Jestem tylko pyłkiem
Istnieniem
Nikłym światełkiem
Wspomnieniem
Rubinowy blask półmroku
przekradał się po Pokoju Wspólnym Gryffindoru, rzucając cienie w zagłębieniach
czerwonych foteli, przeskakując między wyszywanymi wzorami na ozdobnych
dywanach, przyglądając się postaciom na zakurzonych gobelinach. Jedynym, co
pozostało po wcześniej jaśniejącym płomieniu w kominku, był dogasający żar,
chciwie pochłaniający resztki spopielałego drewna. Za wysokimi, witrażowymi
oknami czaił się mrok, pozbawiony gwiazd. Za to księżyc, dumnie wypinający swą
bladą pierś w pełnej okazałości, nie kłopotał się rzuceniem światła na równie
dostojną Wieżę Gryffindoru, która musiała zadowolić się blaskiem pochodni i
długich, kiwających się świec.
Pokój Wspólny został podzielony
w sposób następujący – przy jednej ze ścian, przyozdobionej kamieniami kominka,
stała największa kanapa i fotele, dalej kilka stolików, a przy nich miejsca
siedzące. Tuż przed płytami kominka, na wytartym, niegdyś bordowym dywanie,
leżały dwa połyskujące złotem jaja. Ostatki dogasającego ognia rzucały na nie
chwiejne światło, ciepłe, lekko migotliwe, niby senne.
– Co z nimi zrobicie? – Ginny
Weasley, o włosach bardziej ognistych niż kominkowe płomienie, nachyliła się do
przodu, przyglądając zdobyczom.
– Zdążyłaś zadać to pytanie
dokładnie siedem razy w ciągu ostatnich trzech minut – mruknął Harry – i
odpowiedź pozostaje taka sama.
– Nie wiemy. – Hermiona Granger,
jak wielu uważało, najbardziej utalentowana czarownica swojego pokolenia,
skrzywiła się nieznacznie, przypominając sobie po raz kolejny o fakcie
niezaprzeczalnym – niewiedza była dla niej równie uciążliwa, co dla Rona brak
obiadu. Czyli bardzo.
– Ale przecież otworzyliście je…
– I mało brakowało, a
przyprawiliby o głuchotę połowę populacji Gryffindoru. – Ron Wealsey, wygodnie
rozparty na jednym z foteli, ziewnął przeciągle, pocierając oczy.
– McGonagall byłaby
niepocieszona – zauważył Harry, zatrzymując wzrok na połyskującej powierzchni
jaja. – Dobrze pokonać smoka i ujść z życiem, ale jeszcze lepiej rozszyfrować
zdobytą zagadkę.
– A przynajmniej ją usłyszeć. –
Głowa panny Granger opadła do tyłu, wsparta na oparciu fotela. – To bez sensu,
siedzimy tu już ponad dwie godziny, a jedyne wnioski, jakie udaje nam się
wyciągać, wcale nie różnią się od tych, z jakimi tu przyszliśmy.
– Nie żebym narzekał – odparł
Ron – ale chyba się pogubiłem. Uważam to za znak. Wiecie, co oznacza?
– Czas, żebyś przestał się
odzywać? – podpowiedział Harry, jak sądził, dobrotliwie.
– Blisko. Czas zagrzać nasze
miejsca na mięciusich materacach, oddając się przy tym podniosłej sztuce
zapadania w sen.
Hermiona spojrzała na niego
przelotnie.
– Świetny pomysł. A gdy
pozostali rozpoczną drugie zadanie, nasz brak udziału wytłumaczymy senną
regeneracją umysłu.
– Żeby jeszcze było co
regenerować… – zauważył Harry, również uznając wypowiedziany komentarz za wcale
niezgorszy.
Umówili się, że w rozwiązywaniu
zadań nie będą sobie nawzajem pomagać. Świetnie
nam to wyszło. Okazało się jednak, co, przynajmniej dla Harry’ego, wydawało
się raczej zaskakujące, oboje nie mieli pojęcia, jak wydobyć z jaja to, na czym
zależało im najbardziej – wskazówkę do drugiej próby. Nie wiedzieli też, czy
panna Delacour albo nawet Wiktor Krum rozgryźli, o co w tym wszystkim chodzi –
choć akurat tym nie musieli się przejmować, bo, niezależnie od odpowiedzi,
kwestia fundamentalna pozostawała taka sama. Dwójka, jakby nie patrzeć, o kilka
lat starszych zawodników swoimi wnioskami by się nie podzieliła.
– Dobra. – Ron przymknął oczy. –
Przejdźmy przez to wszystko od początku, ostatni raz… dzisiaj, oczywiście. Może
tym razem zauważymy coś, co wcześniej przeoczyliśmy.
– Dlaczego mówisz o wymienionych
czynnościach w pierwszej osobie liczby mnogiej? – Panna Granger przechyliła
głowę, zauważając mimochodem, jakie Weasley miał jasne rzęsy. Choć nie są nawet w połowie tak jasne, jak u
Mal… Nie! Przestań natychmiast, kobieto, masz ważniejsze sprawy na głowie.
–
Cóż… – Leniwy uśmiech wypłynął na wargi rudego, rozciągając je w przyjemnym
grymasie. – To taka motywacja z mojej strony. Przecież mam wkład w to, co
robicie.
– Ależ tak?
– Oczywiście.
– Że też wcześniej musiałam to
przeoczyć. Przypomnisz mi, w którym momencie dokładnie udzieliłeś nam pomocy?
Mówisz o tym, gdy zsunąłeś się z fotela, przewracając jaja, czy raczej chodzi
ci o te kilka chwil, w czasie których zdążyłeś pochłonąć całą miskę ciasteczek?
Ron zmarszczył brwi i oparł
brodę na dłoni, zastanawiając się wnikliwie.
– W obu tych momentach. Wspieram
was duchowo przez cały czas, jakbyś nie zauważyła.
Panna Granger zdobyła się tylko
na prychnięcie, za to Ginny cały czas kręciła głową.
– Dobra. – Harry przeciągnął się
niby kot, poświęcający każdą wolną chwilę na wygrzewanie się przed kominkiem. Chociaż Malfoy robił to zwinniej,
wdzięczniej, z większą… Stop! – Otworzyliśmy jaja dokładnie tutaj. Skutek?
– Przeraźliwy wrzask. – Hermiona
oparła jeden palec na udzie, „odhaczając” pierwsze otwarcie.
– Potem zrobiliśmy to samo na
Błoniach. Skutek?
– Hałas jakich mało. – Drugi
palec.
– Spróbowaliśmy też w lochach ze
względu na niższą temperaturę.
– Wiadomość nie do odczytania. –
Trzeci.
Harry zawahał się, na co Ginny
odchrząknęła.
– Chowaliście je we wszystkim,
co wam wpadło w ręce, skrzynie, pościel, szafki, komory… i tam otwieraliście.
– Horrendalnie nieskuteczne. –
Czwarty.
– Wzleciałem z nim na wysokość…
no, wysoką.
Hermiona pokręciła głową.
– Żadnych zadowalających
obserwacji.
– Było tylko w cholerę zimno.
Spojrzeli na spokojną twarz
Rona, który co jakiś czas pukał palcem w usta. Powtarzali to samo dziesiątki
razy, nie wyciągając z tych prób niczego konkretnego. Albo przynajmniej
przydatnego, bo konkretem było to, ile jedzenia jest w stanie pochłonąć Weasley
w czasie krótszym niż pięć minut.
– Czyli – podsumował Harry –
otworzyliśmy jajo w każdym możliwym środowisku. I nic z tego nie wynikło.
Rodzeństwo Weasley pokiwało głowami,
ze zrezygnowaniem osuwając się na czerwoną powierzchnię foteli.
To nie może być takie trudne, Hermiona podciągnęła nogi, opierając
brodę o kolana. Spopielałe drewno już przestało się żarzyć, jedyne światło
dawały tylko dogasające pochodnie. Rozchybotane cienie, rzucane przez
umeblowanie Pokoju, tworzyły na ścianach groteskowe kształty, przeskakujące z
kąta w kąt, z gobelinu na gobelin, w końcu pochłaniane przez noc, czającą się
za oknem.
Byli wszędzie – w podziemiach i na wysokości, w zamkniętych pomieszczeniach
i na otwartej przestrzeni. W każdym
możliwym środowisku…
– Nieprawda, Harry. – Panna
Granger wstała gwałtownie, uśmiechając się z niedowierzaniem. – Ale byliśmy
głupi… Przecież to oczywiste! Banalnie proste… Że też wcześniej na to nie
wpadłam! – Zauważywszy niezrozumienie na twarzach swojej publiki, machnęła
ręką. – W KAŻDYM środowisku. W każdym. „Każde” oznacza powietrze, ziemię i
wodę. Na powietrzu próbowaliśmy, a nie możemy zakopać się pod ziemią, bo
wyszłoby na to samo. Może z tą różnicą, że hipotetycznie moglibyśmy się nie
odkopać…
– Ale pod wodą głos brzmi
całkiem inaczej. W tym przypadku… – Harry wyprostował się nagle, wielkimi z
podekscytowania oczami wpatrując się w sylwetkę panny Granger.
– Może zabrzmieć zrozumiale! –
dokończyła Ginny, wieńcząc swoją wypowiedź klaśnięciem w dłonie.
– Jesteś genialna, Hermiono!
– Szkoda, że tak późno… –
mruknęła, zajmując swoje wcześniejsze miejsce na kanapie. – Idziemy tam teraz?
Przecież to było proste… Tak
oczywiste, że aż trudne do zauważenia. Zdążyła przeglądnąć dobre kilkanaście
ksiąg, szukając jakichkolwiek wzmianek o wrzeszczących jajach. Jak się jednak
spodziewała, nic takiego nie znalazła, a pani Pince tylko spojrzała na nią
dziwnie, gdy zdradziła temat swoich poszukiwań. W akcie desperacji była gotowa
wkraść się do Działu Ksiąg Zakazanych, ale szczerze wątpiła, czy dzieła
poświęcone w całości najmroczniejszym tajnikom czarnej magii będą zawierać w
sobie rozważania o czymś tak, cóż, mało czarnomagicznym, jak złote jaja wydające
niekontrolowane i nad wyraz uciążliwe wrzaski. Cieszyła się, że do takiej
wyprawy nie doszło, bo, mimo wszystko, miała opory przed łamaniem regulaminu,
który poniekąd uznawała za świętość. Dlatego sposób, w jaki dostali się do
Turnieju bardzo ją gryzł i przeszkadzał, przyznawała jednak, że znajdą się
sytuacje, w których taką czy inną zasadę trzeba obejść, nawet otwarcie
zignorować.
– Idziemy gdzie teraz? –
Wybraniec chwycił jedną ze złotych zdobyczy wykradniętych smokom, jakby już
zbierał się do wyjścia.
– Do łazienki prefektów,
oczywiście. Tam nikt nie będzie zaglądał, a na pewno nie o tej porze.
Tak, skromne podwoje łaźni dla
uprzywilejowanych mieszczące się na piątym piętrze były najlepszym wyborem,
najbezpieczniejszym. Hermiona już chwyciła drugie jajo, dźwigając je z
dywanika, gdy zatrzymał ją zaspany, ale pewien swojej racji głos.
– Hola, hola! – Ron uniósł
rękę. – Nie ma za co, nie musicie dziękować.
— Dlatego też — odkrzyknął
Harry, znikając w przejściu prowadzącym do obrazu Grubej Damy — nie dziękujemy!
Hermiona wybiegła za nim,
pospiesznie machając ręką na pożegnanie.
— Widziałaś to? — Weasley uniósł
ręce w geście niedowierzania. — Stara się człowiek, produkuje, wylewa siódme
poty, a jedyną reakcją, jaką otrzymuje w zamian, jest „nie dziękujemy”!
— Nie wiedziałam, braciszku —
szepnęła Ginny, składając dłonie za głową — że pochłanianie ton pożywienia w
jak najkrótszym czasie wymaga aż takiego poświęcenia.
— Otószzz… to… Nibdypff nie łozumiauas japie o wyszerpjoce… —
Ron miał problemy z wyartykułowaniem, o co mu chodziło, co, jak uznała Ginny,
było spowodowane zbyt szybko postępującym zapchaniem ust. Tak się dziwnie
złożyło, że wraz z gęstością zapchania następował znaczny spadek zawartości
miski, która leżała na podłodze i swego czasu ledwo mieściła kruche ciasteczka
z czekoladą.
****
Łazienka Prefektów na piątym
piętrze przez niektórych była nazywana pomieszczeniem „wyższych sfer”. Chociaż
przyciągała swoim luksusem i pozycją (o ile można w taki sposób mówić o
łazience) niewielu odważyło się przekroczyć jej progi, a co dopiero zażyć
kąpieli. Wanna rozmiarem przypominała mały basen, a ilość kurków i pokręteł
górująca nad nią w stożkowatej konstrukcji sprawiała wręcz onieśmielające
wrażenie. Wystarczy dodać do tego witrażowe okna, przedstawiające półnagie
kobiety z ogonami, a każdy zachowujący jakieś resztki rozsądku czy też
samokontroli zaraz by uciekł.
Najwyraźniej Gryfoni zostali
pozbawieniu obu tych przymiotów, bo bez skrępowania wpatrywali się w spienioną
wodę, która napełniała wannę, a że było co napełniać, cały proces następował
stosunkowo powoli. Hermiona ostrożnie trzymała przed sobą złote jajo, za to
Harry zdecydował, że jego zdobycz znakomicie odnajdzie się na posadzce, gdzie
też ją zostawił.
— Może już wystarczy tej wody? —
Panna Granger zerknęła na Wybrańca wzrokiem, który Ron określiłby jako
„ponaglający”.
— A bo ja wiem… Głębokość pewnie
nie zrobi zbyt dużej różnicy. — Zmarszczył brwi, podchodząc do kurków i
uznając, że nie ma pojęcia, jak je zakręcić.
— Jestem taka troszkę… zdenerwowana
tym wszystkim.
— Ja też. Jeżeli tu nie
zrozumiemy wiadomości, chyba nie zrozumiemy jej wcale.
— Na trzy?
— Na trzy.
Chwycili się za ręce, Harry
podniósł swoje jajo z płytek. Pierwsze zadanie wykonane, pierwsza wskazówka
zdobyta. Teraz mieli ostatnią szansę, żeby ją odczytać, ostatni pomysł, który
mogli wcielić w życie. Woleli nie rozważać możliwości, że wnioski, które
wyciągnęli w Pokoju Wspólnym, były błędne.
— Raz… — szepnęła Hermiona.
— Dwa…
— Trzy!
Skoczyli, a woda pełna
kolorowych olejków i piany zamknęła się nad ich głowami. Dopiero teraz Harry
zrozumiał, dlaczego nie mógł zakręcić kurków — barwne strumienie ciągle wpadały
do wanny i tworzyły w niej prądy, ławice kolorów, planktony bąbelków. Osiadały
one na płytkach, przylepiały się do ciała, zostawały wciągnięte przez
wielobarwne fale. Gryfonów otoczyły podwodne tancerki, łagodne pociągnięcia
wody zachęcały do dalszego oglądania spektaklu. O ile wygląd samej łazienki
onieśmielał, jej podwodne oblicze było zachwycające.
Hermiona wydostała się na
powierzchnię, plując i parskając. Kasztanowe loki całkiem się wyprostowały, a
te, które zostały pod wodą, poruszały się w rytm jej ruchów. Zaraz obok niej
wynurzył się Harry.
— Jesteśmy idiotami —
stwierdziła, pocierając oczy. — Wskoczyliśmy do wody w szatach.
— Celna uwaga — zauważył Harry,
uśmiechając się szeroko. — Ale wcale mi to nie przeszkadza.
— Cóż… — Panna Granger zerknęła
w dół, piana otuliła jej szyję na kształt kołnierza, spływała z ramion i
falowała na wodzie za nią, niby poły płaszcza. — To dobrze, że lubisz wodę,
Harry.
— Ach tak? — Zerknął na nią
podejrzliwie. — A to dla…
Nie zdążył dokończyć, bo pokaźna
porcja piany i kolorowej cieczy zatkała mu usta. Krztusił się przez chwilę,
plując bąbelkami, a gdy Hermiona podpłynęła do niego z zamiarem sprawdzenia,
czy wszystko w porządku, pociągnął ją pod wodę. Było w porządku.
Podduszali się nawzajem, raczyli
pianą i wydmuchiwali bąbelki z nosa, jednocześnie śmiejąc się i krztusząc wodą.
Harry był z siebie niezwykle zadowolony, bo wygrał konkurs na najdłuższe
wstrzymanie oddechu (może dlatego, że tylko on wiedział o jego rozpoczęciu) i
udało mu się wciągnąć Hermionę pod powierzchnię więcej razy, niż jej jego. Woda
zdawała się bawić razem z nimi, bo z kranów zaczęło lecieć jeszcze więcej kolorowej
piany, która poza wanną zajęła też część podłogi.
Panna
Granger właśnie miała zgarnąć kolejną porcję różowych bąbelków, gdy stanęła na czymś
wystającym, twardym i owalnym.
— Harry. —Uniosła ręce w geście
kapitulacji. — Dobra, przyznaję, wygrałeś. Oczywiście, pokonałabym cię,
gdybyśmy nie musieli teraz otworzyć wskazówek.
— Dobre sobie. —Potter prychnął,
a z jego ust wydostała się wiązka bąbelków. — Nie chcesz przyznać mojego
całkowitego zwycięstwa, tyle ci powiem. Ale racja, czas na wskazówki.
Hermiona kiwnęła głową z
zamiarem odłożenia dyskusji co do tytułu Króla Piany na potem. Zanurzyła się i
chwyciła jajo, a Harry pojawił się obok niej z ręką na otwarciu. Mrugnęła na
znak zgody i jednocześnie otworzyli wykradnięte smokom zdobycze.
Przez chwilę słyszeli tylko
melodię, przypominającą syreni śpiew, choć i to było lepsze od wcześniejszych
wrzasków. Zaraz jednak w wodzie rozległ się głos, który zdawał się płynąć razem
z jej prądami i falować w rytm jej fal. Śpiewna inkantacja tworzyła tekst zagadki.
Szukaj nas tam tylko,
gdzie słyszysz nasz głos,
Nad wodą nie śpiewamy,
taki nasz już los,
A kiedy będziesz
szukał zaśpiewamy tak:
To my mamy to, czego
tobie tak brak.
Aby to odzyskać, masz
tylko godzinę,
Której nie przedłużysz
choćby i o krztynę.
Po godzinie nadzieję
przyjdzie ci porzucić,
A to, czego tak
szukasz, nigdy już nie wróci.
Hermiona wynurzyła się
gwałtownie, oddychając ciężko, zamknięte jajo odłożyła na brzeg wanny.
— Wiesz co, Harry… — sapnęła,
spoglądając na Wybrańca, który właśnie wypłynął na powierzchnię. — Nie lubię
pływać.
— Wydaje mi się, że będziesz
musiała przemóc tą niechęć przynajmniej na godzinę. —Skrzywił się. — Chodzi o
jezioro, prawda?
Skinęła, odgarniając mokre pasma
z twarzy.
— Zakładam, że to coś, co mamy
odebrać, będzie strzeżone przez trytony… — Znieruchomiała nagle, nasłuchując. —
Słyszałeś to?
Harry zaczął kręcić głową, aby
zaraz nią kiwnąć, gdy ktoś na korytarzu podniósł głos. Wybraniec przyłożył
palec do ust i wskazał na pianę, a panna Granger zaczęła tworzyć z niej większe
stosy. Nie zajęło to dużo czasu, bo też piany były pokaźne ilości, więc zaraz,
ukryci za murem z bąbelków, czekali na dźwięk oddalających się kroków, modląc
się, żeby nikt tu nie wszedł. Mogli mieć poważne kłopoty, gdyby znalazł ich
prefekt, ale kto chodzi się kąpać tak późno w nocy? Percy zapewne już smacznie
spał, ewentualnie odrabiał jakąś pracę domową albo komenderował rodzeństwem. Nie
chodził do łazienki. Prawda?
Drzwi skrzypnęły, ciche klapanie
butów, zamek ponownie zaskoczył.
— Nie wiem, czy to taki dobry
pomysł… — rozległ się głos, a choć przytłumiony, był dziwnie znajomy.
— No nie bój się, Wiewióra,
nikogo tu teraz nie będzie.
— Ale ktoś tu niedawno był,
skoro zostawił tyle piany. I musiał się chyba kąpać na podłodze…
Cichy śmiech i mlaśnięcie, Hermiona z
przerażeniem spojrzała prosto w oczy Wybrańca.
Ginny?
— powiedziała bezgłośnie, na co Harry niepewnie skinął głową.
A on? — poruszył ustami, ale
panna Granger tylko wzruszyła ramionami.
— Uczą w piekle całować,
„Diable”, czy w twoim przypadku to umiejętność wrodzona? — mruknęła
Chyba-Ginny, na co odpowiedziały jej kolejne mlaśnięcia. Hermiona nad wyraz
umiejętnie przedstawiła odruch wymiotny.
— Nawet gdyby uczyli, robiłbym
za instruktora…
Blaise? — Nie musiała ruszać ustami, żeby Harry wyczytał to z jej
oczu. Niechętnie skinął głową.
Ale jak to? — Wzruszył ramionami. Chyba-Ginny umawiała się z
Raczej-Blaisem? Niedorzeczność.
Ledwie przetrzymali kolejną
serię mlaśnięć i westchnięcie, przerywane niewybrednymi komentarzami na temat
piekielnych technik całowania.
— Powiesz im, Wiewióro? —
Raczej-Blaise chyba usiadł, bo usłyszeli głośniejsze plaśnięcie na poziomie
podłogi.
— Nie mów tak do mnie. —
Chyba-Ginny raczej usiadła obok albo n… obok niego.
— Nie zmieniaj tematu. — Raczej-Blaise
pewnie przewrócił oczami. — Miałaś im powiedzieć.
— Wiem, ale…
Najwyraźniej Chyba-Ginny bardzo
nie chciała ciągnąć tematu, bo kolejne mlaśnięcia trwały dobre pięć minut.
Hermiona prawie zwróciła obiad, z Harry’m było niewiele lepiej.
— Powiedz im, bo dowiedzą się od
kogoś innego i zrobi się nieprzyjemnie. — Raczej Blaise’a cechowała umiejętność
silnej samokontroli, bo z własnej woli przerwał mlaśnięcia.
— Ale Malfoy też musi się
dowiedzieć.
— Ginny…
— Teraz Ginny, tak? Skoro ja
muszę przyznać się Harry’emu, Hermionie i… mojemu bratu, że łazi za mną
wstrętny Ślizgon, ty powinieneś to samo przekazać Malfoyowi.
— Mam mu przekazać, że łazi za
mną wstrętny Ślizgon?
Usłyszeli klapnięcie i tłumiony
syk, Chyba-Ginny chyba uderzyła Raczej-Blaise’a.
— Że ty jesteś wstrętnym
Ślizgonem, który łazi za Gryfonką.
— Jesteś pierwszą osobą, którą,
mimo że obraża mnie w ten sposób, mam ochotę…
Kolejne mlaśnięcia, Harry
zakrztusił się wodą. Panna Granger, w desperacji ratując Wybrańca, poklepała go
po plecach z niemałą siłą, co spowodowało, że całkiem się zanurzył.
— Słyszałeś to? — szepnęła
Chyba-Ginny.
— Nie i mało mnie to obchodzi…
— Blaise! Kroki na korytarzu…
Hermiona zamarła, trzymając
dłonie na ramionach Harry’ego, który w międzyczasie zdołał się wynurzyć i dojść
do siebie. Najwyraźniej Zabini i panna Weasley podjęli jakieś nieme ustalenia,
bo zaraz wskoczyli do wanny, natykając się przy okazji na ukrytych Gryfonów. Cała
czwórka otworzyła usta z zamiarem wydania z nich okrzyków „zaskoczenia”
(przynajmniej w mniemaniu panny Granger i Pottera), ale przeszkodziły im w tym
szybkie kroki, trzask zamka i klapanie na zalanej posadzce.
Więcej ich matka nie miała? — Harry poruszył ustami, przenosząc
spojrzenie z Hermiony na Na-Pewno-Ginny i W-Cholerę-Prawdziwego-Blaise-Który-Zaraz-Pożałuje-Że-Się-Urodził,
ostatecznie zatrzymując je na tej pierwszej.
Przybysz, kimkolwiek był,
zapewne męczył się z czymś niemiłosiernie, bo nieustannie chodził, mamrocząc
pod nosem. Na szczęście, a może nieszczęście, okazał się zbyt zajęty własnymi
rozterkami by zwrócić uwagę na czworo uczniów, kryjących się za murem z bąbelków,
już lekko nadwyrężonym.
Tymczasem atmosfera w wannie
nieco się zagęściła, Harry piorunował wzrokiem raz
Autentyczną-Ginny-Nie-Mogę-W-To-Uwierzyć, raz Nie-Ukryjesz-Się-W-Zatęchłych-Lochach-Blaise’a,
Hermiona z niedowierzaniem wpatrywała się w wodę, wciąż walcząc z mdłościami, a
panna Weasley sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała się zanurzyć i pozostać
przy dnie, dopóki wszyscy sobie nie pójdą. Nawet Zabini wydawał się mniej
nonszalancki niż zazwyczaj, co jednak nie przeszkodziło mu w tworzeniu mydlanych
baniek na ustach i nosie.
— Choć za daleko, za daleko od
siebie… — szeptał przybysz, krążąc po łazience. — Spotkamy… spotkamy się w
niebie! Czy to nie zbyt przyszłościowe? Chociaż, biorąc pod uwagę statystyki,
dziewczęta lubują się w tworzeniu planów na przyszłość…
Kto to? — pytały usta Hermiony, na co Harry tylko pokręcił głową. Nawet
Blaise, znany z tego, że znał każdego, nie wiedział, kto zakłócał spokój
Łazienki Prefektów. Znowu.
— Jesteś jak kwiat, leciusi
ptak, ja niby szpak… oglądam cię spośród traw…
Zabini kręcił głową nad wątpliwym
talentem poetyckim przybysza, sam uznawał się bowiem za całkiem niezgorszego w
wierszykowe klocki, a w poematach miłosnych wiódł w Hogwarcie prym. Jeśli ktoś miał
wątpliwości, co napisać na swojej koślawej walentynce, przychodził do Ślizgona,
który za symboliczną opłatą w wysokości trzech galeonów udzielał rad i rozdawał
własne utwory. Gdyby więc przyjrzeć się przedsięwzięciu rozleglej, wyszłoby na
to, że zdecydowanie grzeszący skromnością Blaise Zabini zasługiwał na miano
odnoszącej największe sukcesy swatki w historii Hogwartu. Zdecydowanie godny
tytuł.
— Nawet od książek wolę ciebie,
sprawiasz… że zapominam o chlebie…
Harry ledwo przytrzymał
Twoje-Serce-Jest-Bardziej-Zatęchłe-Niż-Lochy-Blaise’a, gdy ten chciał wyjść i
pouczyć przybysza w sprawie delikatnej sztuki tworzenia poematów.
— Kupiłem ci kota, ale ze mnie…
Co się rymuje z „kota”?
— Idiota — warknął Blaise, a
przybysz ładnie podziękował i wyszedł, trzaskając drzwiami. Gdy troje Gryfonów
i nieszczęsny Ślizgon wygrzebali się z wanny, na podłodze poza pokaźnymi
zwałami piany i wody znaleźli srebrną blaszkę. Dokładnie taką, jaką nosił każdy
prefekt naczelny.
****
Hogwart z natury, a może nawet z
definicji, był ogromny. Nieprzebyte labirynty korytarzy ciągnęły się głęboko
pod ziemią jak i wysoko nad jej powierzchnią, zwijając się w coraz to węższe
wieże i wieżyczki, zakończone tańczącymi na wietrze proporcami. Kamienne mury
troskliwie otaczały wszelkie hogwarckie przejścia i zakamarki, pyszniąc się
swoimi majestatycznymi rozmiarami, spoglądając z góry na ewentualnych przybyszów,
wypinając chropowatą pierś w oczekiwaniu na starcie z burzą. Z zewnątrz zdobiły
je rzeźbione zdobienia i okalały krużganki, z wewnątrz — twarze tych, którzy
kiedyś zamieszkiwali owe mury, przemierzali korytarze, wspinali się po krętych
stopniach wiedzy. Portrety, obrazy i obrazki wisiały wszędzie tam, gdzie
czarodziej mógł sięgnąć wzrokiem, niektóre jeszcze dalej. Przedstawione na nich
postacie znały każdy kamień w zamku, każdą szczelinę i każdą mysz, która przez
tę szczelinę przechodziła, rozumiały szept okiennic, skrzypiących pod naporem
wiatru, przysłuchiwały się narzekaniom drzwi i oburzonym piskom klamek.
Rozpoznawały szacownych belfrów po odgłosie ich kroków, pamiętały imiona
uczniów, którzy mijali je w pośpiechu, szeleszcząc zwojami szat i pergaminów.
Niewielu z adeptów magii poznało Hogwart tak, jak znały go portrety, o ile
ktokolwiek kiedykolwiek tego dokonał. A trzeba przypomnieć, że każdy jeden
nowoprzybyły spoglądając w głąb pogrążonych w cieniu korytarzy solennie
przyrzekał spenetrowanie ich wszystkich wzdłuż i wszerz, ze szczególnym
uwzględnieniem tych ukrytych. Najbliższym osiągnięcia powyższego postanowienia
był sam Harry Potter, który, choć dotarł najdalej, miał wciąż dużo do
zwiedzenia, a poziomem znanym mu w najmniejszym stopniu okazały się lochy.
Głównej przeszkody w podziemnych wędrówkach nie stanowiła ciemność, wilgoć czy
jakiekolwiek wrażenie grozy, bo owa przeciwność nosiła miano czegoś, czy też
raczej kogoś, o zgoła innej naturze — Severusa Snape’a. Niezmordowanie
przemierzał on porośnięte mchem korytarze, jego czarna peleryna szeleściła w
rytm zamaszystych kroków, a jeszcze ciemniejsze oczy zdawały się świecić w
półmroku lochów. Co zastanawiające, zawsze dobrze wiedział, kto, gdzie i kiedy
wkradał się na poziomy podziemnie nawet ze swojego gabinetu i ta niepokojąca
umiejętność stała się powodem wielu plotek, a nawet mitów, szeptem
przekazywanych przez uczniów. Tajemnica, wydawałoby się, wszechwiedzy Mistrza
Eliksirów była wynikiem działania o wiele mniej mistycznego, a mianowicie —
współpracy. Nawet w otulonych ciemnością lochach znajdowały się portrety,
nadzwyczaj swoim położeniem znużone, dlatego też zawarły z Severusem umowę — on
będzie im przysyłał uczniów dla odrobiny rozrywki, a one powiadomią Snape’a o
każdym nieproszonym gościu w podziemiach Hogwartu. Jedynymi niezadowolonymi z
tego typu paktów z pewnością zostaliby właśnie adepci magii, gdyby, oczywiście,
zdawali sobie sprawę z ich istnienia.
— Emirtrudo — mruknął Severus,
podnosząc głowę znad pustego blatu biurka — jeśli dolega ci kaszel, radziłbym
udać się do Skrzydła Szpitalnego. Zaraz… — Zmarszczył brwi w udawanym
zastanowieniu. — Przecież portrety nie chorują.
Przysunął się do obitego skórą
oparcia fotela, ale nawet go nie musnął. Przed nim, na ciemnej połaci biurka, nie
znajdowało się dokładnie nic — tylko mebel, starannie wypolerowany. Choć
gabinet Mistrza Eliksirów nie należał do dużych, mieścił wszystko, czego
Severusowi było potrzeba, to jest — zajmujące całe ściany regały z fiolkami,
buteleczkami, ingrediencjami, księgami i Merlin wie czym jeszcze, w każdym
razie, wszystkie te przedmioty nosiły miano niezbędnie potrzebnych Snape’owi do
wykonywania zawodu. Natomiast na lewo od biurka, na jedynej niezajętej przez
półki ścianie, wisiał portret, pierwsze mienie, nad którego wyrzuceniem właśnie
się zastanawiał.
— To jedyny sposób, żebyś
łaskawie zwrócił na mnie uwagę. Jesteś przecież tak zajęty przez… a, no tak…
wpatrywanie się w pustkę — kąśliwie zauważyła kobieta z portretu, dama
średniego wzrostu i średniego wieku, ale nieprzeciętnej urody. Rudawe pukle
falami opadały jej na blade ramiona, gorset ściskał wąską talię, a oczy rzucały
błyskawice przeplatane iskierkami współczucia i niepełnego zrozumienia.
— Nie masz do powiedzenia nic, o
czym bym nie wiedział. — Severus zadarł głowę, spoglądając na Emirtrudę i jej
włosy, nieprzyjemnie rude. Dlaczego miała rude włosy? Prawie jak u Li… Nie.
— Racja. Ale najwyraźniej
przyszło mi utwierdzić cię w przekonaniu, które od wczoraj zdążyłeś porzucić. —
Kobieta odrzuciła pukle z ramienia, te jednak zaraz powróciły na swoje
wcześniejsze miejsce.
— To pomysł Minerwy, niech ona
się nim zajmie. Nie mam zamiaru się tłumaczyć.
— Jesteś niepoprawny, Severusie.
Wiesz, że ona nie da sobie rady, jest zbyt roztrzęsiona.
— Jakoś przez ostatnie… ile?…
czternaście lat to jej nie przeszkadzało.
Ostatnim komentarzem zasłużył
sobie na zirytowane spojrzenie rudowłosej, co trochę go usatysfakcjonowało. Ale
tylko trochę.
— Wiesz dobrze, że powinniście
to zrobić. Już dawno.
Westchnął, składając dłonie na
biurku.
— Tak? Widzisz, po tych
kilkunastu latach ukrywania się i czekania, aby w odpowiednim momencie powrócić
do rzeczywistości, ostatnim, co mi przyszło do głowy była wizyta u
Dumbledore’a.
— Coś podobnego… To by
sugerowało, że coś jednak do tej głowy wpada, a w to śmiem wątpić, biorąc pod
uwagę okoliczności. — Świdrowała go wściekłym spojrzeniem, zaciskając pięści
poza ramą obrazu. Nie mogła w tak oczywisty sposób pokazać, że traci kontrolę.
Damie nie wypada.
— Waż słowa, Ermitrudo, chyba że
masz ochotę na pokój kilkadziesiąt metrów w głąb, miejsce zaraz przy starym
Salazarze.
— Wolałabym, jakbyś przejrzał na
oczy. Nie możecie z tym zwlekać, Severusie. Zróbmy tak, jak ustaliliśmy
wczoraj, będziesz mówił, ja wysłucham i zasugeruję pewne… sugestie. O ile,
oczywiście, byłyby potrzebne.
Mistrz Eliksirów uniósł ciemną
brew, z powątpiewaniem wpatrując się w Ermitrudę.
— Rzeczywiście, to będzie bardzo
naturalne. Ty i Albus jesteście jak dwie krople wody, gdzie by nie spojrzeć.
— Daruj sobie te idiotyczne
gadki, Severusie. Zrób to po prostu. Nie musisz mówić do mnie, po prostu
powiedz do siebie, żebyś potem się nie zapętlił, nie pogubił czy nie pominął
czegoś ważnego.
— Przypomnij mi, proszę,
dlaczego to robimy?
— Przeszłość się powtarza, o czym
wiecie tylko ty i Minerwa, ale nie macie pojęcia, co z tym zrobić. Za to Albus
Dumbledore jest znany z tego, że wie różne rzeczy.
Severus niechętnie pokiwał
głową, oparł się o fotel i przymknął oczy. Czy to będzie pierwsza tajemnica,
którą zdradzi? Czy w ogóle tajemnica w ustach jej właściciela mogła być nazwana
„zdradzoną”? Nie chciał tego robić, wolałby uwarzyć eliksir, rzucić zaklęcie,
szukać rozwiązania, ale nie prosić o pomoc. Wolałby pozostać strażnikiem
sekretu, a nie tym, który musi go wyjawić. Dla większego dobra.
Zawsze w ten sposób się tłumaczy
decyzje, które wraz z podjęciem wywołują szkodę.
Odetchnął głęboko, oczyszczając
umysł, skupiając się na tym jednym dniu i następujących po nim latach. Latach
czekania, niezdrowej ostrożności, ukrywania się.
Niepewności.
Przygotuje się, powie wszystko,
krok po kroku. Dokładnie tak, jak było — wyjawi Ermitrudzie, potem Albusowi.
Wytłumaczy samemu sobie.
— Pamiętasz, jak wyglądał świat
czternaście lat temu, Albusie? Zatopiony w krwi, umierający przy
akompaniamencie cierpienia. Ja też wtedy… nie byłem nieomylny. — Podrapał się
po lewym przedramieniu, nie otwierając oczu. Nie musiał patrzeć, żeby widzieć
Mroczny Znak, wytatuowany posoką samej śmierci. — Czarny Pan rósł w siłę, stał
na czele powiększającej się armii wyznawców. Ogarnięci szaleństwem zabijali
wszystko, co się nawinęło, spalali świat. Aż tu nagle TRACH! zginął. Uznawany
przez wielu za największego czarnoksiężnika, jaki kiedykolwiek chodził po
ziemi, sam widział siebie w ten sposób, gdy spoglądał w lustro. Kto pokonał
Czarnego Pana, Albusie? Kto odebrał mu życie? Jak to możliwie, że po tylu
latach nic nie zostało rozstrzygnięte, żadne dowody znalezione? Jak to możliwe,
że dziecko, niemowlę właściwie, odbiło zaklęcie Voldemorta, zabijając go w ten
sposób? Otóż, niemożliwe. Ten, który miał zmienić świat, miał wynieść
czarodziejów na tron istnienia, miał dowieść swojej potęgi i mocy, został
zamordowany przez oszustów.
Severus mówił, a Emirtruda
drżała, słysząc głos człowieka, na którego barkach spoczywał ciężar świata.
— To byłem ja, Albusie. Ja i
Minerwa. Jak to, powinieneś spytać, skoro siedziałeś wtedy z nami w tym właśnie
gabinecie? Oszukaliśmy je, oszukaliśmy przeznaczenie. Cofnęliśmy się w czasie o
prawie półtorej dekady, wiedząc, co się stanie, jeśli ktoś nie powstrzyma
Czarnego Pana odpowiednio szybko. Mówię tu o naszych osobach z przyszłości,
oczywiście. W „oryginalnej” linii zdarzeń, tak ją nazwijmy, Voldemort wtedy nie
umarł. Zamordował Lily i Jamesa Potterów, próbował odebrać życie ich… ich
dziecku, Harry’emu. Jakimś cudem jednak sam został trafiony, a małemu Potterowi
została tylko blizna. Duch Czarnego Pana uciekł, aby się odrodzić, nękał nas
próbami powrotu od czasu pojawienia się Harry’ego w Hogwarcie. To wszystko
działo się najpierw, to wszystko działo się w oryginale, Albusie. Dotrwaliśmy
do czwartego roku nauki Pottera, do Turnieju Trójmagicznego, podczas którego
wylosowano o jednego zawodnika za dużo. I tym zawodnikiem był nie kto inny, jak
Potter. Prawie zginął w ostatnim zadaniu, porwany przez Voldemorta we własnej
osobie, który dzięki krwi chłopaka zdołał się w pełni odrodzić. Co mieliśmy
zrobić, Albusie? Czekać przez tyle czasu, ile nam zostało, aż Czarny Pan zabije
Pottera, aż obejmie władzę, aż zniewoli nas wszystkich? Nie mogliśmy do tego
dopuścić. Walczyliśmy, ale wydawało się, że na przegranej pozycji. Chociaż z
drugiej strony, skąd mogliśmy wiedzieć, że się nie powiedzie? Że Wybraniec
Potter nie uratuje nas wszystkich? Nie mogliśmy. I już nigdy się nie dowiemy.
Severus mówił, a Ermitruda
drżała, słysząc głos strażnika, który wyjawiał swój sekret.
— Zdecydowaliśmy się, ja i
Minerwa, że cofniemy się w czasie, zapobiegając temu wszystkiemu, co się
wydarzyło, ratując tych wszystkich, którzy zginęli. Chcieliśmy uratować świat.
Co w tym takiego złego? Nie powiedzieliśmy ci, bo wiedzieliśmy, co byś o tym
sądził. Wiedzieliśmy, że byś się nie zgodził, a my musieliśmy coś zrobić. Chyba
nie chcieliśmy usłyszeć, że jedyne widziane przez nas wyjście, choć możliwe,
było niewłaściwie. Planowaliśmy godzinami, obliczaliśmy prawdopodobieństwa,
słuchaliśmy przepowiedni i czytaliśmy z gwiazd, nawet warzyliśmy eliksiry. To
wszystko, żeby się upewnić, przygotować, zabezpieczyć. Musieliśmy wymierzyć
idealnie, cofnąć się o określoną ilość lat. A dlaczego, skoro już tak bardzo
ingerowaliśmy w bieg zdarzeń, nie zabić Toma Riddle’a, gdy był jeszcze
chłopcem? Z prostej i jednocześnie egoistycznej przyczyny. Musielibyśmy kryć
się o wiele dłużej, zanim powrócilibyśmy do czasu, z którego się cofnęliśmy.
Nie byliśmy też pewni, czy to w ogóle zadziała, czy przypadkiem nie zginiemy.
Nie byliśmy pewni, czy czternaście lat to nie za dużo, nie mówiąc już o
większych liczbach. A ten moment, próba zabicia Wybrańca, wydawała się
najbardziej przełomowa, planowana przez nas śmierć Czarnego Pana wtedy
najlepiej uzasadniona. Nie przewidzieliśmy jednego — że ostateczny punkt planu,
po udanym przeniesieniu, po udanym podejściu Lorda, to zaklęcie, dwa słowa,
okażą się tak trudne. Skąd mogliśmy wiedzieć, że śmierciożerca nie będzie w
stanie zabić?!
Severus gwałtownie chwycił się
za lewą rękę, wbijając paznokcie w przedramię. Po chwili na jego dłoni pojawiła
się cienka strużka krwi, niby ofiara za to, czego nie zrobił. Mówił, a
Ermitruda drżała, gdy po na jej różanym policzku spłynęła pierwsza łza.
— Zobaczyłem ją, Albusie. Leżała
na podłodze, powykręcana, ranna. Łkała i krzyczała, starając się dostać do
dziecka, a z jej pięknych oczu wypływały strumienie łez. Moczyły włosy,
rozrzucone na podłodze, rozdygotane dłonie. Płynęły razem z cierpieniem, tak
przemożnym pragnieniem ratunku. Zasłoniła syna własnym ciałem, błagając by
Czarny Pan przestał. A ja… nie mogłem jej pomóc, Albusie. Stałem tam tylko jak
spetryfikowany i patrzyłem na jej ból. Widziałem tylko ją, jej twarz, słyszałem
tylko ją, jej głos, to przeraźliwe wołanie… Dlaczego to nie okazało się
katalizatorem, który popchnąłby mnie do działania? Dlaczego nie byłem w stanie
pomóc kobiecie, która najbardziej na pomoc zasługiwała? Dlaczego ta ręka —
wściekle uniósł dłoń — nie rzuciła zaklęcia, które rzucała już tyle razy?!
Dlaczego nie mogłem okazać jej miłości, którą ona okazała mi...?
Zamilkł, a z jego zamkniętych
oczu wypłynęły łzy.
— Nazwałem ją kiedyś szlamą,
Albusie. Nie byłem godny jej przyjaźni, a chciałem, żeby mnie kochała… I
kochała, ale nie w ten sposób. Dała mi tyle, dlaczego ja nie mogłem dać jej
choć jednej rzeczy? Minerwa to zrobiła. W ostatniej chwili, już widziałem
poruszenie mięśni na twarzy Czarnego Pana. Nie chciałem jej tym obarczać, w
ogóle nie było o czymś podobnym mowy. Chyba zamierzałem zawrzeć w tym symbol,
największy śmierciożerca zginął z rąk swojego sługi. Chyba po prostu chciałem
ocalić Lily… Nie byłem gotowy, Albusie! Nie byłem gotowy do podjęcia decyzji,
która miała decydować o losach świata! Nie byłem cholernym Wybrańcem! To
Potter, Potter miał go pokonać… Potter miał uratować nas wszystkich. Miał
uratować mnie…
Ukrył twarz w dłoniach, a na
pusty blat biurka spadła pojedyncza łza i jedna kropla krwi. Jak ból i żal.
— Wiem, Severusie — powiedział
Albus Dumbledore, odwracając fotel przy drzwiach. — Jeszcze nie jest za późno,
by uratować nas wszystkich. Właśnie się wyzwoliłeś, wyzwalając prawdę. A z
racji tego że jest ona zarówno cudowna i straszliwa, trzeba się z nią obchodzić
ostrożnie. Pozwól, że teraz zajmiemy się nią razem.
Snape spojrzał na niego, w
starcze oczy, wypełnione ciepłem i mądrością, w starcze oczy, które wiedziały i
sprawiły, że Severus też wiedział. Uśmiechnął się do tych oczu i zapłakał.
****
Dopilnowana Wieczysta Przysięga.
Szafa Zniknięć.
Jedno zwycięstwo, gdy starcze
ciało przechyliło się przez barierki wieży i spadło.
Zwycięstwo? Brak zrozumienia dla
bliźniaczej istoty. Postać z wizji tego wszystkiego nie zrobiła. Postać z wizji
była tylko wizją.
Prawda?
Witam w gorącu...
Rozdział jedenasty dość późno i dość krótki (czułam, że już MUSZĘ coś opublikować), ale mam nadzieję, że zostanie przyjęty. Najbardziej ciekawi mnie Wasza reakcja na część z Severusem, bo jest najbardziej... kontrowersyjna?
Do następnego,
Vi
Witam w gorącu...
Rozdział jedenasty dość późno i dość krótki (czułam, że już MUSZĘ coś opublikować), ale mam nadzieję, że zostanie przyjęty. Najbardziej ciekawi mnie Wasza reakcja na część z Severusem, bo jest najbardziej... kontrowersyjna?
Do następnego,
Vi