środa, 25 stycznia 2017

Apasz zadość czyni

Witam serdecznie! 
Oto prolog i zarazem moja pierwsza próbka... czegokolwiek. Jeżeli rzeczywiście to czytasz, mogę powiedzieć, że masz przed oczami słowa jednej z najszczęśliwszych osóbek na świecie (ktoś tu jednak trafił, tak!). Bardzo ważne są dla mnie opinie na temat powyższego, dlatego zapraszam do komentowania.
A teraz kilka spraw rzucających światło na całą sprawę. Kolejne części historii zamierzam dodawać co dwa/trzy tygodnie, chociaż niewykluczone, że pierwszy rozdział pojawi się wcześniej. To moje pierwsze autorskie Dramione i na przemian jestem mega podekscytowana i cała w nerwach.
Ufam, że skoro już tu jesteś, zostaniesz ze mną na troszkę... troszeńkę. 


"Moc jest we mnie, a ja jestem silna Mocą"



Vi



&&&


Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.


Czas miał związane ręce.
                Ciężkie, mosiężne kajdany nie pozwalały mu ingerować — płynął nieprzerwanie, stałym, spokojnym strumieniem. Wirował tylko na wyższych poziomach pojmowania, istniał od zawsze, ale przed początkiem jeszcze się nie narodził. Był elastyczny, jednak kajdany skutecznie odbierały mu zdolność zmienności, zachowując Harmonię, która nigdy nie powinna zostać zachwiana. Mimo tego nie musiał się martwić tworzeniem sobie okazji na wyswobodzenie, albowiem ludzi nie ograniczały okowy. Wyróżniali się za to nadzwyczajną tendencją do sprowadzania na siebie zagłady.
Ludzie mieli wolne ręce i tworzyli przedmioty, które dawały im szansę na zachwianie przedwieczną Harmonią.  A jaki człowiek nie skorzystałby z szansy?

****

1 lipca 1994

Zimny, niespokojny wiatr trzaskał drewnianymi okiennicami, szarpał zakurzone zasłony, uderzał z całą siłą swojej niematerialnej istoty w wyblakłe witraże, jakby próbując skryć się za murami zamku, schować i ogrzać, a potem najlepiej nie wychylać już więcej. Wciskał się w ledwo widoczne szczeliny, zawodził, przemierzając długie korytarze, ale skoro tylko orientował się, że kamienne wnętrza nie przynosiły mu ukojenia, uciekał, wściekle atakując stojące mu na drodze szyby. Severus Snape starał się nie zwracać większej uwagi na przeciągi, które zdążyły wyssać z niego ostatki ciepła, i owijał się tylko czarnym płaszczem, chowając twarz za wysokim kołnierzem. Pokonywał ocienione przejścia długim, zamaszystym krokiem, zdawał się wręcz uciekać przed otaczającą go ciemnością, ale działanie to mógł z góry uznać za bezcelowe — nie był w stanie skryć się przed mrokiem nocy. Niebo, pozbawione śladu po jakiejkolwiek gwieździe, nie mówiąc już o białej tarczy Luny, w ponurym skłonie chyliło się nad światem, tłumiąc i przytłaczając.
Zatrzymał się przed nagą, piaskową ścianą, aby zaraz przejść obok niej trzy razy i skrzywić się na widok wiszącego naprzeciwko gobelinu — Barnabasz Bzik ze swoją wesołą gromadką trolli prezentował się nad wyraz odpychająco. Porzucił jednak myśli o jego zniekształconym obliczu, gdy na pustej dotychczas ścianie pojawiły się drzwi, rysowane grubymi, czarnymi liniami. Wpadł do Pokoju Życzeń, ciągnąc za sobą zagubioną nić wiatru, która szczęśliwie zdążyła się wydostać z pomieszczenia, zanim zatrzasnął wrota.
— Potter wrócił bezpiecznie i kisi się w starym pokoju swojego mugolskiego kuzyna. Zadowolona?
— Jak najbardziej. — Minerwa McGonagall nawet nie drgnęła na wejście Severusa, nie robiła sobie też nic z jego nerwowego postukiwania nogą. Odsunęła od biurka wysokie krzesło i wstała, zbierając świeżo zapisane zwoje pergaminu i wkładając je do opatrzonej kłódką szuflady. Pokój Życzeń, przeobrażony na wzór wiekowego, bogato wyposażonego gabinetu, zdawał się oddawać pełen niepokoju nastrój Minerwy, przystosowywać do napięcia, wynikającego z decyzji przebywającej w nim dwójki. Świece rzucały przygaszone światło na rzeźbione regały z księgami, mdława, zielona poświata wydostawała się z dogasających płomieni kominka.
— Zaczynajmy już. — Severus rozejrzał się niepewnie. — Tak to ma wyglądać? — Wyobrażał sobie, że do tego typu magicznych zabiegów będą potrzebowali czegoś bardziej… niekonwencjonalnego? Nie spodziewał się widoku zwykłego gabinetu.
— Najwyraźniej. To nie zależało ode mnie. Pokój Życzeń sam się dostosował, moją jedyną prośbą było możliwie jak najskuteczniejsze zapewnienie bezpieczeństwa.
Skinął głową.
— Masz go?
W dłoniach Minerwy pojawił się mały, złoty przedmiot. Klepsydra otoczona dwoma kręgami napawała Severusa nieuzasadnionym popłochem.
— Ile obrotów? — spytał, zbliżając się do profesor McGonagall. Ta narzuciła mu na szyję złoty łańcuszek, którego drugą część miała już na sobie.
— Pięć tysięcy dwa.
— I pół.
Minerwa spojrzała mu w oczy. Jej twarzy, poznaczonej zmarszczkami wieku i doświadczenia, nie sposób było zignorować.
— Zastanawiam się, czy dobrze robimy.
— Nie powinniśmy się teraz wycofać. To może być nasza jedyna szansa. — Po co roztrząsać ten problem wciąż od nowa, raz po raz wałkować już zbyt cienkie ciasto? Czarny Pan się odrodził, ponownie zebrał wierną armię śmierciożerców, a młody Potter, na nieszczęście jedyna nadzieja dogorywającego świata, ledwo uszedł śmierci. Snape mimowolnie podrapał lewe przedramię. Znak jego grzechu nigdy nie zniknie, jednak teraz miał szansę choć po części go odkupić. O tak, potrzebował odkupienia, a kilkanaście lat ukrywania się po podróży w czasie sprawiały wrażenie całkiem sprawiedliwej pokuty. Potrzebował przebaczenia. Czy wreszcie przebaczy sam sobie, gdy ona otworzy oczy? Już raz ją zawiódł, nie mógł tego zrobić ponownie.
— W takim razie zaczynajmy. — Minerwa zacisnęła wargi, chwyciła klepsydrę dwoma palcami i zaczęła odliczać, miarowo przekręcając więżące ją okręgi. Jakie były ich motywy? Zło rozprzestrzeniało się po świecie zbyt brutalnie, zbyt gwałtownie. Setki zabitych, dziesiątki uprowadzonych… Odrodzenie Czarnego Pana przeważyło szalę. Oczywiście, wierzyli w Harry’ego, Wybrańca, pokładali nadzieję w Chłopcu, Który Przeżył. Jednak przestrachem napawał ich fakt, że zdolność Pottera do prowadzenia zwycięskich pojedynków ze śmiercią kiedyś się skończy. Na co mogli liczyć wtedy? Podobno to nadzieja umiera ostatnia. Niewykluczone też, że właśnie ona jest matką głupich. Potrzebowali czegoś pewnego, niepodważalnego, musieli stworzyć okoliczność, której Czarny Pan nie przewidzi, pułapkę, której nie będzie mógł obejść. Kto znalazłby coś bardziej ostatecznego niż morderstwo? Zamierzali pokonać Voldemorta jego własną bronią. Dlaczego nie mieliby się posunąć tak daleko? Czy w ogóle powstrzymanie zła mogło uczynić z nich morderców?
Odliczanie ciągnęło się w nieskończoność. Severus zawiesił rozbiegany wcześniej wzrok na twarzy profesor McGonagall, obserwując ledwo zauważalne ruchy jej ust. Mamrotała pod nosem, całkowicie skupiona na zadaniu. Nie mogła się pomylić, a potem zacząć od nowa. O ile jej uczniowie mieli szansę się zrehabilitować, czas nie uznawał pomyłek, nie dawał drugich szans. Był nieugięty i brutalny. Zawsze stawiał na swoim. Wygrywał, nawet nie podjąwszy walki. Może dlatego wydawał się wszechmogący.
— Pięć tysięcy dwa. — Minerwa podniosła wzrok znad klepsydry.
— I pół — rzekł Severus, dokręcając niepełny obrót, po którym zatrzymał Zmieniacz Czasu w jednej pozycji. Złoty okrąg zabłysnął w blasku świec i zastygł, ściśnięty zimnym palcami czarodzieja.
Widzieli obrazy. Twarze, które stawały się młodsze. Drzewa, chowające się w ziemi. Przedmioty rozbierane na części, a te na jeszcze mniejsze. Zegary, których wskazówki kręciły się w odwrotną stronę. Aż stanęły, odmierzając czas trzynastu lat wstecz.

****

31 października 1981

Noc, ciemna, wietrzna i wilgotna, tabliczka, stara, drewniana i skrzypiąca. „Dolina Godryka”, zdawała się mówić, co potwierdzał krzywy napis na jej powierzchni. Coś wisiało w powietrzu. Coś ciemnego i kleistego, szczerzącego białe zęby w krzywym uśmiechu. Skradało się, huśtało na ulicznych latarniach, chowało pod ławkami na rogach ulic. Było małe i przebiegłe, jednocześnie wszędzie i nigdzie. Niemożliwe do złapania.
A do tego cuchnęło. Zupełnie jak strach.
Czerwone dachy wydawały się nie na miejscu, biorąc pod uwagę okoliczności. Czerwony był radosnym kolorem, gryfońskim kolorem. Nic dziwnego, że tu mieszkali — Lily i ten idiota, Potter. Wystarczyłaby nieco większa ostrożność, a Severus nie musiałby teraz stać przed domem o czerwonym dachu.
Czerwonym jak krew.
Dlaczego mu uwierzyli? Wystarczyło spojrzeć na Petera Pettigrew, a człowiek od razu chwytał za różdżkę. Dlaczego głupota Pottera nie zmniejszyła się z wiekiem nawet o krztynę? Severus nie był w stanie znaleźć odpowiedzi, miał jednak zamiar dać temu durniowi jeszcze jedną szansę. James powinien się cieszyć — nie każdy dostawał taką okazję. Właściwie, zwykle nie zostawało się wskrzeszonym przez mężczyznę, który od najmłodszych lat kochał twoją żonę. Głupi ma zawsze szczęście.
 — Severusie… — McGonagall odchrząknęła, całkowicie wyrywając towarzysza z rozmyślań. — Nie powinniśmy tego zrobić razem?
Profesor Snape odwrócił głowę, przyglądając się drzwiom, które już za kilka godzin miały zostać wyważone. On musiał rzucić zaklęcie, jego zadaniem było uratowanie JEJ. Nie chciał wyjść na bohatera — potrzebował odkupienia. Był wdzięczny, że McGonagall tu z nim przybyła, o wiele łatwiej dźwigać ciężar decyzji, jeśli nie podejmuje się jej samemu. Prawie poczuł, jak samotna łza spływała mu po policzku, jednak żadna się nie pojawiła. Lata praktyki.
— Rozmawialiśmy już o tym.
— Ale gdybyś wolał…
— Nie — syknął ze zwyczajnym dla siebie chłodem.

****
„Oto nadchodzi ten, który ma moc pokonania Czarnego Pana… Zrodzony z tych, którzy trzykrotnie mu się oparli, a narodzi się, gdy siódmy miesiąc dobiegnie końca… A choć Czarny Pan naznaczy go jako równego sobie, będzie miał moc, jakiej Czarny Pan nie zna… I jeden z nich musi zginąć z ręki drugiego, bo żaden nie może żyć, gdy drugi przeżyje… Ten, który ma moc pokonania Czarnego Pana, narodzi się, gdy siódmy miesiąc dobiegnie końca…”


Widział ich przerażone twarze. Łzy na drgających policzkach. Rozczochrane włosy, podarte ubrania. Krew, sącząca się powoli na podłogę, tworzyła na niej zawiłe wzory. Czasem z takowej wróżył. Była najbardziej wiarygodna, a on lubił wiarygodne rzeczy.
Oblizał wąskie wargi, raniąc język o ostre zęby. Przejechał dłonią po głowie. Ze złością opuścił ją w dół, co zaowocowało jeszcze głośniejszym wybuchem płaczu i krzykami w obronie dziecka. Nienawidził tych swoich odruchów. Kiedyś przeczesywał palcami gęste włosy i uśmiechał się zadziornie, co bynajmniej nie wywoływało błagań o litość. Skarcił się w duchu. O czym on myślał? Powinien skupić się na planie, powinien nacieszyć się cierpieniem, tak wyczuwalnym, że mógłby go dotknąć. To wszystko było konieczne, aby zapewnić mu wieczną władzę i potęgę. Konieczne do osiągnięcia tego, do czego tak usilnie dążył, stworzenia nowego, lepszego świata. Patrzył na nich, na czarodziei, którzy w swojej niewinności i niewiedzy mogli mu zaszkodzić. Gdyby zdawali sobie sprawę, że ich syn kiedyś dorówna samemu Czarnemu Panu... cóż, albo ukryliby go lepiej, albo spętali jego magiczną moc, może nawet całkiem pozbawiliby zdolności. Wszystko, żeby uratować jedyne dziecko. Teraz stawiali bezsensowny opór, jednocześnie wiedząc o niedorzeczności podobnych działań. Chociaż musiał przyznać, że gdyby ta walka przebiegała gładko, nie byłoby w niej tyle zabawy.
Już nie było złości. Jedynie poczucie zwycięstwa.
Tak smakowała potęga.
Podniósł różdżkę, trochę znudzony. Odczuwał zmęczenie, potworne wyczerpanie w ciele i w duszy. Zaśmiał się. Przecież on nie miał duszy.
Spojrzał na leżącą przed nim kobietę, zasłaniającą własnym ciałem maleńkie dziecko. Dziecko, które zdawała się kochać wyłącznie dlatego, że narodziło się z jej ciała, krew z krwi, oddech z oddechu. Było dziełem jej organizmu, właściwie jego samodzielną tkanką, jego częścią. To trochę tak, jakby patrząc na nie, kochała tak mocno samą siebie.
Zastanawiał się przez chwilę, czy wykrzyczeć wiedźmie Avadę prosto w twarz, czy też zrobić to, nie zniżając się do jej poziomu. Pewnie nawet nie opanowała zaklęć niewerbalnych. Zatrzymał te przemyślenia dla siebie i przewrócił oczami.
— Raz, a dobrze — syknął.
Przeraźliwy wrzask wypełnił pomieszczenie. Avra, avra, avra… powtarzało echo. Tak, raz może rzucić zaklęcie głośno, dla dodatkowego efektu.
Ciało upadło na podłogę z głuchym odgłosem. Dziecko przestało płakać, patrząc na pewną rękę, dzierżącą różdżkę. Czarny Pan zamknął wyblakłe oczy.
Martwy.



Template by Elmo