głos, cichy i głęboki, przemknął tuż obok niej, już po chwili stłumiony przez milczenie nocy.
— Skąd możesz wiedzieć, że po prostu cię nie ignorowałam? — Hermiona uśmiechnęła się pod nosem, stając na środku korytarza.
— Oboje wiemy, że nie byłabyś w stanie. — Chociaż go nie widziała, była pewna, że też się uśmiechał. Schowała różdżkę do kieszeni, otwierając wolną drogę zachłannym mackom ciemności.
— Wydaje mi się jednak, że to ty nie mogłeś się powstrzymać, skoro odezwałeś się pierwszy. Rozumiem to, każdy czasem potrzebuje rozmowy z kimś inteligentnym tak dla odmiany.
— Ach tak? Następnym razem wystarczy powiedzieć, zawsze do usług. — Zobaczyła go. Jej oczy, powoli przyzwyczajane do ciemności, wychwyciły smukłą sylwetkę i włosy, inkrustowane platyną. Zrobił kilka kroków do przodu, jednak zaraz zatrzymał się ponownie.
— Malfoy, jak zawsze skromny.
— Granger, jak zawsze milutka.
                Stali tak, naprzeciwko siebie, otuleni mrokiem, a ciemność chłonęła każde ich słowo.
— Co tu robisz? — szepnęła, mając nadzieję, że nie poczuje zaraz niedorzecznego gorąca na policzkach. Na Merlina, za niecały miesiąc spadnie pierwszy śnieg! Rumieńce spowodowane temperaturą nie mogły się pojawić. Prawda?
— Myślę. — Kolejne dwa kroki do przodu. — Czasem mi się zdarza.
— Lepiej okazjonalnie niż wcale. Nie mogę cię jednak wesprzeć, obcy mi stan niemyślący. — Założyła kilka loków za ucho, z niezadowoleniem zauważając zdradziecko drżącą rękę.
— Dzisiaj nie widać gwiazd.
— Co?
— Nie widać gwiazd. Dlaczego wyszłaś, skoro nie możesz ich oglądać? — Widziała go już w całej okazałości, niesforną grzywkę opadającą na czoło, nawet oczy wykute z czystego srebra.
                Wzruszyła ramionami.
— Chyba też potrzebowałam pomyśleć. Od czasu wyboru Czary atmosfera w Gryffindorze jest trochę… inna.
                Skinął głową.
— Kto by pomyślał, że to właśnie wy skończycie w reprezentacji. Oboje. — Nie wyczuła w jego głosie zbytniego żalu czy zawodu, zwykłe stwierdzenie, które chyba miało jej coś uświadomić. Nie miała pojęcia co. — Dumbledore prawie tam zszedł, gdy tylko przeczytał wasze nazwiska.
— Jak i połowa sali. Ty też wyglądałeś na zaskoczonego. — Z najwyższym trudem powstrzymała się od klapnięcia dłonią w czoło. Właśnie przyznała, że patrzyła na jego reakcję nawet podczas wyboru Czary. Świetnie, opowiedz mu jeszcze dokładnie i ze szczegółami, co myślisz o tak obcisłych koszulkach. Odwróciła wzrok od jego klatki piersiowej, ganiąc się w duchu. Przecież to Malfoy, idiotko, wyśmieje cię za samo spojrzenie.
                Ale Draco tylko uśmiechał się lekko, przeczesując palcami platynowe pasma włosów.
                – Nie oszukujmy się, dodatkowy reprezentant nie pojawiłby się nawet w najśmielszych z moich snów. A mogę zapewnić, że niektóre z nich są bardzo śmiałe. – Podszedł do jednego z kilku witrażowych okien na korytarzu, założył blade dłonie za plecami. Smukłymi, długimi palcami gładził skórę na ich zewnętrznej części, co jakiś czas zahaczając o materiał koszuli.
                – Tylko oszczędź sobie opisów, wierzę ci na słowo. – Hermiona starała się nie zwracać uwagi na ruchy dłoni Malfoya, ani na jego wyprostowaną sylwetkę na tle chmurnego nieba. Próbowała nie przesuwać wzrokiem po włosach, w których ktoś niezdający sobie sprawy z skutków własnych czynów, zaklął czystą platynę. Nie myślała o oczach wypełnionych srebrem. A przynajmniej te stwierdzenie uparcie powtarzała, niby mantrę, potrzebną tylko do zapewnienia chwilowego spokoju rozszalałemu od nadmiaru danych umysłowi.
                – Wiesz już, jak go oszukasz? – Spokojny głos wyrwał ją z rozmyślań, uniosła głowę, zauważając, że przed dobre kilka chwil z uporem maniaka wpatrywała się w złożone dłonie Dracona, których miejsce teraz zajął przód koszuli.
                – Oszukam?
                Skinął głową.
                – Smoka. Wiesz już, jak poradzisz sobie ze smokiem?
                Westchnęła, opierając się o kamienny parapet. Ostra krawędź wbijała jej się w uda, ale nie zwracała na nią uwagi. Mogłam się spodziewać, że o to zapyta.
                – Po części dlatego musiałam tu przyjść. Pomyśleć o zadaniu. Nie mam pojęcia, jak podejść smoka, w jaki sposób odciągnąć jego uwagę.
                Draco znowu odwrócił się przodem do okna, spoglądał na skłębione sploty chmur, przysłaniające mroźną połać nieba. Zdawał się częściowo nieobecny, a jednocześnie o wiele bardziej opanowany niż ona. Przynajmniej zewnętrznie. Założyła zagubiony lok za ucho, z niesmakiem zauważając, że robi to w momentach niepewności. Dlaczego miałaby być niepewna przy Malfoyu?
                Czy to aby na pewno była niepewność?
                – Tak wyglądało niebo, gdy go zabierali. – Głos, tak cichy, że prawie szepczący, dotarł jednak wyraźnie do jej uszu. – Ciemne, zasnute szarawą kurtyną, zasłaniającą scenę przed spektaklem burzy. Nie powinienem tego pamiętać, roczne dziecko nie może pamiętać. A widzę, każdej nocy, jakby to było wczoraj.
                Domyśliła się, że mówił o Lucjuszu. I chociaż nie miała pojęcia, co to miało do rzeczy, nie skomentowała słów Dracona ani słowem. Pierwszy raz powiedział jej coś tak prawdziwego.
                – Zastawili pułapkę. On bezpiecznie siedział w kryjówce, w której chował też wszelkie pozostałości po Voldemorcie. Jego szatę. Złamaną różdżkę. Matka mówiła, że był wściekły, bo nie wiedział, co zabiło jego Pana. Ale przecież nadal nie do końca wiemy, co się stało. Aurorzy znaleźli jakiś dziennik, który Riddle prowadził, jak był jeszcze w Hogwarcie i napuścili na niego Lucjusza. Gdy ten szukał, oni sami wykradli zgromadzone przez niego przedmioty. — Spojrzał na Hermionę wzrokiem, z którego smutek aż wylewał się ciągłym strumyczkiem, powoli skapując na zimną posadzkę. – Myślę, że to samo powinnaś zrobić ze smokiem. Pokazać mu, dać mu coś, czego pragnie tak bardzo, że odwróci jego uwagę. Jeżeli waszym zadaniem będzie go obezwładnić, stworzysz sobie idealną okazję do zadania ciosu. Nie mam pojęcia, o co innego mogłoby chodzić.
                – Dlaczego mi pomagasz? – szepnęła, stając o krok przed nim. Pod wpływem impulsu spojrzała mu prosto w oczu, odganiając głos rozsądku, uparcie twierdzący, że to bardzo nieostrożne posunięcie.
                – Bo chyba tego właśnie potrzebujesz. Spłacam dług.
                – Ale nie jesteś mi nic winien.
                – Ależ jestem. Ja jako jedyny nosiłem twoje… piersi. – Uśmiechnął się nieznacznie. Sprawiał jednak wrażenie, jakby miał zamiar powiedzieć coś innego, z czego zaraz szybko zdecydował.
Tej nocy Hermiona nie zapytała go o nic więcej.


****

*
                Namiot, przestronna budowla, której ściany stanowiły ogromne płachty materiału, była w stanie pomieścić niejednego gościa. Poza głównym i jednocześnie największym „pokojem”, oddzielonym od innych zwojami tkaniny, znalazłbyś tam jeszcze cztery mniejsze, w których znajdowały się wszelkiej wielkości ławy i krzesła, niekiedy urozmaicone szafeczką i stojącą na niej ozdobną wazą. Materiałowe ściany, w niektórych miejscach zakończone frędzlami, falowały przy choćby najmniejszym podmuchu wiatru, przez co namiot wyglądał, jakby był w nieustannym ruchu. Ciche skrzypienie drewnianych słupków i całego szkieletu przywodziło na myśl kiwającą się na morzu łódź, co potęgowało ogólne wrażenie ruchu czy też nierealności namiotu, zawdzięczającego swój rozmiar niczemu innemu jak magii.
                Było ich czworo. Wiktor Krum z obszytym czerwienią płaszczem na ramionach. Fleur Delacour, francuska piękność o jasnym spojrzeniu i srebrnym kostiumie. Harry Potter w rubinowej szacie, do złudzenia przypominającej hogwarckie stroje do Quidditcha. Hermiona Granger, ubrana dokładnie tak, jak Wybraniec, z tą różnicą, że zieleń zajęła miejsce barwy przewodniej. Snuli się bez wyraźnie określonego celu po zakamarkach namiotu, czekając na rozpoczęcie pierwszego zadania, męczeni niewiedzą odnośnie jego przebiegu. Ten i ów nerwowo pocierał palce, inny synchronicznie wsuwał ręce do kieszeni szaty, aby zaraz ponownie je wysunąć i powtórzyć czynność od początku. Cisza, zakłócana jedynie szelestem materiału i skrzypieniem gumowych podeszw, nie przynosiła nikomu ukojenia, potęgowała jedynie poczucie zaciskających się supłów w żołądku oraz uciążliwej suchości w gardle, której nawet Ognista Whisky nie byłaby w stanie sprostać.
­                – Witam zawodników. – Płachta zafalowała mocniej, z rozcięcia w materiale wynurzył się profesor Dumbledore, a tuż za nim dyrektorowie Beauxbatons i Durmstrangu oraz przedstawiciel Ministerstwa, Bartemiusz Crouch. – Tyle zagadek i domysłów, aż w końcu nadeszła ta chwila, tak wyczekiwana. Tylko wy potraficie w pełni ją docenić. – Rozejrzał się uważnie. – Barty, do dzieła.
                Crouch skinął ręką na zawodników.
                – Reprezentanci, stańcie tu wkoło – chrząknął – Panna Delacour, tutaj, tak. Panna Granger, proszę bardzo… – mamrotał, rozstawiając wokół siebie adeptów magii – Pan Krum, tak. I pan Potter, świetnie, świetnie.
                Stali tuż obok siebie, zebrani w ciasnym okręgu, a Bartemiusz Crouch, wysoce szanowany pracownik Ministerstwa, mierzył ich świdrującym spojrzeniem brunatnych oczu. W silnych, choć nieco już pomarszczonych dłoniach, trzymał niewielką sakiewkę, której zawartości najwyraźniej niezmiernie zależało na wydostaniu się na zewnątrz, bo poruszała się niestrudzenie, wyginając woreczek w każdym możliwym kierunku. Podsunął go stojącej najbliżej Fleur.
                – Proszę bardzo, panno Delacour. – Rozwarł krańce sakiewki, z której wydostały się skłębione opary i kilka zagubionych iskier. – Zielony Walijski… – mruknął, gdy prychająca miniaturka smoka wylądowała na dłoni Francuzki.
                – Panno Granger… — Hermiona przymknęła oczy, wyciągając rękę, na której zaraz spoczęła smocza podobizna. – Szwedzki Krótkopyski. – Crouch uśmiechnął się nieznacznie, ale Gryfonka zdobyła się jedynie na zaniepokojone spojrzenie w kierunku pokrytej łuskami miniaturki.
                – Panie Krum… Chiński Ogniomiot. To niezła sztuka… I w takim razie, pan Potter. Został nam…
                Harry wyciągnął rękę.
                – Rogogon Węgierski… To miniaturki prawdziwych smoków. Każdy z nich strzeże złotego jaja. Wasze zadanie jest stosunkowo proste – zebrać jaja. Zawierają wskazówkę, niezbędną do wykonania następnego zadania. Jakieś pytania?
                Odpowiedziała mu cisza.
                – Doskonale. – Albus zerknął na Fleur. – Panno Delacour, na dźwięk wystrzału wyjdzie pani na arenę.
                Ktoś zajął się armatą, a reprezentantka Beauxbatons opuściła namiot reprezentantów, kierując się na spotkanie z gniewem smoczego płomienia.*
                Czekali. Nie mówili wiele, bo też o czym tu rozmawiać? Słyszeli skandowanie widowni, raz gwizdy, to znowu krzyki. Nad głos tłumu wybijały się wrzaski bliźniaków z domu Weasley, którzy zbierali zakłady. Z tego, co wywnioskowali po reakcji publiki,  Fleur udało się zdobyć jajo. Jakim sposobem? Nie mogli tego wiedzieć.
                Wiktor wyszedł drugi. Hermiona przyglądała się jego sylwetce, znikającej za płachtą namiotu, modląc się w duchu, żeby zadanie zabrało mu jak najwięcej czasu. Była następna, Harry wylądował na końcu kolejki. Z jednej strony chciała mieć to za sobą, z drugiej – odwlekać tak długo, jak tylko się dało. Co tu dużo mówić, bała się. Strach nie był dla niej uczuciem całkiem obcym, przecież przeżyła z Harrym i Ronem te kilka lat, obfitujące w wycieczki do najprzeróżniejszych ukrytych komnat jak i ucieczki przed najprzeróżniejszymi rodzajami stworzeń oraz nauczycieli. Turniej jednak, jako doświadczenie nowe i najbardziej ze wszystkich dotychczasowych niebezpieczne, wywoływał w sercu Gryfonki ten rodzaj niepokoju, którego najzacieklej chciała uniknąć – zdolnego przekształcić się w przerażenie. Dzięki Malfoyowi udawało jej się tłumić obezwładniające uczucia, bo wiedziała, w jaki sposób zmierzy się ze smokiem. W życiu by nie przypuszczała, że to jego osobie będzie tyle zawdzięczać ­– przechodząc przez eliksir i wrzucenie karteczek do Czary, kończąc na radach dotyczących ukończenia pierwszego zadania. A przynajmniej rozpoczęcia. Niby plan miała, ale wątpliwości też jej nie opuszczały. Modliła się w duchu, żeby w rozstrzygającym momencie nie zabrakło jej opanowania. Nie mogła polec już na początku.
                – Boisz się? – Harry usiadł obok niej na szerokiej ławie, opierając przedramiona na kolanach. Dłonie drżały mu ledwo zauważalnie, gdy stukał palcami o ochraniacze kończyn dolnych.
                – Chyba nie ma sensu mówić, że nie… – Uśmiechnęła się niemrawo, wsłuchując w wystukiwany przez przyjaciela rytm.
                – Chyba nie ma sensu mówić, że nie ma się czego bać… ­– mruknął.
                Panna Granger złożyła dłonie na kolanach, wyłamując palce.
                – Wiesz… – Harry utkwił wzrok w przeciwległej ścianie namiotu. – Byłem tak zajęty przygotowywaniem samej możliwości wzięcia udziału w Turnieju, że nawet nie pomyślałem o niebezpieczeństwie. W sensie, wiedziałem o nim, ale schowałem tę świadomość gdzieś głęboko i pilnowałem, żeby się nie wydostała.
                – Nie jesteś w tym sam. Banda idiotów z nas, no nie? Ty, ja i Malfoy. Tyle że on nie musi tu teraz siedzieć…
                – I trząść gaciami przed pogawędką ze smokiem? Zdecydowanie tak. – Harry odchylił się do tyłu, przymykając oczy. Okulary zsunęły mu się na czubek nosa.
                – Niby to zrobiliśmy, ale wydaje mi się, że ani przez chwilę nie myślałem, że naprawdę się uda. Że naprawdę Czara nas wybierze. W końcu, czemu miałaby to zrobić?
                – Tego się chyba nigdy nie dowiemy. – Racja, czemu? Dlaczego Czara wybrała reprezentantów, którzy nie dość, że byli zbyt młodzi, to jeszcze zgłosili się dzięki oszustwom? Czy naprawdę zasługiwali na te, jakby nie patrzeć, zaszczytne pozycje? Na początku uczniowie podchodzili do nich z niekrytą podejrzliwością, ale z czasem zaczęli im nawet gratulować. Niektórzy przyznawali, że byli dumni z nich, dwójki Gryfonów, bo żadnemu zbyt młodemu ochotnikowi z pozostałych szkół nie udało się choćby zgłosić. Okazało się, że niepotrzebnie bali się odrzucenia, ba, zostali „przyjęci” jeszcze entuzjastyczniej. Tylko, z drugiej strony, czy ten konkretny sposób na uczestnictwo w Turnieju to taki powód do dumy? Odpowiedź wydawała się oczywista, Czara musiała to wiedzieć.
                Dlaczego więc zignorowała tę wiedzę?
                – Dwoje zawodników uporało się ze smokami, zdobywając złote jaja i kończąc tym samym pierwsze zadanie. Teraz czas na trzecią reprezentantkę! – Zapowiedź komentatora dotarła do Hermiony jak przez mgłę, niewyraźna i odległa, zdawać by się mogło, mało realna.
                Pannie Granger nie dane było rozważać problemów natury moralnej ani chwili dłużej, armatni wystrzał dawał jasno do zrozumienia, że nadeszła jej kolej. Ledwo zarejestrowała, że Harry uścisnął jej dłoń i opuściła namiot, podnosząc ozdobną płachtę.
                Uderzyła w nią chmara bodźców, z których wyłapywała krzyki widowni, gwizdy i światło. Arena, przypominająca raczej fragment wyjątkowo skalistej góry otoczonej widownią, sprawiała wrażenie niedorzecznie małej, biorąc pod uwagę, że miała służyć jako pole do walki ze smokiem. Ostre i strome kamienne odłamy, półki i wybrzuszenia tworzyły swego rodzaju tor, który musiała pokonać, żeby dostać się do jaja. Samo przebycie tej drogi do najłatwiejszych nie należało, nie mówiąc już o skakaniu po skałach ze smoczym oddechem na karku. Jajo, niewielki złoty skarb, spoczywało bezpiecznie w gnieździe na środku areny. Uznała, że trąciło to lekką niedorzecznością.
                Wynurzyła się z niewielkiego wejścia, łudząco podobnego do jednego z tych otworów, które kryły w swoim wnętrzu jaskiniowy korytarz. Niebo zasnute chmurami było pierwszym dobrym znakiem – nie musiała martwić się słońcem, zdolnym oślepić ją w najmniej odpowiednim momencie. Rozglądała się uważnie, ignorując szmery na widowni. Strach, towarzyszący jej przez cały czas spędzony w namiocie, nagle wyparował, pozostawiając po sobie jedynie rosnącą determinację. Smok już na nią czekał.
                Ogromny, przewyższający wzrostem najwyższe hogwarckie sale, majestatyczny w swojej wyniosłości. Srebrnoszare łuski, splecione ciasno, niby na kształt pancerza, połyskiwały delikatnie przy każdym poruszeniu. Ułożone warstwowo, od najmniejszych, chroniących krótki pysk i fragment szyi, po te wielkości dachówek, pokrywające kolczasty ogon. Tworzyły swego rodzaju mozaikę na smukłym cielsku, zaprojektowaną przez najdokładniejszego z rzemieślników – naturę. Podbrzusze, pokryte łuskami jaśniejszymi od pozostałych, rozświetlała od wewnątrz niebieskawa poświata, znamionująca ukryte pokłady ognia zdolne opuścić smoczą paszczę w każdym momencie. Wąskie ślepia, chronione przez trzy nieustannie poruszające się powieki spoglądały w kierunku panny Granger ni to wściekle, ni obojętnie. Emanowały mądrością, zdobywaną przez wieki długiego, drapieżnego życia. Czego oczekujesz? – zdawały się pytać, trafnie uznając Hermionę za główną zainteresowaną. Długie łapy, zakończone czterema pazurami, spoczywały tuż przy jaju, jakby przekazując treść ostrzegawczej wiadomości. Nawet nie próbuj, bo i tak nie podołasz.
                Gad nie przewidział jednego – czarodzieje zdobyli o smokach kilka kluczowych informacji, których Hermiona nie omieszkała wyszukać. Wiedziała więc, że plujące ogniem istoty to świetni kanciarze.
                Zwróciła uwagę na metalowy łańcuch, przymocowany do największej ze skał i ciągnący się aż do szerokiej obroży na smoczej szyi. Zakończony setkami niewyobrażalnie ostrych kolców ogon poruszał się w rytm oddechu gada, raz po raz uderzając o kamienną powierzchnię areny. Policzyła do trzech, oceniając odległość, powtarzając kolejność wprowadzania planu. Była gotowa to za dużo powiedziane ­– raczej zdolna do rozpoczęcia. Wrzaski widowni, szum poruszanych flag i transparentów zepchnęła w zakamarki umysłu, skupiając się na tym, co w danej chwili najważniejsze – szafirowym płomieniu, który właśnie opuścił progi smoczej paszczy.
                Uskoczyła, o włos unikając zwęglenia. Przylgnęła do chropowatej skały, wyjmując różdżkę z rękawa szaty. Ścisnęła ją mocno, zauważając mimochodem, że dłoń wcale jej nie drży. Oczywiście, głupia, walką ze smokiem nawet się nie przejmiesz, ale pojawi się taki Malfoy i już dostajesz padaczki.
                Wyjrzała zza skalnego ustępu, akurat by zobaczyć kolejną salwę płomieni, lecącą w jej stronę. Odskoczyła gwałtownie, policzyła do trzech i rzuciła pierwsze zaklęcie, którego smok nie był w stanie zauważyć. Jeszcze nie.
                Wybiegła ze swojej kryjówki, osłaniając się tarczą, która złagodziła nieco gorąco wywołane kolejnym ognistym splunięciem. Schowała się za skałą, już nieco bliższą środkowi areny i transmutowała kilka kamieni w złote monety, które zaraz podrzuciła pod sam nos węszącego smoka. Nie zwracając uwagi na reakcję gada, przebiegła do następnej półki skalnej, skąd, wysuwając jedynie czubek głowy i różdżkę, transmutowała kolejne kamienne odłamki po drugiej stronie areny. Rubiny, diamenty i błyszczące złotem monety stworzyły nieco poskręcaną ścieżkę, odbiegającą od jaja coraz dalej i dalej w kierunku przeciwnym położeniu Hermiony. Uważnie śledziła poruszenia smoka, który, nagle zdezorientowany, przenosił niepewny wzrok od strzeżonego przez siebie jaja do mieniących się skarbów i z powrotem. Nie stracił jednak całkiem głowy dla największej ze swoich słabości, potężnym  splunięciem topiąc zewnętrzną warstwę skały, za którą kuliła się Hermiona. Panna Granger zdołała się odturlać w ostatnim momencie, bo zaraz miażdżący cios ogona rozłożył kamienny występ na części pierwsze. Kolejne machnięcie strąciło ją z powierzchni, której się trzymała. Zsunęła się po ostrej skale, raniąc ręce i rozcinając szatę. Strumyczek krwi spływający jej po twarzy zauważyła dopiero, gdy ciemnoczerwona posoka dostała się na powiekę. Wytarła ją szybko, gramoląc się z powrotem do góry, umiejętnie chwytała nierówności w skale, podciągając się miarowo. Dziękowała w duchu ciotce, mającej w zwyczaju zabierać ją na mugolskie ścianki wspinaczkowe.
                Wychyliła głowę zza głazu, przyglądając się smokowi, który niby siedział przy jaju, ale pożądliwym wzrokiem wpatrywał się w kamienie szlachetne, wytyczające szlak na drugi koniec areny. Uniosła różdżkę, szeptem wypowiedziawszy Wingardium Leviosa, zaklęcie znane jej doskonale już od pierwszego roku nauki w Hogwarcie. Zza skały, która posłużyła Hermionie za bodajże drugą kryjówkę, wychylił się połyskujący czubek stosu monet i wszelkiego rodzaju drogocennych tworów ziemi. Panna Granger lewitowała go na szczyt najbliższego głazu, bez reszty zwracając uwagę smoka na skarby. Ten, nie zważając już na jajo, tak liche w porównaniu do czekających przed nim wspaniałości, kroczył po szlaku z kamieni, zbierając je łapczywie do kieszeni przy podbrzuszu. Hermiona tymczasem, pilnując, aby stos monet powoli oddalał się od smoka, zsuwając się na drugą stronę skały, podbiegła do gniazdka, w którym niewinnie połyskiwało złote jajo. Już miała je chwycić, już podnieść do góry w geście zwycięstwa, gdy jej szata zaplątała się w otaczające jajo gałęzie, przewracając pannę Granger na ziemię. Ta upuściła różdżkę, skarb, do którego dążył smok, przestał się przesuwać, dystans między transmutowanymi drogocennościami a gadem zmniejszał się niebezpiecznie szybko.
                Gryfonka oswobodziła się z czepliwych gałęzi, desperacko poszukując różdżki, którą zaraz chwyciła. Nie mogła już tylko odwrócić uwagi smoka i uciec ze złotym jajem, musiała go uwięzić, żeby nie zdążył jej dogonić, gdy się zorientuje, że monety to tylko chwilowo transmutowane kamienie. Przeszukiwała umysł, starając się przypomnieć sobie najbardziej skuteczne z zaklęć obezwładniających, ale Petrificus Totalus był za słaby na tak potężnego smoka. Przesuwała kamienie szlachetne dalej i dalej, co najwyraźniej zaczynało irytować gada, który zdążył zebrać już całą ścieżkę drogocenności i teraz czekał tylko na uciekający skarb.
                Nagłe oświecenie spłynęło na nią razem z promieniami słońca, które wydostały się zza chmur. Przekierowała stos monet pod występ skalny, zmuszając smoka do zatrzymania się na głazie obok. Odetchnęła głęboko, zdając sobie sprawę, że ma tylko jedną szansę – jeżeli się nie uda, gad nie omieszka rozgnieść ją na wilgotne purée, ewentualnie zwęglić. Ostatecznie puściła lewitowane drogocenności i uniosła różdżkę.
                – Incarcifors! – krzyknęła, nie zawracając sobie głowy niewerbalnością zaklęcia. Z szaleńczo bijącym sercem spoglądała na głaz pod smokiem, który, przemieniony w pokaźnych rozmiarów klatkę, uwięził w swoim wnętrzu wierzgającego gada. Oszołomiona cofnęła się kilka kroków, prosto w objęcia gniazda i drżącymi rękami chwyciła jajo, dopiero teraz dopuszczając do siebie oklaski i skandowanie widowni.
                Rzucany przez nią czar miał za zadanie przemienić dany przedmiot w więzienie, pozwalając tym samym na schwytanie stworzenia znajdującego się w pobliżu. Nie mogła zaczarować ziemi, nie była też pewna, czy głaz można uznać za „przedmiot”, ani czy smok nie okaże się zbyt silny na klatkę. Jak we śnie dała się wyprowadzić z areny, przechodziła z rąk do rąk, przyjmowała gratulacje, automatycznie za takowe dziękując, jednak na ziemię sprowadziło ją dopiero otrzeźwiające klepnięcie w plecy, które zaserwował jej Hagrid.
                ­– Aleś im pokazała, Hermiono! Taki żem dumny, jakem dawno nie był… – Gajowy zamrugał gwałtownie, jakby odganiając łzy i pociągnął nosem, uśmiechając się szeroko.
                – Czyli to jakby… udało się – szepnęła, nie akcentując pytania.
                – Ano! I to w jakim stylu! Ten piesek Karkarowa może się schować pod stół z podkulonym ogonem, po tym, co tu nam, cholibka, pokazałaś! – Hagrid smarknął głośno, dmuchając w haftowaną chusteczkę, którą wyjął z kieszeni płaszcza. – A ja żem się tak martwił… Takem się martwił…
                Hermiona rozglądała się do widowni, nie do końca wiedząc, czego tak właściwie szuka. Uświadomiła to sobie jednak bardzo dobitnie, gdy zatrzymała wzrok na platynowej czuprynie. Malfoy uśmiechał się lekko, unosząc zaledwie jeden kącik ust. Musiało to oznaczać, że naprawdę się cieszył. Przecież to właśnie dzięki niemu, jak każdy szanujący się Gryfon powinien powiedzieć, wstrętnemu Ślizgonowi, miała choć cień nadziei na skuteczne poradzenie sobie z pierwszym zadaniem Turnieju Trójmagicznego.
                Tylko ich trójka, ona, Malfoy i Harry, dla którego właśnie wprowadzano Rogogona Węgierskiego, wiedziała, że nie kto inny jak Draco wrzucił do Czary karteczki z nazwiskami. Męczyła ją niezdrowa ciekawość odnośnie hipotetycznej reakcji grona pedagogicznego na tak wstrząsającą wiadomość – Gryfoni bratali się ze Ślizgonem.
Koniec świata nam bliski.

****

Trybuny zaprojektowano tak, żeby arena była dobrze widoczna dla wszystkich, niezależnie od miejsca, w którym się znajdowali. Nic jednak dziwnego w tym, że pierwszy rząd widok miał najlepszy, a co za tym idzie – zajmujący go czarodzieje mogli najdokładniej komentować działania zawodników i poruszenia smoków. Rozwodzono się nad usypiającym zaklęciem panny Delacour, którym potraktowała Zielonego Walijskiego przedstawiciela gadów władających ogniem. Kręcono głowami nad częściowo nieudanym planem Wiktora Kruma, załamywano ręce nad jajami, zgniecionymi przez oślepionego smoka i przytakiwano sędziom, gdy ci chcieli odjąć punkty reprezentantowi Durmstrangu. Szczękano zębami za każdym razem, gdy szafirowe płomienie zbliżały się do osoby panny Granger, mijając obrany przez smoka cel zaledwie o włos. Przyklaskiwano energicznie pomysłowi z transmutacją odłamków skalnych w kamienie szlachetne, bo, jak wiadomo wszystkim, których temat choć trochę interesował, smoki to psy na drogocenności. W końcu, z napięciem oczekiwano na zmagania Harry’ego, bez skrupułów komentując wszystko, co tylko się nawinęło – wyklinano nawet młodych Weasley’ów, którzy ważyli się zbierać zakłady w strefie nieparającej się hazardem publiki w postaci grona pedagogicznego. Profesor Flitwick postawił na Hermionę cztery galeony, co w ostatecznym rozrachunku mu się opłaciło. Severus Snape zaś stracił galeonów pięć po nieudanym występie Wiktora Kruma. Był z tego tym bardziej niezadowolony, że swego czasu widział ten sam pojedynek, zakończony tym samym wynikiem, choć nie mógł ponarzekać na owy fakt z nikim innym jak profesor McGonagall, która jednak zaciekle wyganiała z pedagogicznej części trybun braci Weasley. Nawet odjęła im punkty, co nieco rekompensowało Mistrzowi Eliksirów stracone pieniądze.
                – Musisz się zgodzić Minerwo – zagadnął profesor Dumbledore, rozwijając papierek z karmelkiem – że panna Granger poradziła sobie znakomicie. Nie wspominając już o tym, że jakimś sposobem udało jej się przekroczyć linię wieku.
                – Powinnam być bardziej surowa w tej kwestii, ale nie można się nie zgodzić. Trzeba przyznać, że jest utalentowana, o czym z resztą świadczą jej stopnie. – Minerwa McGonagall z wyraźną dumą wpatrywała się w sylwetkę Hermiony, zajmującej miejsce na trybunach.
                – Oceny ocenami. – Albus machnął ręką, rozgryzając cukierka. – To nasze czyny ukazują, ile tak naprawdę jesteśmy warci. Panna Granger, mimo że początki miała nieco nieregulaminowe, może nas zaskoczyć w całym przedsięwzięciu. Poza tym, Czara nie wybiera zawodników na chybił trafił. – Zanurzył rękę w kieszeni szaty, z której wielce zadowolony wyciągnął Fasolki Wszystkich Smaków. ­– Ja za to lubuję się w niespodziankach. Bertie Bott był doprawdy niesamowitym człowiekiem.
                – Wchodzi Harry… – mruknęła profesor McGonagall, nie kierując swojej wypowiedzi do nikogo konkretnego, jednak Dumbledore nie omieszkał się wtrącić.
                – Tak, tak, Harry. Muszę przyznać, że niezły wywinęli numer, ci nasi Gryfoni. Niepokoi mnie to troszkę… – Gwałtownie zakaszlał, wypluwając fasolkę, która spadła na kamienie areny z cichym plaśnięciem. – Woskowina – wyjaśnił.
                – To nie jest normalne, Albusie. Czara nie wybiera sobie, ot tak, czwartego zawodnika. – Minerwa zmarszczyła brwi. Profesor Dumbledore może i był zaniepokojony, ale nie wiedział tego, co ją męczyło każdego dnia i nocy. Harry już brał udział w Turnieju. Harry już startował jako ostatni w zadaniu ze smokami. Harry już walczył z Rogogonem Węgierskim. I teraz robił dokładnie to samo, łącznie z przywoływaniem miotły, na którą właśnie wskakiwał. Wszystko się powtarzało.
                Profesor McGonagall spojrzała na Severusa, który w tym samym momencie zwrócił wzrok w jej stronę. Przeszła między nimi ta iskierka porozumienia, powstała po zmianie przeszłości. Snape nie musiał nic mówić, żeby Minerwa zrozumiała, że doszli do tych samych wniosków – coś było bardzo nie w porządku. Oboje jednak nie mieli pojęcia dlaczego.
                – Nie mogę się nie zgodzić, Minerwo. Musimy poczekać. Zobaczyć, spróbować zgadnąć, o co w tym wszystkim chodzi… – mruknął Albus, przyglądając się zmaganiom Harry’ego. – Same złote dzieci mamy w Gryffindorze.
                Minerwa, choć powinna przejmować się o wiele ważniejszymi sprawami, poczuła kolejną falę dumy, rozluźniającą mięśnie nieprzerwanie napięte od czasu powrotu z przeszłości. Pierwszy raz dopuściła do siebie myśl, że może uda jej się wrócić do normalności. A jeśli odniosłaby sukces, byłaby to zasługa tej dwójki Gryfonów, tak uparcie goniących za przygodą.
                Musiała jeszcze tylko rozwiązać problem powtarzających się wydarzeń. Bo tego, że te wszystkie „przypadki” nie były tylko zbiegiem okoliczności, była tak pewna, jak widoku krwawych ślepek na jednym z głazów areny. Wiedziała, że to nie przywidzenie.
                – I złapał! – Pełne pasji oklaski widowni, w których przodował profesor Dumledore, zmusiły Minerwę do spojrzenia na arenę.  Harry wznosił się miarowo, trzymając w rękach złote jajo, niby znicz w meczu ze smokami.
                Jak długo będziesz mnie męczył, czasie? Jak wysoka jest cena za życia tych ludzi? Dlaczego musimy płacić za zatrzymanie okrucieństwa? Dlaczego stawiasz nas w ciągłej niepewności, wymyślasz nowe zagrożenia? Dlaczego nie pozwolisz nam normalnie żyć? Merlinie?! ­– pytała w duchu, nie zdając sobie sprawy, że jej nieme słowa znalazły odbiorcę.
                To proste, moja droga. – Zdawał się mówić. – Na pewne zjawiska nie możecie mieć wpływu. Pewne zjawiska nie mogą zostać zmienione. Widzisz… – Jakby się uśmiechał. – Trzeba zachować Harmonię.
                Minerwa nie wiedziała, że te słowa nie były tworem jej umęczonego umysłu. Nie mogła wiedzieć. W pewnych sprawach Czas bywał nad wyraz dyskretny.
                Nad wyraz okrutny.

****

                Najbardziej męczące było jego ciało. Rozlew rodzinnej krwi.
                Ucieczka.
                Śmiech. Szaleńczy śmiech.
                Różdżka. Czarodziej zbyt dobry, by zabić, nawet po stracie.

                Spokojnie przespana noc zyskała miano legendy. Niewykluczone, że kiedyś stanie się mitem. Drżące dłonie ściskały pomiętą kołdrę, nawet nie próbując odgarnąć czarnych loków, które przysypały twarz niczym zasłona, skrywająca za sobą wejście do świata umarłych.
                W którym każdej nocy zanurzało się jego ciało, ciało kuzyna. Ale przecież on żył.
                Prawda?






Witam wszystkich w ten słoneczny i niedzielny już nie-poranek.
Akurat dzisiaj nie mam za dużo do powiedzenia, dlatego wszelkie ewentualne wywody pozostawiam Wam.

Pozdrawiam z nadzieją, że dotrwamy do końca, niezależnie od tego czy miałby to być koniec roku szkolnego, czy najbliższego tygodnia,
Vi



*[…]* — zawiera fragmenty z filmu „Harry Potter i Czara Ognia”



Template by Elmo