Rzadko okazywała emocje. Nie zrobił na niej wrażenia widok tłoczących
się uczniów, podenerwowanych i jednocześnie pełnych ekscytacji. Nie uśmiechała
się, chociaż uprzejmie kiwała głową pozostałym nauczycielom i pracownikom
Ministerstwa. Była niewzruszona, niczym Czara, roztaczająca wokół siebie stałą,
błękitną poświatę. Zastanawiała się, co okazałoby się twardsze – jej serce czy
może kamienny postument Czary. Bała się, że odpowiedź, która pojawiała się
nieproszona, zasługuje na miano tej właściwej.
– Hermiona Granger.
Wystarczyły jednak zaledwie dwa słowa, aby wytrącić ją z równowagi. Z
sykiem wciągnęła powietrze, przyciskając rękę do brzucha. Wystające żebra
wbijały się w napiętą skórę przedramienia, ale nie zwracała na nie uwagi.
Rozglądnęła się po otaczających ją czarodziejach, szukając oznak rozbawienia na
skutek mało udanego żartu. Nic takiego jednak nie dostrzegła, a zastygłe w
bezruchu twarze tylko utwierdziły ją w przekonaniu o wyborze Czary. Zmarszczyła
brwi, bruzdy na twarzy mocno się pogłębiły. To niemożliwe… prawda?
Sama możliwość wymyślenia sposobu na przekroczenie linii wieku przez
pannę Granger nie zdziwiła jej – Hermiona była najlepszą uczennicą w całym
Hogwarcie, przekonała się o jej zdolnościach. Nie tyczyły się one jednak
łamania regulaminu, do czego nieprzeciętnym talentem odznaczał się chociażby
młody Potter. Gryfonka, jej wychowanka, nie zachowałaby się w ten sposób. Nie chciałaby…
Czegoś udowodnić?
Ale co miałaby udowadniać? Była przecież…
Sierotą?
Brak rodziców spowodowałby coś takiego? Hermiona nigdy nie chciała się
narażać, w kłopoty wpadała tylko przez wymysły Pottera i Weasleya. Tak,
zdecydowanie tak. Tak było zanim…
Zresetowałaś
ją?
Niedorzeczność. Nie mogła zmienić się w tak dużym stopniu, tak
diametralnie. Chociaż, z drugiej strony, dlaczego nie? Wychowana inaczej. Sama.
A Minerwa dobrze wiedziała, kto ponosił za samotność Hermiony odpowiedzialność.
Ta świadomość nie okazała się pomocna.
– Harry Potter…
Nazwisko, które już kiedyś rozbrzmiało w tej sali. Wypowiedziane w ten
sam sposób, przez tą samą osobę, głębokim, skrywającym zdziwienie głosem.
Zdawać by się mogło, że Minerwa zatoczy się do tyłu, upadnie,
ewentualnie zemdleje. Ale stała tylko, sztywna i wyprostowana. Usta, zaciśnięte
w cienką kreskę, sprawiały wrażenie zrośniętych. Dłonie, ułożone na ciemnym
materiale szaty, nawet nie drgnęły. Tylko w wyblakłych oczach krył się strach,
milczący i nieruchomy. Mały, wredny cień, czekający na odpowiednią chwilę, aby
zgasić światło. Bo, jak dobrze wiedziała, w mroku miałby nieograniczone pole do
popisu. Wszechobecny, a jednocześnie niewidoczny. Jeszcze bardziej
niebezpieczny.
Spojrzała na nich, wstrząśnięta. Hermiona stała tuż przy pozostałych
reprezentantach, Harry właśnie do niej dołączył. Lwy Gryffindoru na ich
ciemnych szatach dumnie wypinały piersi, zadowolone i dostojne. Minerwa
widziała, jak pozostali reprezentanci wymieniali między sobą pełne
niezrozumienia spojrzenia. Fleur marszczyła wypielęgnowane brwi, ale Wiktor z
nikłym uśmieszkiem przyglądał się Hermionie.
McGonagall nie zwracała uwagi na gorączkową dyskusję Albusa z
pracownikami Ministerstwa. Skupiła się na Wybrańcu, który omal nie zginął w
TAMTYM Turnieju. Na jego gładkim czole, pozbawionym choćby śladu po bliźnie.
WTEDY, przez te wszystkie lata, chroniła go miłość matki. Jednak teraz, mimo że
Voldemort już nigdy nie otworzy martwych oczu, najwyraźniej coś innego
postanowiło zająć jego miejsce.
Kiedyś potężniejsza od śmierci miłość matki, teraz wciąż żywej, nie
mogła Pottera ochronić.
Przyszła jej go głowy okrutna myśl, wywołując obrzydzenie do samej
siebie – po Harry’m przynajmniej ktoś by płakał. Wątpiła w przywiązanie
dalekiej ciotki Hermiony, jedynej jaką panna Granger miała.
Zaraz… dlaczego już zakładała, że któryś z uczestników zginie?
Mogłaby przysiąc, że w zagłębieniu pod kielichem Czary dostrzegła oczy,
łzawiące krwią.
****
Skradał się bezgłośnie, szponiastymi łapkami chwytał nierówności na
kamiennej powierzchni. Prychał, szukając woni, węsząc. Już raz przebył tę
trasę, ponowna wędrówka nie powinna więc sprawić mu większego problemu. Otarł
stwardniały grzbiet o zakrzywienie ściany, warcząc cicho. Krwiste ślepka utkwił
w błękitnym płomieniu, oblizując pozbawioną warg mordkę.
Wskoczył na postument, podtrzymujący Czarę z płomieniem, wdrapał się po
węższej nóżce kielicha. Gdyby tylko mógł, zaśmiałby się, widząc te przerośnięte
istoty. Wydawało im się, że wraz ze wzrostem dostały władzę. Najwyraźniej
lubiły kłamstwa, a to jedno bardzo im pasowało.
Czas już dawno wykrzywiłby swoją groteskową twarz w imitacji kpiącego
uśmiechu. Myśleli, że mogą sobie, ot tak, manewrować biegiem wydarzeń, zmieniać
je. Mieli niebezpieczne narzędzie, które zagrażało Czasowi, ale było
jednocześnie wybitnie niedokładne, otwierając jemu, Poczwarce, wolną drogę.
Wrażliwe ślepia źle reagowały na światło, wydzielając śluz, spływający
z ciemnych policzków aż na zrogowaciały tułów. Nazywał tą ciecz śluzem, bo Czas
tak mu kazał. Ale dobrze wiedział, czym lepka maź była naprawdę.
Krwią, której przelew powstrzymano.
Nieskutecznie.
****
Słońce już zdążyło skryć się za pofałdowaną linią horyzontu, ale ciepłe
barwy zachodu wciąż uparcie trzymały się nieba. Fioletowawe czerwienie
przechodziły w pomarańcze, te zaś od łagodnych żółci aż po błękity i wreszcie
nieprzerwany granat, który jednak zaraz miał zostać naznaczony tysiącami
migoczących punkcików. Czubki drzew Zakazanego Lasu zdawały się chwytać
ostatnie skrawki dziennego światła, zanim całkiem pogrążą się w mroku. Ich
niższe partie nie zmagały się z tego typu problemami, znajdujące się zawsze w
cieniu nawet nie zdawały sobie sprawy z innych niż ciemność możliwości. Były
nieświadome i jednocześnie przekonane o swojej wyższości. Dlatego rzadko
wpuszczały obcych za progi sczerniałych korzeni, a jeszcze rzadziej ich
wypuszczały. Zakazy Las poniekąd nie atakował – bronił się, a że wszyscy
naokoło mylili defensywę z ofensywą, ich błąd. Jeśli zaś o błędy chodzi,
popełnienie niektórych z nich mogło kosztować życie.
Dumny profil na tle ciemniejącego horyzontu prezentował się jeszcze
dostojniej niż w okolicznościach dziennych, co wręcz ocierało się o
niewykonalne. Nie trzeba by długo się zastanawiać, żeby przypisać ostre rysy do
osoby panicza Malfoya, zajmującej aktualnie miejsce przy balustradzie na Wieży
Astronomicznej. Oczy, w których płynne srebro przelewało się, niby w rytmie
morskich fal, błyszczały nieznacznie, wolne od wszelkich masek i kpin
przybieranych na użytek otoczenia. Gdyby wtedy ktoś zanurzył się w tym srebrnym
spojrzeniu, już nigdy nie byłby w stanie całkiem się z niego wynurzyć. A że
potem zostałoby ono zakryte kolejnym z tysięcy pozorów, ułamek nieostrożnego
obserwatora zachowałby się w nim na zawsze, nie mogąc wydostać się z morza metalu.
Można więc uznać, że dobrze się stało, skoro Malfoy siedział wtedy sam – nie
miał nawet szansy uwięzić nikogo we własnym spojrzeniu. Z drugiej strony
jednak, przy osobie postronnej nie odkryłby się tak bardzo, nie stałby się tak
prawdziwy.
Draco często chwalił swoją wybitną personę, czego nie trzeba specjalnie
podkreślać – wiedzieli to wszyscy, bo wszyscy słyszeli. Mimo to, główny
zainteresowany uznawał, że nie zdradzając innym tego, co codziennie widział w
lustrze, zrobi i im, i sobie przysługę. Znając Malfoya tylko z widzenia, a może
nawet całkiem dobrze, nie pomyślałoby się, że Ślizgon nie myśli o własnej
osobie w takich kategoriach, w jakich to przedstawia. Jedynie Blaise i Potter
zdołali dokopać się do swego rodzaju niepewności i strachu w sercu Dracona,
przemożnej potrzeby zmazania dawnych, a przy tym nieswoich grzechów. Malfoy,
nie nieustannie, ale jednak, czuł presję osoby, od której odciął się całkowicie
i która, przynajmniej w teorii, nie miała na niego żadnego wpływu. Lucjusz najwyraźniej
był mistrzem w dręczeniu ludzi wszelakiej maści i krwi, w tym z własnej
rodziny, nawet na odległość. Draco, niezależnie od tego, jak bardzo chciał – a
chciał bardzo – nie był w stanie uwolnić się od obrazu szyderczej twarzy ojca,
który, niczym wredny pasożyt, zagnieździł się gdzieś w głowie i ani myślał jej
opuszczać. Widział te pozbawione emocji oczy, swego czasu wyglądające z
okładkowych stron gazet, wykrzywione w okrutnym grymasie usta i uczucie
najmniej w takiej wizji spodziewane – zadowolenie Lucjusza z czynów, których
kiedyś, nie chwaląc się, dokonał i pewnie nie zawahałby się przed powtórzeniem
ich. Młody Malfoy męczył się z tym niemiłosiernie, ale cieszył się po cichu, że
ojciec nawiedzał go tylko w snach, tak więc myśli dzienne były od jego postaci
wolne.
Draco nierzadko odnosił wrażenie, że jakakolwiek opinia o nim jest z
góry przesądzona z powodu nikogo innego, jak zamkniętego w Azkabanie ojca. I
choć zdarzało mu się uznawać tego typu myślenie za nieuzasadnione, teraz zyskał
dostateczny dowód – przez swoje pochodzenie, krew, niezmordowanie krążącą w
jego żyłach, nie był godny wziąć udziału w Turnieju Trójmagicznym. Niektórzy,
jeżeli nie większość, uznaliby tego typu logikę za bezsensowną, Malfoy jednak
wiedział swoje. Doskonale zdawał sobie sprawę z własnych umiejętności, a, co
ważniejsze, ich poziomu. Opanował zakres materiału na prawie rok w przód,
ćwiczył zaklęcia praktycznie, jak i teoretycznie każdego wieczora. Był lepszy
od niejednego ucznia z ostatniego roku, może nawet od większości. Uznając tak,
nie chwalił się przed sobą – po prostu stwierdzał fakty, które okazjonalnie
potwierdzał Mistrz podczas ich wspólnych lekcji. Musiał więc być powód, dla
którego nie został wybrany, powód niezwiązany z brakiem doświadczenia czy
jakichkolwiek umiejętności magicznych. Jedynym, jaki przychodził Malfoyowi do
głowy, był Lucjusz i jego dziedzictwo.
Mistrz pewnie by go zganił za tego typu stwierdzenia. W niektórych
kwestiach się nie zgadzali, nie zrażało ich to jednak. Draco spotykał się z
Mistrzem co kilka dni, choć kiedyś robił to częściej. Wymykał się nocą, zawsze
rzucając na siebie zaklęcie maskujące. Był poniekąd zadowolony ze skrytości
własnych poczynań, bo podczas tych późnych wędrówek nauczył się skradać właściwie
bezszelestnie, co zaliczał do dość przydatnych umiejętności. Zgodnie z
wcześniejszymi instrukcjami, raz przychodził do Wrzeszczącej Chaty, to znowu
znikał w Zakazanym Lesie. Jeszcze na początku nauki w Hogwarcie opuszczał
zamkowe mury codziennie, mały, blady chłopiec ze spojrzeniem wykutym z metalu.
Poznał Mistrza przypadkiem, gdy dziwnym sposobem trafił na ukryte przejście pod
Wierzbą Bijącą. Siedział sam, zgarbiony, jakby zbolały i pełen
niewypowiedzianego smutku, opierając się o jedną ze ścian Wrzeszczącej Chaty,
całą w bruzdach. Każdy normalny czy też zachowujący resztki rozsądku
jedenastolatek, uciekłby natychmiast, zostawiając za sobą jedynie kurz i echo
wcześniejszego krzyku. Draco jednak otworzył jeszcze szerzej srebrne oczy,
wyjął z kieszeni różdżkę i poprosił:
– Nauczy mnie pan zaklęcia na uśmiechanie?
Wtedy Mistrz się uśmiechnął. Rozjaśnił zmęczoną, stosunkowo młodą, ale
już poznaczoną zmarszczkami twarz i ten tak niewyobrażalnie prawdziwy uśmiech
spowodował jedno – Draco z miejsca pokochał nieznajomego człowieka. Nie miało
znaczenia, że był straszny, tajemniczy i samotny w walącej się chacie, bo był
prawdziwy. A na samotność chłopiec mógł zaradzić. Mistrz nigdy nie zdradził mu
własnego imienia, jak mówił, nie miało ono żadnego znaczenia, wywoływało tylko
niepotrzebne domysły. Został więc Mistrzem, bo nauczał, a do Dracona zwracał
się najprościej w świecie – chłopcze. Chociaż ten przypuszczał, że mężczyzna
bardzo dobrze wiedział, jak Malfoy się nazywał. Raz w miesiącu Draco nie mógł
do niego przychodzić, a choć nie poznał dokładnego powodu, miał wrażenie, że
wynika z czegoś ważnego i raczej drażliwego. Nie pytał więc, powstrzymując
swoją wrodzoną ciekawość i Mistrz najwyraźniej był mu za to wdzięczny. Mistrza
uznawał za mentora i przyjaciela, pierwszego, jakiego kiedykolwiek miał. I
kochał go całą niewinnością dziecięcego serca, mocniej i mocniej z każdym
kolejnym dniem. W podobny sposób kochał tylko jedną osobę na świecie, matkę, w
podobny sposób kochałby ojca, gdyby mężczyzna, zasługujący na takie miano,
istniał.
A porzucając już wspomnienia oraz myśli o wszelkiego rodzaju
niesprawiedliwości i zawodzie, odczuwał w środku coś dziwnego, czego nie
potrafił do końca określić. Czara wybrała Granger i Pottera. Podekscytowanie
zostawało momentami zagłuszane przez niepokój, to znowu dumę – udało im się,
eliksir, zaklęcie, nazwiska w niebieskich płomieniach. Cieszył się z tego, choć
pewnie cieszyłby się bardziej, gdyby sam został wybrany. Ale najbardziej gryzło
go coś innego – niezrozumiałe poczucie déjà vu, gdy tylko usłyszał „Harry
Potter” z ust Dumbledore’a. Zdawało mu się nawet, że na aktualne postrzeganie
nakłada się inny obraz, nieco rozmazany, jakby widziany z innego miejsca sali.
Wizja przedstawiała tą samą scenę, nie zgadzały się tylko szczegóły – słyszał
nazwisko „Potter”, ale poza Fleur i Krumem reprezentantem był Cedrik Digory, w
rzeczywistości grzecznie siedzący w gronie swoich wyznawców. Nie miał pojęcia,
dlaczego coś podobnego w ogólne przyszło mu do głowy. Wydawało się jednak
rażąco prawdziwe – jak stare wspomnienie, przypadkiem znalezione i odkurzone,
ale dość wyraźne, by je odczytać.
Nie rozumiał go, nie rozumiał, dlaczego czuł, że nie powinien tej wizji
uznać za przywidzenie. Zmarszczył brwi, kręcąc lekko głową. Nie wymyśli nic
nowego, a w ten sposób tylko tracił czas. Wciąż widział jednak Cedrika
Digoriego i Hermionę, raz stojącą przy Czarze, to znowu odchylającą się ze
zdziwienia na ławce, gdy Harry podchodził do reprezentantów. Sam gubił się w
tych myślach, w każdym razie jedno było pewne – nie wymyślił tej wizji.
Ktoś albo używał legilimencji, albo jakiegoś innego rodzaju czaru, żeby
Draco zobaczył konkretny obraz – sposób, w jaki mógł odbyć się wybór Czary. Nie
miał pojęcia, co to miało na celu, ale pewnie musiało zawierać jakieś
znaczenie, dać mu coś do zrozumienia.
Ale po co pokazywać coś, co stać się mogło, lecz się nie stało?
****
Ludzie mówią, że cuda się nie
zdarzają. Nigdy nie przychylała się do takiego werdyktu – była dowodem na jego
błędność. Poczynając na ciotce i magii, przechodząc przez Hogwart, a kończąc na
Turnieju, jej życie przypominało łańcuszek cudów, do którego wciąż doczepiano
nowe ogniwa. Nie narzekała na taki stan rzeczy, bo też nie miała na co
narzekać, uznawała się więc za osobę zadowoloną z własnego losu. I choć
wiedziała, że to jej nazwisko wybrała Czara, budziła się każdego dnia,
niepewnie zerkając na szafkę nocną. A na gładkiej, drewnianej powierzchni
spokojnie leżała nieco przypalona karteczka, na której równo wypisano dwa słowa
„Hermiona Granger”. Ta krótka czynność, upewnienie się, stało się codziennym
nawykiem, a jego praktykowanie koniecznością. Gryfonka była przekonana, że,
gdyby nie namacalny dowód, każdego dnia budziłaby się z myślą typu „To tylko
sen” i zawiedziona zasypiałaby ponownie.
Przewróciła się na bok, rzucając okiem na zwęgloną na końcach
karteczkę. Uśmiechając się lekko, rozglądnęła się po pomieszczeniu, zatrzymując
wzrok na poszczególnych współlokatorkach. Bordowe zasłony trzymała odsłonięte,
lubiła czuć na twarzy pierwsze promienie słońca, które zbłądziły do dormitorium
Gryfonek. Jak się jednak okazało, nie tylko one. Harry Potter, w żaden sposób
nieporuszony tym, że właśnie wbiega do damskiej sypialni, zamaszyście otworzył
drzwi. Cały rozczochrany, w szacie narzuconej na piżamę, wrzasnął:
– Hermiono!
Zaraz jakby się zreflektował, zauważając śpiące dziewczyny, uśmiechnął
się przepraszająco i podszedł do łóżka panny Granger.
– Muszę ci coś pokazać. – kręcił się nieustannie, wyraźnie
podekscytowany.
– Harry, jak tu wszedłeś? – Hermiona stłumiła ziewnięcie. Przyszło jej
do głowy, że przecież schody do damskiego dormitorium potrafiły się bronić
przed nieproszonymi gośćmi.
– Mam miotłę – Potter wykonał bliżej nieokreślony ruch ręką, która
miała zapewne wskazać drzwi i leżący za nimi drewniany atrybut – Wstawaj! Nie
mamy czasu.
– O co chodzi? – panna Granger przetarła oczy, siadając na łóżku. Harry
rozglądnął się ostrożnie, nachylił w stronę
Gryfonki i szepnął, błyskając zielenią zza okularów:
– Wiem, jakie będzie pierwsze zadanie.
To wystarczyło, aby Hermiona zerwała się, wzięła przykład z Harry’ego
(czyt. narzuciła szatę na piżamę) i wyskoczyła z dormitorium szybciej niż
Potter do niego wpadł. Zatrzymała się dopiero przy portrecie Grubej Damy,
odwracając w stronę przyjaciela:
– Skąd wiesz?
Oczywiście, że ekscytacja aż wylatywała jej uszami, pierwsze zadanie to
niebyle jaki powód. Odezwały się w niej jednak pierwotne instynkty, a
właściwie, wrodzona uczciwość. Nie miała pewności, czy to aby w porządku, robić
sobie taką przewagę nad resztą uczestników. Niby byli młodsi, dość już jednak
kombinowali, chociażby w celu samej możliwości wystartowania w Turnieju. Gryzło
ją to, gryzło strasznie i pewnie jeszcze trochę pogryzie. Nie chciała pozbyć
się poczucia winy, chciała po prostu być równa. Nie mieli takiego
doświadczenia, jak starsi reprezentanci, zostali jednak wybrani, a to coś
znaczyło. Bo samo wrzucenie karteczki do Czary o niczym nie przesądzało, równie
dobrze żadne z nich mogło nie wystartować.
– To nie ma znaczenia – Harry machnął ręką – Wyszło przypadkiem. Chodź,
zanim wszyscy się zorientują. – już miał popchnąć obraz, gdy zatrzymał go głos
Hermiony.
– Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł. Oszukiwaliśmy, chcąc zdobyć
choćby szansę na Turniej. Nie lepiej teraz grać uczciwie? Dziwne, że nas w
żaden sposób nie ukarali, w końcu jesteśmy za młodzi.
Potter podrapał się po głowie, marszcząc brwi.
– Może i racja…
– Nie bądźcie głupi. – znajomy głos rozbrzmiał gdzieś ze strony kanap
Pokoju Wspólnego Gryfonów. Ruda czupryna podniosła się z fotela – Wszyscy inni
wykorzystaliby taką możliwość, nawet się nie zastanawiając. Tylko sobie
popatrzycie. – Ron uśmiechnął się szeroko – A ja pójdę z wami i zdążycie mi
opowiedzieć, jak się w to wszystko wpakowaliście. I, co ważniejsze, dlaczego
beze mnie.
Nie było mu łatwo zrozumieć. Przez te pierwsze dni, pełne rozgardiaszu
i bardziej niż chaotyczne, nie znaleźli jeszcze czasu, żeby porozmawiać.
Weasley czuł się trochę zdradzony, ale przede wszystkim smutny, że nawet mu nie
powiedzieli. Gdy jednak zobaczył te ich niepewne spojrzenia i zarumienione
policzki, wszelkie złe czy też nieprzyjemne emocje od razu go opuściły,
pozostawiając po sobie lekkie rozbawienie. Jestem dla nich aż za dobry,
przeszło mu przez myśl, zanim wygonił przyjaciół za obraz Grubej Damy.
On też wiedział doskonale, na czym będzie polegało pierwsze zadanie,
albo raczej, co zostanie w nim zawarte. Sam naprowadził Harry’ego na wskazówki,
prowadzące do odkrycia tajemnicy. Owa wiedza nie wynikała jednak z głęboko
skrywanych umiejętności dedukcji, a raczej z nieostrożności starszego brata,
Charliego, którego momentami dopadały konsekwencje posiadania zbyt długiego
języka. Czuł niedorzeczną dumę, że pierwszy raz zdawał sobie sprawę z czegoś, o
czym panna Granger nie miała pojęcia.
– Ron… - Hermiona zerknęła na Weasleya spod kurtyny kasztanowych loków.
Odkaszlnęła cicho – Ron, my… ja…
– Nie musisz się obwiniać, Miona. Już… nie ma sprawy. – nie wierzył, że
to mówił, ale jednocześnie czuł, że był szczery… naprawdę szczery. Jestem
zdecydowanie za dobry. Może wezmę korepetycje u Malfoya?
– Nie, Ron, pozwól mi powiedzieć…
– Nam. – wtrącił się Harry.
– Nam. – Hermiona skinęła głową pod czujnym spojrzeniem Rona – To
wszystko wydarzyło się tak szybko… My… - zerknęła na Harry’ego – chyba nie mamy
żadnego konkretnego wytłumaczenia. Napatoczył się Malfoy, Harry mnie przekonał
w bibliotece, ważyliśmy eliksir i
znalazłam to zaklęcie, ale nie byliśmy pewni i nawet mi do głowy nie
przyszło, że ty też byś chciał, bo… właściwie to nie wiem, dlaczego, ale tak
nas to wciągnęło, myśleliśmy tylko o tym i wiem, że to było złe i powinieneś
być na nas obrażony, ale nie jesteś i tego nie rozumiem. Chociaż jednocześnie
się cieszę, bo w końcu nie jesteś…
– Byliśmy złymi przyjaciółmi, bo nawet ci nie powiedzieliśmy. I właśnie
teraz chcemy cię, no… - Harry uśmiechnął się smutno – Chcemy cię przeprosić, bo
postąpiliśmy okropnie i pewnie czujesz się okropnie…
– Nie zasługujemy na ciebie…
Ron zatrzymał się już jakiś czas temu i stał tak z szeroko otwartymi
ustami, podnosząc ręce w geście „poddaję się”. Mogło się to nawet wydawać
całkiem zabawne, dlatego zaraz cała trójka, jak jeden mąż, wybuchnęła śmiechem.
– Dobra, słuchajcie, nie zrozumiałem z tego nic, poza tym, że jestem
wspaniały, więc wszystko od początku proszę – Ron, nadzwyczaj poważnie,
poprawił szkolną szatę – I nie tak chaotycznie, Granger, bo „punktów zawsze
może ubyć”.
Punktów rzeczywiście ubyło, bo nie zwrócili uwagi na profesora Snape’a,
który wrzeszczał za nimi na korytarzu. Nie przejęli się tym jednak, przekonując
się o czymś, o czym niewielu z nas ma szansę się przekonać – o tym, co jest
naprawdę ważne. O sobie nawzajem, o relacji, którą budowali już od pierwszej
klasy, a która stała się więcej niż zwykłym koleżeństwem. Zwrócili uwagę na
swój sposób chodzenia, zawsze obok siebie, w trzyosobowym rzędzie. Zawsze
nierozłączni. I nawet jeśli odchodzili, wracali. Za każdym razem. Może właśnie
o to w tym wszystkim chodziło.
Potem, gdy Ron już poznał nawet najpikantniejsze szczegóły ich
turniejowych spisków, zauważyli też smoki, ukryte w Zakazanym Lesie.
Ale one nie były tak znowu ważne.
****
Przepowiednia, zaklęta w szklanej kuli.
Intryga.
Walka. Nierówna walka.
Śmierć. Rodzinna śmierć. Zadana własną ręką.
Było późno, ale tak trywialne zagadnienia straciły na znaczeniu. Noc stawała
się dniem, a dzień przybierał szatę nocy. Niemożność snu zdawała się momentami
gorsza od koszmarów, ale tylko zdawała się.
Tym bardziej, że koszmary nie powinny być aż tak realistyczne. Wyraźne,
jak wspomnienia. Jak wizje. Jak prawdziwe zdarzenia.
Prawda?