sobota, 25 marca 2017

3. "Ręko..."


Z dedykacją dla Coffe Sugar. Twoje komentarze jako pierwsze rozjaśniły mroki tego bloga, a wirtualne kopniaki są nadal odczuwalne.
Dzisiaj jeden z ostatnich rozdziałów, wprowadzających wszelkie potrzebne początkowe wątki. Może nawet ostatni? Spodziewajcie się niespodziewanego.

"Moc jest we mnie, a ja jestem silna Mocą"

Vi


&&&


– No, jak tam ręko? A może jeszcze za wcześnie pytać?*

Siedziała w drugiej ławce. Długie włosy łagodnymi falami opadały jej na plecy, kasztanowy wodospad loków. Co jakiś czas zakładała niesforne pasma za uszy i pochylała się bardziej nad książką. Pewnie marszczyła wtedy brwi, zastanawiając się nad jakąś niezrozumiałą kwestią. Szaty opinały szczupłą linię pleców, smukłe nogi odbywały powolną wędrówkę pod ławką, jakby chciały znaleźć najwygodniejszą z możliwych pozycji. Odwracała głowę, słysząc głupie żarty Weasley’a i uśmiechała się. Widział te jasne błyski w jej oczach, malinowe usta odsłaniały białe kształty zębów. Chciał, żeby kiedyś obdarzyła go takim uśmiechem. Żeby obdarzała go nim codziennie.
Rozparł się na twardym krześle, właściwie prawie półleżał. Zanurzył dłonie w kieszeniach spodni, z nieodgadnionym wyrazem twarzy lustrując Her… Granger. Przyglądał się Granger. To chyba nic dziwnego w związku z tym, że znajdowali się teraz w jednej drużynie? Czara, Turniej, czysto profesjonalna relacja.
— Nie za wygodnie panu, panie Malfoy? — kpiący ton nauczyciela powinien zwrócić jego uwagę, ale nawet nie zarejestrował, że Snape się odezwał.
Severus przyozdobił twarz tym charakterystycznym wyrazem, na widok którego każdy mimowolnie drżał. Nawet profesor McGonagall. Tyle że ona z marnym skutkiem powstrzymywała wtedy śmiech.
— Ma pan problemy słuchowe, panie Malfoy? — zagadnął uprzejmie. — Z chęcią wezwę szanownego Filcha, żeby przeczyścił panu uszy jedną ze swoich szczotek.
Łokieć Zabiniego niezbyt delikatnie powitał żebra Dracona.
— Powaliło cię? — Ślizgon syknął, zauważając wpatrzone w siebie oczy. Powoli przesunął wzrokiem po twarzy Mistrza Eliksirów i skrzywił się.
— A może się pan zamyślił? Oznaczałoby to, że cuda jednak się zdarzają. — Severus wykrzywił usta w kształt, który miał zapewne przypominać uśmiech. — Brawa dla kolegi.
Kilku Gryfonów z Ronem na czele zaczęło gwałtownie klaskać i wiwatować, za co zaraz odebrano im punkty. Nikt się tym jednak specjalnie nie przejął — w końcu opiekun Slytherinu jeżdżący po Malfoyu, niczym Schumacher po torze to zdecydowanie niecodzienny widok.
— Właśnie się zastanawiałem, panie profesorze, nad pozytywnym wpływem środków czyszczących, o potocznej nazwie „szampony”, na włosy. — Draco pokręcił głową ze zrezygnowaniem. — Jednak nie mogę poprzeć moich wniosków na osobach grona pedagogicznego. A przecież, biorąc pod uwagę to — Przeczesał palcami lśniące pasma na własnej głowie. — chyba warto owych środków używać.
— Mam przez to rozumieć, że pan dopiero zaczął? Wyjaśniałoby to żelowatą konstrukcję pańskiej fryzury we wcześniejszych latach. — Snape oparł się o biurko za sobą, z zadowoleniem obserwując ucznia. Kiedyś byłby delikatniejszy, w innych okolicznościach. Teraz jednak takich okoliczności nie było — nie musiał chronić Draco. Mógł mu, jak każdemu innemu, troszeńkę zajść za skórę. Mógł zachowywać się normalnie, nie uciekając przed wiecznym niebezpieczeństwem. Mógł żyć bez strachu, nie czując zimnego oddechu Czarnego Pana na karku. Wydawało mu się to wręcz bezcenne. Bezpieczeństwo. Piękne słowo, które piętnaście lat temu na stałe wróciło do użycia.
Zawsze musiał wyciągać Malfoya z wszelkich rodzajów bagien, od tych ledwo błotnistych po głębokosadzawkowe. Współczuł mu wtedy. Los przygotował dla niego nad wyraz okrutną drogę — rodziny się nie wybiera, a Lucjusza do najlepszych rodziców zaliczyć nie można. Pamiętał swoje odwiedziny w Malfoy Manor. Pamiętał tłumione krzyki Dracona, gdy ojciec go „hartował”. Cruciatus było przygotowaniem — tak zwyczajnym, jak uczenie syna pewnego utrzymania się na miotle. W Hogwarcie Severus uspokajał małego, przestraszonego chłopca, co noc zmagającego się z koszmarami. Podawał mu haftowaną chusteczkę od matki, żeby otarł łzy, których tak się wstydził.
Jednak dobrze się stało, prawda? Po zmianie przeszłości, po śmierci Voldemorta, w tym życiu, młody Malfoy nigdy nie płakał. A jego rodziciel grzecznie siedział w Azkabanie. Sam Merlin musiałby zejść na ziemię, gdyby kiedyś Lucjusza wypuścili.
Mimo wszystko, miał po prostu dziwną satysfakcję, że może utrzeć młodemu nosa. To już nie był ten zalękniony chłopiec, skrywający pod maską arogancji dziecięce cierpienie. Był… szczęśliwszy?
Spojrzał w dół, na bladą rękę, naznaczoną Mrocznym Znakiem. Na rękę, która miała zgładzić twórcę owego Znaku. Która, w ostatecznym rozrachunku, okazała się za słaba.
Gardził tą ręką.
— Ja praktykuję sztuki higieniczne już od najmłodszych lat, profesorze. I nie zdarzyło mi się jeszcze pomylić szamponu z sadzą. — Draco znacząco spojrzał na ciemne włosy Mistrza Eliksirów.
— W takim razie, nie ma się pan czego obawiać w trakcie czyszczenia kominków w lochach, panie Malfoy. Może nawet profesor Sprout pożyczy panu czepek, jeśli pan ładnie poprosi. — Severus obszedł biurko i zajął swoje zwyczajowe miejsce przy krześle. — O osiemnastej pod moim gabinetem. Odbierze pan wszelkie niezbędne „środki czyszczące”.
Zabini czknął od długo powstrzymywanego śmiechu i  posłał przyjacielowi niezwykle pokrzepiające spojrzenie o treści „wujaszek Blaise weźmie sobie popcorn i powspiera Dracusia duchowo”. A ten miał temu podobną pomoc głęboko w… głębinie.
Pomyśleć, że to wszystko przez cholerną Granger.

***

Gęste opary unosiły się znad kociołka, aby zaraz nieprzerwaną falą zalać zastawiony fiolkami i ingrediencjami stół. Przyjemnie łaskotały dłonie, które mieszały mętny eliksir czy dosypywały do niego kolejne składniki. Zsuwały się z blatu, powoli opadając na podłogę i zakrywając obute w ciemne pantofle stopy. Praktykowały takie zachowania już od półtora tygodnia, cierpliwie ogarniając powierzchnię Pokoju Życzeń swoją mglistą egzystencją. Przy tym wcale nie wyglądały, jakby miały się kiedyś znudzić podobnymi zabiegami.
Panna Granger powoli zamieszała zawartość kociołka w prawo, potem dwa szybkie obroty w lewo. Teraz kolejny dzień samego wrzenia, ostatni składnik i jeszcze kilka dni do przeczekania, aby dać eliksirowi czas na „dojrzenie”.
Jej uwagę zwróciło nieciche kichnięcie — nieomylny znak, że szanowny Malfoy zaszczycił Przychodź-Wychodź swoją wybitną obecnością. Już od początku alergicznie reagował na szarawe opary z kociołka, kichał na potęgę i jeszcze bardziej kojarzył się Hermionie z kotem. Tak śmiesznie przekrzywiał głowę, marszcząc nos.
— Co ty tu robisz, Malfoy? Nie miałeś przypadkiem przyjść dopiero jutro? — Gryfonka odłożyła chochlę i wytarła ręce w kraciastą ściereczkę.
— Też cię miło widzieć, Granger. — Draco rzucił torbę pod ścianę, o którą zaraz się oparł. — Musiałem się upewnić, że nie zaniedbujesz swoich obowiązków. I że wypełniasz je w odpowiednim stopniu dokładnie.
— A miałeś co do tego jakieś wątpliwości?
— Biorąc pod uwagę McLagena, który swoimi nieudolnymi zalotami mógł cię nieco rozproszyć, to tak. — Przysunął sobie krzesło, które zaklepał już pierwszego dnia w Pokoju. Podpisał je nawet, żeby nikt nie miał wątpliwości co do właściciela. Mebel, bardziej przypominający przypadkowy zlepek desek niż cokolwiek innego, zdobił teraz wdzięczny napis „D.M.”. Harry jak zobaczył go pierwszy raz, nie mógł zrozumieć, dlaczego Malfoy nazwał krzesło i to swoimi inicjałami. Od tego czasu, gdy dwójka Gryfonów mówiła o „Draco” miała na myśli owo krzesło. A Malfoy to po prostu Malfoy.
Hermiona zarumieniła się lekko.
— Jakimi zalotami? Co ty sobie znowu ubzdurałeś?
— Nie mówiąc już o tym… no, jak mu tam… Szymusie? Naprawdę, te sztuczki z zaklęciami były tak żałosne i do tego nieudane, że aż śmieszne. Formułka na mokrość? Wydawałoby się, że to dość wyraźna sugestia, bezpośredni gość, nie ma co.
— Seamusie…
— No przecież mówię. — Malfoy odchylił się do tyłu, przykładając ręce do głowy. — I ten… no wiesz… Co za długo na budowie przebywał i mu cegły łeb zabarwiły…
— Ron?
— Właśnie! Jakbym też musiał tyle jeść, to bym się raczej nie chwalił. Nie mówiąc już o podrywie na łakomstwo. Jak to w ogóle brzmi?
— Malfoy? — Hermiona zakasłała cichutko. — Zdajesz sobie sprawę, że oni tak robią codziennie? Niezależnie od tego, kto akurat siedzi przy stole?
Ślizgon pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Starają się zwrócić twoją uwagę, nawet gdy cię nie ma… To niedorzeczne.
— Oni nie starają się zwrócić żadnej uw…
— Ja już swoje wiem.
Gryfonka westchnęła, a bezradność w tym geście wyczuł nawet Draco, bo zaprzestał swojego wywodu.
— A jeśli masz rację, to co? — Założyła ręce na piersi. — Nic ci do tego.
— Moim jedynym celem było uświadomienie cię. Masz wyjątkowo niebezpieczne życie z takimi typami w sąsiedztwie.
— O ile masz na myśli siebie, zgadzam się całkowicie. Wystarczy, że zobaczę ten nienaturalnie jasny blond, a grozi mi ślepota.
— Nienaturalnie jasny blond? — Ślizgon rzucił Hermionie oburzone spojrzenie, na co ta poważnie pokiwała głową. — Z takim się urodziłem. To zasługa niebyle jakich genów, koleżanko, z żadną farbą nie osiągniesz podobnego efektu, nie wspominając już o identycznym.
— Tak mi się też wydawało. Jakiego zaklęcia używasz? Musi w sobie zawierać coś z Lumos, inaczej by tak nie raziło.
— Dobre sobie. — Nikt nie prychał tak, jak Malfoy, nawet Malfoy wersja żeńska 2.0. — Mówię ci, geny, nic innego. No, może odrobina osobistej niezwykłości, ale nie lubię się nią chwalić.
— Zdążyłam zauważyć. W takim razie, żadna ilość wody nie poskromi tej platyny?
— Umyj mi włosy, stopniowo wybierając wodę z Pacyfiku, a jak na dnie zostanie sam piasek, będą tak samo jasne.
Gryfonka powoli wyjęła swój magiczny atrybut z tylnej kieszeni szaty.
— Aquamenti! — Z różdżki panny Granger wytrysnął pokaźny strumień wody, trafiając w przerażoną twarz Malfoya i jego idealnie rozwichrzone włosy. Hermiona uśmiechnęła się szeroko, widząc zmokniętego Dracona, który patrzył na nią z żądzą… ee, powiedzmy, mordu w stalowych oczach.
— Tak się chcesz bawić? Proszę cię bardzo.
Już po chwili wnętrze Pokoju Życzeń rozbłysło od rzucanych w nim zaklęć i uroków. Kilkucentymetrowa warstwa wody pokrywała kamienną podłogę, na ścianach wykwitła nadzwyczaj bujna roślinność, gdzie indziej wyrosło poroże. Buchały płomienie, powietrze przecinały czerwone błyskawice, mech urósł, formując się na wzór pokrzywionej sylwetki Filcha. Pomimo niemałych umiejętności obu walczących, żadne zaklęcie nie osiągnęło swego głównego celu — osoby przeciwnika.
Najbardziej w całym starciu ucierpiał Harry, który wybrał sobie na tyle dobry moment na wejście do Pokoju, że oberwał Densaugeo i jego przednie zęby sięgały dalej niż broda. Hermiona, z której to różdżki wytrysnął nieszczęsny promień, próbowała cofnąć urok, jednak z marnym skutkiem.
— Harry, tak strasznie cię przepraszam… — szeptała, starając się zmniejszyć przyjacielowi uzębienie. Co jakiś czas rzucała gniewne spojrzenie Malfoyowi, który zaśmiewał się w kącie.
— Spokojnie, Hermiono, każdemu mogło się zdarzyć… — Wybraniec machnął ręką i próbował się uśmiechnąć, ale przeszkadzał mu w tym jeden, dość znaczny, szczegół.
— Będziemy musieli iść do skrzydła… Wytłumaczę wszystko pani Pomfrey, już dość namieszałam..
— Powiemy, że to był wypadek, co z resztą jest prawdą.
— Dodaj jeszcze, że niezrównoważona Gryfonka w morderczych zapędach nie była w stanie trafić w obiekt swoich westchnień, dlatego zmieniła tor zaklęcia, na którego drodze się pojawiłeś, Potter. — Dziedzic Slytherinu dorzucił swoje trzy grosze.
— A widzisz tu gdzieś McLagena albo Szymusa, Malfoy? — warknęła panna Granger. Niejaki Malfoy zdobył się tylko na otwarcie ust.
Harry zmarszczył brwi z niezrozumieniem w zielonych oczach.
— Jakiego Szymusa?

***

Blaise Zabini był człowiekiem słownym. Jak sam rozgłaszał, pięknym, jak często przypominał, wymuskanym, ale słownym. Dlatego, gdy raz coś powiedział, słowa dotrzymywał. Nieczęsto też rozwijał dane obietnice dla dodatkowego efektu i dowodu zaangażowania. Nie zamierzał zrezygnować z własnych zwyczajów w przypadku szlabanu Dracona. Chciał też dowieść, że naprawdę pragnie wspierać przyjaciela. A, co wiedzą wszyscy jak Blaise skromny i skryty, nic tak nie pomaga, jak dwójka pewnych słuszności własnych działań Ślizgonów.
Zabini, wyposażony w popcorn i towarzysza w opanowanej osobie Teodora Notta, ruszył na podbój lochów. Szare, kamienne bloki ścienne z każdym krokiem stawały się ciemniejsze, mech porastał wszelkie zakrzywienia, wdzierał się w szczeliny. Wilgoć zdawała się być cięższa i bardziej wyczuwalna, Nott miał wrażenie, że dałoby się ją kroić nożem. Owymi spostrzeżeniami podzielił się z Blaisem, który nie omieszkał sprawdzić słuszności jego słów. O dziwno, nie odkroił nawet kawałka. Był tym faktem tak zawiedziony, że Teodor musiał przypomnieć mu o popcornie, który, co wiedzą wszyscy, nadzwyczaj szybko skleja złamane serca.
Poza wilgocią, korytarze otulał coraz większy mrok. Między pochodniami, rozstawionymi w kilkumetrowych odstępach, tworzyły się głębokie cienie, nieprzeniknione i niepokojące, bardziej niż czarne oczy Snape’a. O ile lekki chłód nikomu nie dokuczał, wszechogarniające poczucie grozy wdzierało się nawet do najodważniejszych umysłów. Jakby w starych częściach lochów kryło się coś pradawnego, stworzonego za czasów, gdy czarnej i białej magii nie dzieliła żadna granica. Blaise odwracał się często, przysięgając na wszystko, co mu tylko do głowy wpadło, że coś się za nim skrada. Teodor puszczał takie uwagi mimo uszu i zbywał je prychnięciami, ale musiał przyznać, że działały na jego wyobraźnię. Raz nawet zauważył cień, przyćmiewający światło pochodni i zaraz wnikający w ścianę. A może tylko mu się wydawało.
Dotarli na sam koniec mrocznego korytarza, do którego nigdy nie zapuścił się żaden Gryfon (nie licząc Pottera, ale ten był niezrównoważony) i z ulgą przekroczyli próg najgłębiej położonej hogwarckiej sali. Oślepiło ich nikłe światło, sączące się przez zakurzone okna przy suficie. Pomieszczenie nie zachwycało swoim rozmiarem, ale sprawiało o wiele przytulniejsze wrażenie niż korytarz. Nawet zakryte płachtami stoły, z kształtu przypominające zgarbionych dementorów, dodawały mu uroku. Tam, z zadowoleniem wymalowanym na pokrzywionej twarzy, czekał na nich towarzysz Malfoy.
Kucał przed obsydianowymi płytami kominka, miarowo poruszając ręką w górę i w dół. Szczoteczka do zębów zostawiała za sobą spieniony ślad środka czyszczącego, w żaden inny sposób nie zmieniając konsystencji zaschniętej na kamieniach sadzy. Czarna szata była zakurzona i pokryta popiołem, wypolerowane wcześniej buty zmatowiały. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniał kwiecisty czepek, utrzymany we wszystkich możliwych odcieniach różu, który zakrywał platynowe dzieło na głowie Dracona.
— Ani słowa. — Wściekły syk ledwo wydostał się spomiędzy ściśniętych warg Ślizgona.
— Kto by pomyślał, że cię tu spotkamy! — zawołał Diabeł, który, jak sam utrzymywał, miewał sporadyczne problemy ze słuchem i rozumieniem tekstu mówionego. Teodor przewrócił oczami.
— Daj spokój, Blaise, poza mną nikt tu nie wykazuje żadnych funkcji myślowych. — zauważył, rozsiadając się na jednej z ławek i wpychając w siebie pokaźną porcję popcornu. Czasem zastanawiał się, co go właściwie podkusiło, żeby zadawać się z tymi idiotami. Odpowiedź, o dziwo, przychodziła stosunkowo szybko — ciągnie swój do swego.
— Przynajmniej ty być się zlitował, Teo. — Malfoy jęknął, przyciskając mocniej szczoteczkę do czyszczonej powierzchni.
— Oj, Dracze, Dracze, daj chłopakowi trochę rozrywki — westchnął Zabini, zanurzając rękę głęboko w pudełku z popcornem. — Zazwyczaj siedzi biedny, zawalony książkami na stercie z zaległych wypracowań i się męczy.
Teodor parsknął, nawet Malfoy uśmiechnął się lekko. Zaległe wypracowania to ostatnie, o co można by Notta posądzić. Odrabiał je bardzo skrupulatnie i na długo przed terminem, a jedynym męczącym w tym czynnikiem były zawodzenia Blaise’a, który za nic nie pojmował takiego podejścia do nauki. Uznał też, że musi równoważyć poziom obowiązkowości w ich dormitorium, dlatego prace oddawał tylko wtedy, gdy wściekły Snape latał za nim z siekierką.
— A tak swoją drogą, co cię tak rozproszyło na eliksirach? — Kolejna porcja popcornu wylądowała w ustach Teodora.
Draco spiął się lekko.
— Zapatrzyłem się po prostu.
— Zafascynowała cię szata Nietoperza? Chyba ostatnio ją wyprał, bo te kilkuletnie plamy z kawy wreszcie zniknęły.
Blaise szturchnął Notta i szepnął teatralnie.
— Zakochał się chłoptaś…
— Waż słowa, przyjacielu. Nikt nie zauważy plamy po twojej czarnej mordzie na tej sadzy. — Malfoy uśmiechnął się lekko, jakby właśnie wyraził uprzejmą uwagę odnośnie stanu angielskiej pogody.
— Nie wiedziałem, że Potter tak na ciebie działa… a podobno to taki przykładny uczeń.
— Jeżeli przykładnymi nazywasz tych, którzy złamali wszystkie zasady regulaminu, i te spisane, i te niespisane… i te do tej pory niewymyślone… — dodał Nott, odwracając puste pudełko do góry dnem, jakby liczył, że coś z niego jeszcze wypadnie.
— No właśnie! Dracze lubi niegrzecznych chłopców, co? — Zabini mrugnął porozumiewawczo. — Muszę się trochę postarać, a może na mnie też zwrócisz uwagę. Niewiele mi brakuje.
Przeciągłe westchnięcie poruszyło ciemne płachty na stołach, jakby wywołując w nich współczucie.
— Ile razy mam ci tłumaczyć, że nie jestem tobą zaineresowany, Diable? Nie kręci mnie czarne, a już czarne i debilne… Znajdź sobie jakiegoś Weasleya, może cię wreszcie przegoni w głupocie.
Cisza, która nastała po tych słowach, wywołała lekkie uczucie niepokoju w sercach Notta i Malfoya. Wprawdzie, dopiero kiełkujące, ale zdolne do osiągnięcia monumentalnych rozmiarów.
— Diable, czy my o czymś nie wiemy? — zagadnął Teodor, przekrzywiając głowę w prawo.
— Ah, pieprzyć was! Pieprzyć was, Snape’a i tego cholernika Pottera! — Zabini zerwał się ze stołu i zaczął krążyć po sali. — Pewnie się zastanawiacie, co? Co ja sobie wyobrażam w ogóle, Ślizgon z Gryfonką? Powiem wam. Jeszcze mi się uda, a wy będziecie zdychać w kawalerskiej samotności. Nie rozumiecie, to jasne. Ale nie wszystko musi być proste. A ja… cóż, nie chcę się żenić, nie chcę mieć dzieci, ale chcę… z resztą, nieważne. Nie rozumiecie.
Ale Draco rozumiał.

***

Czarnomagiczne zaklęcia, rzucane w szale wściekłości.
Ofiary. Niewinne ofiary.
Krew. Krew na własnych rękach.
Żniwo.
Żniwo śmierci.
I śmiech. Zmrażający zmysły śmiech.



Ciężki oddech wydobył się z piersi. Drgająca ręka zakryła oczy. Sen. To był tylko sen. Ale dłonie pokryte potem wydawały się być umazane w niewinnej krwi.





*fragment z książki "Stary człowiek i morze", szczerze polecam


sobota, 18 marca 2017

2. Cyrograf? Tu podpisać

Życzę wszystkim weny godnej samego Sandersona, który osobiście zjawi się w Krakowie 21 marca. Nie wiem, czy z podekscytowania dożyję do tego czasu.

"Moc jest we mnie, a ja jestem silna Mocą"

Vi



&&&



Hermiona Granger zawarła pakt z diabłem. Blaise Zabini (nie tym diabłem). Draco Malfoy równał się mianowicie pojęciom następującym — strefa zagrożenia; draństwo; nikczemność; niekorzyść; dżuma. Czyli właściwie wszystkiemu, co podpięłoby się pod synonim zła, może poza ostatnim z wymienionych. Nie mogła się jednak zarzekać, że nie wiedziała, jak do tego bezeceństwa doszło — wiedziała doskonale.
Malfoy przyszedł, zapytał, a ona się zgodziła. (Na swoje usprawiedliwienie dodawała jedynie, że był z nim Harry. Cholerny Wybraniec.)
                Ale dlaczego cała sprawa przyjęła rangę tak diabolicznej? Przecież słyszała złowrogie „Malfoy” jedynie wtedy, gdy Harry wychodził się ze wspomnianym spotykać (bo, jak to zwykle podsumowywał Ron „wrodzone zapędy masochistyczne i niewielkie, ale też niepozbawione wpływu ubytki w psychice zmuszały Harry’ego, niczym niezbywalne instynkty naturalne, do podtrzymywania tej szemranej znajomości”), nie miała z nim żadnej styczności, nie mijali się nawet na korytarzach. Jednak powodów znalazłoby się kilka, a prezentują się jak następuje:
                Po pierwsze, to był Malfoy.
                Po drugie, to był Malfoy.
                Po trzecie, Hermiona odznaczała się niezdrowym zamiłowaniem do wszystkiego, co piękne.
                Po czwarte, Malfoy był piękny.
                Dla jasności, panna Granger nie pałała do niego żadnym głęboko skrywanym, ale gorącym uczuciem — panna Granger pałała głęboko skrywanym, ale gorącym uczuciem do jego ciała. Wydawał się niby wyrzeźbiony z platyny przez smukłe dłonie Fidiasza, a choć nie spodziewała się znaleźć w jego oczach ani jednej godnej uwagi tajemnicy, chcąc nie chcąc dostrzegała ją, umiejętnie wymalowaną na srebrzystej powierzchni tęczówek. Z trudem przyznawała, że została oczarowana… Nie, robiła to właściwie bez trudu. Co jak co, Malfoy pomimo swojej mało kolorowej rodzinnej przeszłości, która zdążyła osnuć wszystkie jego hogwarckie poczynania cieniem nieufności i zdystansowania, miał w sobie coś hipnotyzującego, pełnego magnetyzmu przyciągającego pannę Granger z siłą tak dużą, jak niezmienną. I Hermiona nie opierała się wspomnianej sile — co więcej, nie chciała się opierać. Chciała, żeby ją zauważył. Odosobniony, dziwnie wywyższony przez swoje odizolowanie, szlachecki. Czasami wyobrażała sobie, że Malfoy nie jest Malfoy’em — czy też raczej, nie zachowuje się jak to Malfoy’owie zwykli postępować. Skoro był tak piękny na zewnątrz, czy nie powinien być piękny w całości?
Wiedziała, że całe zafascynowanie osobą Malfoya nie miało w praktyce żadnego znaczenia — powinno raczej, w miarę możliwości, zostać odsunięte na drugi plan. Hermiona Granger zawarła bowiem z Księciem Slytherinu porozumienie, swego rodzaju umowę. Biznesową, ma się rozumieć.
                Korzystną, jakby nie patrzeć, dla obu stron.
                I pod każdym względem sprzeczną z zasadami.
                Harry James Potter i Draco Lucjusz Malfoy, ramię w ramię z Hermioną Jeane Granger zamierzali, jako nieletni, wziąć udział w międzyszkolnym Turnieju Trójmagicznym. Mieli nawet plan (Hermiona miała) i nie wahali się przed wcieleniem go w życie (tylko Harry trochę wątpił).

***

Harry Potter, skupiony na wydłubywaniu rodzynek z sernika, nawet nie zauważył, jak Ron zalał mu wypracowanie sokiem dyniowym, co Hermiona skomentowała pełnym politowania prychnięciem. Jednym ruchem różdżki oczyściła pergamin.
— Nie ma za co, Harry, naprawdę — mruknęła, zabierając się za swoje spaghetti.
— Hm? — Złoty Chłopiec siłował się z wyjątkowo upartą bakalią.
— Właśnie uratowałam twój esej na eliksiry.
— Co? — Czarnowłosy zwycięsko odłożył rodzynkę na bok talerza i spojrzał na Hermionę, która wskazała mu równo zapisany pergamin. — A, to nie mój, tylko Malfoya. Pożyczył mi, bo Snape już mu sprawdził i na pew…
Panna Granger z wyrzutem zaplotła ręce na piersi. Wolał porady Ślizgona niż jej samej?
Harry przepraszająco wzruszył ramionami.
— Mówiłaś wczoraj, że sama jeszcze nie skończyłaś. Nie chciałem ci zawracać głowy.
— Wiesz, że zawsze możesz do mnie przyjść, jeśli potrzebujesz pomocy w NAUCE. Nie bez przyczyny jestem najle…
— Zapamiętam sobie. — Potter uśmiechnął się szeroko. — A co, zazdrosna?
Pogardliwe prychnięcie doszło nawet do uszu Hagrida przy stole nauczycielskim.
— Po prostu jestem pewniejszym źródłem.
— Ale Snape już sprawdził ten esej…
Groźne iskierki w oczach Gryfonki odwiodły Harry’ego od dalszych usprawiedliwień. Jakby nigdy nic, wrócił do swojego sernika.
Ron z rozbawieniem przysłuchiwał się tej wymianie zdań.
— Powinniśmy się zacząć przyzwyczajać — oznajmił poważnie. — Wiesz, jak jest, Hermiono. Zaczyna się od prac domowych. Później wspólna nauka, godziny razem w bibliotece, Merlin wie, co jeszcze. Może się okazać, że zastanę kiedyś w dormitorium puste łóżko, a Harry będzie spał na swoim nowym w lochach.
Przypadkowa rodzynka wylądowała w ustach Wybrańca.
— Sugerujesz, Ron… — Odłożył widelczyk. — … że zwolnię ci moje łóżko z dobrego serca? Bo jak dalej będziesz tyle pochłaniał, jedno ci nie wystarczy.
Hermiona zakrztusiła się sokiem, a Harry uśmiechnął się zwycięsko. Ron jednak walczył dalej.
— Chcesz się tylko wymigać. — Zmrużył oczy i wskazał na przyjaciela łyżką. — Twój niby powód, hę? Zobaczymy, jak się będziesz tłumaczył, gdy poprosisz mnie o zostanie drużbą.
— Harry, ale ja koniecznie muszę być druhną — wtrąciła panna Granger. — Nie wybaczę ci, jeśli poprosisz o to Parkinson, czy, broń Merlinie, jakąś Greengrass.
Czarnowłosy podniósł puchar z sokiem Hermiony i uważnie przyjrzał się jego zawartości. Następnie powąchał zupę Rona.
— Jesteście absolutnie pewni, że ktoś wam czegoś nie dosypał?
— Nam? Nie. — Gryfonka lustrowała podziurawiony sernik. — Ale może Malfoy systematycznie podaje ci amortencję…
Ron parsknął, krztusząc się rosołem. Opluł przy tym siedzącego naprzeciwko Seamusa, który właśnie wypróbowywał jakieś nowe zaklęcie. Finningan zerknął na swoją mokrą szatę i westchnął.
— Pewnie znowu zła formułka…
Weasley skrył się za Prorokiem Hermiony.


***



Są miejsca, w których każdy może się odnaleźć. W których każdy dostrzeże piękno. Często ukryte, ale tuż pod nosem. Niby schowane, ale wystarczy chcieć je odkryć, żeby stanęły przed nami otworem. Dziwią. Bo, jako przestrzenie szczególnie magiczne, są nie do zrozumienia. Zawierają tę nutkę tajemnicy, której nie da się z nich wyrwać, gdyż korzenie sekretu wrosły zbyt głęboko w ich strukturę. I, nierzadko, rozpalają magię jeszcze potężniejszą od własnej.
Rzeźbione drzwi Pokoju Życzeń powoli rysowały się na kamiennej ścianie siódmego piętra. Ciemne linie, wychodzące spod niewidocznego pędzla, tworzyły zawiłe kształty i zdobienia. Każdy kolejny element wydawał się jeszcze bardziej przesiąknięty magią niż poprzedni, jednocześnie jeszcze bardziej niepokojący. Przyciągały wszystkich, którzy się na nie natknęli, ciekawość często wyprowadzała w pole instynkt samozachowawczy. Kto jak kto, ale Harry zdobył dość szczegółową wiedzę na temat niebezpieczeństw Pokoju, a wierne odwzorowanie dormitoriów Slytherinu do takowych zaliczyć można. Trafił wtedy do Przychodź–Wychodź zupełnie przypadkiem i nie specjalnie spodobała mu się rozrywka, jaką go uraczono. Nie miał nic przeciwko dziewczynom, ale tłum oszalałych Ślizgonek z Blaisem Zabinim na czele, chcących zdobyć choć skrawek szaty Wybrańca, nie przypadł mu zbytnio do gustu. Ron do tej pory nie miał pojęcia, dlaczego. A Draco szczerze się temu dziwił.
Harry opierał się niedbale o ścianę naprzeciwko drzwi Pokoju i czekał. Hermiona poszła tylko odłożyć książki, a Malfoy, cóż… On zawsze miał jakiś powód, nawet jeżeli byłyby to niedokładnie wyprasowane spodnie. Nie mówiąc już o kantce… Spodnie bez kantki, broń Merlinie. Przecież do tego nie można dopuścić. Z resztą, pannę Granger też cechowały dziwne przyzwyczajenia. Od drugiej klasy zawsze nosiła w kieszeni szaty lusterko — utrzymywała, że przedmioty, do których na co dzień nie przywiązujemy zbyt wielkiej wagi, często mogą uratować nam życie. Uważał to za lekki objaw paranoi. Przecież po Hogwarcie nie przechadza się żaden bazyliszek, zdolny zabić spojrzeniem.
Słysząc szybkie kroki, wyprostował się nieco i odsunął od ściany. Otrzepał koszulę z jasnego pyłu i odruchowo zanurzył palce w gęstych pasmach włosów. Godryk raczy wiedzieć, kto tym razem wspina się na piętro.
Widok Malfoya rozczarował go, ale nie dał tego po sobie poznać. A przynajmniej tak mu się wydawało.
— Co to za mina, Potter? — Ślizgon uśmiechnął się perfidnie. — Wolałbyś zobaczyć rude kudły niż to platynowe dzieło sztuki, co?
Harry pokręcił głową, starając się ukryć fakt, że słowa przyjaciela trafiły w sedno sprawy.
— Zająłbyś się sobą, Malfoy, a nie wymyślał jakieś bezpodstawne teorie.
Draco już otwierał usta, chcąc dowieść swojej nieomylności, ale przerwały mu bluzgi sarkazmu, które, miał wrażenie, powinien wręcz zetrzeć sobie z twarzy.
— A kogóż to moje piękne oczy widzą? — Hermiona Granger krytycznie spojrzała na Dziedzica Slytherinu, zatrzymując wzrok na Harry’m. Pokonała ostanie stopnie schodów i stanęła przed drzwiami do Pokoju Życzeń. Miała lekko zaróżowione policzki, jakby właśnie wróciła z błoni, kasztanowe loki w nieładzie opadały na ramiona. — Powiedziałeś mu o wszystkim?
Chłopiec, Który Przeżył skinął głową, poprawiając okulary.
— Ja wciąż tu jestem. — Znaczące chrząknięcie Malfoya zwróciło uwagę Gryfonki.
— A ja wciąż nad tym ubolewam. — mruknęła, chwytając zimną klamkę.
Cała trójka już po chwili znalazła się wewnątrz Przychodź–Wychodź, rozglądając się dokoła z niedowierzaniem. Ciepły półmrok otulał pomieszczenie, nikłe światło z przygasłych pochodni tworzyło cienie na zamszonych ścianach. Wilgoć wisiała w powietrzu i chwytała się wszystkich dostępnych jej powierzchni poza stołami — te, ustawione w dwóch rzędach, zajmowały prawie połowę pomieszczenia. Ciężkie, drewniane nogi wspierały się na kamiennych płytach posadzki, szerokie blaty były zajęte przez wszelkiego rodzaju fiolki i księgi, których nie brakowało również w szafie przy jednej ze ścian. Przeróżne składniki, od wody destylowanej po skórki boomslanga, leżały równo ustawione i posegregowane. Sam Snape nie powstydziłby się takiego składziku, a, jak wiadomo, miał we własnym dosłownie wszystko. Dosłownie.
Malfoy gwizdnął cicho.
— Ty to się umiesz urządzić, Granger. Jeśli o włosy dbasz tak samo, jak o stan ścian, aż dziw, że ci jeszcze nie powypadały.
— Za to panicz Malfoy z pewnością czuje się tu jak w domu, nieprawdaż?
— A żebyś wiedziała. Z tą różnicą, że tam mi truje siostra, a tu nieokrzesana wiedźma.
— Nie obrażaj Harry’ego, on jest czarodziejem. — Hermiona przeglądała składniki, upewniając się, że o niczym nie zapomniała, wyobrażając sobie wyposażenie Pokoju. Korzeń asfodelusa, dyptam, figa abisyńska… Nawet herbaria i krew salamandry. Ogniste nasiona, otwornica, rdest ptasi… Róg garboroga będą musieli zdobyć sami. Jeszcze skaczący muchomor i śluz gumochłona…
Harry przysunął sobie stołek i przeglądał książkę o zadziwiającym tytule „Jak poskromić Węża”, za to Malfoy uważnie obserwował poczynania Gryfonki. Oparty o ścianę przy wejściu, założył ręce na piersi. Jasna grzywka opadała mu na czoło, lekko przysłaniając oczy. Stalowe spojrzenie zawiesił na długich palcach, delikatnie podnoszących poszczególne składniki i układających je według jakiegoś schematu. Ciemne włosy zsuwały się Hermionie na twarz, ciągle zakładała długie pasma za uszy. Marszczyła brwi, przyglądając się ingrediencjom, jakby przypominała sobie przepis, który wcześniej czytała. Najwyraźniej upewniała się, czy ma wszystko, co potrzebne.
— Harry, mógłbyś tu podejść? — Panna Granger wyprostowała się i spojrzała prosto na Malfoya, który przyozdobił twarz swoim kpiącym uśmieszkiem numer pięć. Wybraniec stanął tuż obok niej, przekrzywiając lekko głowę. — Widziałeś kiedyś tak posunięty okaz głupoty?
Potter z namysłem zmrużył oczy, uważnie lustrując Ślizgona.
— Ciekawy przypadek… — Powoli pokiwał głową. — Niedobór szarych komórek aż promieniuje.
— Racja. — zgodził się Draco. — Czuję to od ciebie nawet przy drzwiach.
— Staram się odpierać twoje ataki na mój zawyżony intelekt, pewnie odbijają się od bariery.
— Od bariery to odbijają się nędzne resztki waszych umysłów, gdy próbujecie myśleć. Ale przecież nie można robić wszystkiego.
Gryfonka pokręciła głową i usiadła na krześle Harry’ego. Wyjęła z torby ciężkie, zakurzone tomiszcze, położyła je sobie na kolanach.
— Siadajcie lepiej, musimy wszystko wyjaśnić.
Malfoy uśmiechnął się zwycięsko.
— Zgasiłem cię, Granger. Nikt nie jest w stanie odeprzeć mojego ciętego dowcipu.
— Nie zamierzam marnować cennego czasu na niereformowalnych idiotów.
— Wyznaję taką samą zasadę i dlatego nie wiem, co tu jeszcze robię.
Hermiona westchnęła, opierając się o ścianę.
— Jesteś niemożliwy.
— W moim przypadku, niemożliwe staje się możliwe. — Draco przysunął sobie wątpliwej jakości krzesło, zaszczycając je swoim wybitnym ciężarem. Przeczesał palcami platynowe pasma, odgarniając włosy z twarzy. Widząc, jak Gryfonka przewraca oczami, dodał:
— Pokontemplujesz moje wdzięki później, Granger, teraz bądź łaskawa przedstawić nam plan w szczegółach.
Hermiona rzuciła mu spojrzenie godne samej McGonagall i odchrząknęła.
— Zaczynamy od eliksiru. — Malfoy kaszlnął cicho. — Będziemy się nim zajmować na zmianę, bo składniki trzeba dodawać co kilka godzin, a mamy inne plany zajęć. Przychodzi ten, kto akurat ma wolne, rozpiszę wam grafik. W tej księdze — Postukała w twardą okładkę, z której podniosło się trochę pyłu. — znajdziecie bardzo dokładny przepis. Ale zajmę się tym, żebyście dokładnie wiedzieli, co robić. I tak dostaniecie te mniej wymagające zadania…
Malfoy chrząknął cicho.
— Na eliksir mamy trzy tygodnie. Dzięki niemu będziemy bardziej podatni na czar, który ma połączyć wiek każdego z nas. To zapewni nam odpowiednią ilość lat i, w konsekwencji, dostęp do Czary.
Kolejne chrząknięcie.
— Nie jestem tylko pewna, jak dokładnie to połączenie będzie wyglądać, ale zakładam, że nasze świadomości przeniosą się do jednego ciała…
Chrząknięcie.
— Dlatego — warknęła, rzucając zdegustowane spojrzenie Ślizgonowi — musimy wybrać, czyje to będzie ciało.
I następne.
— Malfoy — zagadnęła dziwnie spokojnym głosem — Przeziębiłeś się?
Draco pokręcił głową.
— Nie tym razem, Granger. Wystarczyło, żebym zobaczył, jaka jesteś sztywna, a coś mnie w gardle zaczęło drapać.
Gryfonka założyła ręce na piersi.
— Sztywna? Jestem po prostu konkretna…
— Malfoy, skupmy się lepiej na zadaniu. — Harry ziewnął, zakrywając usta dłonią. — Zakładam, że każdy z nas ma coś później do zrobienia.
Na ślizgońską twarz znowu wypłynął chytry uśmieszek.
— Co do tego ciała… — Hermiona zaczęła przeglądać książkę.
— To już chyba ustalone. — Malfoy zatarł ręce. — Panie mają pierwszeństwo.
Panna Granger zmrużyła gniewnie oczy. Niedoczekanie. Niewyżyty, zboczony wąż.
— Chciałbyś. — syknęła.
Harry przesuwał wzrokiem od czerwonej Hermiony po wyraźnie zadowolonego Dracona i z powrotem. Wcześniej sobie nie wyobrażał, jaki tu będzie cyrk, gdy wciągnie tę dwójkę do współpracy. Ba, cyrk. Od cyrku się zacznie, a zakończy… Cóż, rzeź miała być dopiero początkiem słodkiego końca. Zastanawiał się, czy sam Turniej to nie niewinna igraszka w porównaniu z drogą do niego. Niezwykle wyboistą i wąską drogą.
— To ty chciałaś zaproponować mnie na dawcę. — Pogładził się po płaskim brzuchu. — Wszyscy wiemy, dlaczego.
— Właściwie, myślałam bardziej o Harry’m… — Wybraniec gwałtownie pokręcił głową.
– Hermiono, nie sądzę, żeby…
— Ha! Potter też uważa, że to powinnaś być ty. — Draco rozparł się wygodniej na skrzypiącym krześle. Mebel chwiał się niebezpiecznie, nawet gdy użytkownik się nie ruszał, ale ten zdawał się nie zwracać na to uwagi.
— Ja wcale nie… — zaczął Harry, ale bestialsko mu przerwano.
— Wcale tak. — Malfoy odchylił się nieco do tyłu. — Przegłosowane.
Tym razem to na ustach Hermiony pojawił się słodki uśmieszek. Ucieleśnienie niewinności.
— Dobrze, Harry, może tak być. — powiedziała smutno. — Skoro Malfoy się wstydzi, nie chcę go do niczego zmuszać.
— Ja się wstydzę?!
— A nie?
— Niby czego?!
— To dlaczego nie chcesz użyczyć swojego ciałka? Pewnie nie jest tak idealne, jak rozpowiadasz…
— Jest cholernie idealne! Sama zobaczysz!
Ciemna brew powędrowała w górę.
— Znaczy, zgadzasz się?
— Zrobię ci tę przyjemność.
Odpowiedziało mu tylko rozbawione prychnięcie. Zadowolone prychnięcie.

****

Koniec końców, na dobre wychodzi, prawda? Te niewinne sprzeczki Ślizgonów z Gryfonami, głupie docinki. Oni o niczym nie wiedzą, nie wiedzą, że wielu z nich mogłoby już nie żyć. Nieświadomość jest darem, którego nie można im odebrać. Nieświadomość prowadzi do niewinności. Nie mieli kiedy zbrukać swoich młodych dusz, oczernić nazwisk. Nie mieli kiedy się złamać.
Uratowali ich od nienawiści. Nikt nie zwraca uwagi na czystą krew, pochodzenie. Kogo by to teraz obchodziło? Oczywiście, nie mogą się przyznać. Ona, Minerwa McGonagall i Severus Snape, zawsze pozostaną w cieniu. Ktoś by powiedział „cisi bohaterowie”. Ale nie byli bohaterami. Nie, tego nie można nazwać bohaterstwem. To był strach. Bali się, że przegrają. Bali się zagłady znanego im świata. Bali się śmierci. Nie zdradzili nikomu swoich planów — łączyła ich nić porozumienia, która okazała się mocniejsza niż przypuszczali. Obdarzyli się zaufaniem. Nałożyli na ramiona nieznośny ciężar, razem go dźwigają. Obciążeni wiedzą, przekonujący samych siebie, że nie było innego wyjścia. Postąpili właściwie. Musieli. Muszą wierzyć we własne argumenty. Tylko to im pozostało.
Aż to.
Spojrzała w zielone oczy, odbijające się w gładkiej tafli. Lustro jako jedyne widziało prawdę. Widziało, jak ciche łzy spływały po pomarszczonych policzkach. Jak wychudłe dłonie szarpały siwiejące włosy. Widziało niepewność w na co dzień twardym spojrzeniu. Dostrzegało zawsze wyprostowaną sylwetkę, tak sztywną i napiętą. Cały czas poddaną ogromnemu wysiłkowi i ciała, i duszy. Przede wszystkim duszy. Widziało drgające palce, gdy zapinały ciemne szaty. Palce, wciąż pamiętające śmiercionośny promień, który nakierowały we właściwą stronę. Pamiętające ten impuls, przepływ energii.
Ale najstraszniejsze stały się oczy. Przepełnione smutkiem i niewyobrażalną goryczą. Dawna zieleń już tak w nich nie błyszczała, jedyne iskierki na wyblakłej powierzchni były odbłyskami światła. Nigdy się nie uśmiechały, chociaż usta nierzadko wykrzywiała w tym dziwnym odruchu. To śmieszne, przecież pokonała całe zło, a nie mogła się śmiać? Dała światu radość, której nie zaznał od dawna. Długo wyczekiwany spokój, poczucie bezpieczeństwa. Żaden śmierciożerca nie wpadnie teraz do przypadkowego domu, nie pozostawi za sobą krwawych ofiar. Sam Czarny Pan padł z jej ręki… z JEJ ręki. Świadomość tego niezwykle ją męczyła.
Przecież to nie miała być jej ręka.

****

— Ginny, nie położyłaś tego ucha za daleko?
— Położyłam najbliżej, jak się dało.
— Ale ja nic nie słyszę!
— Ciiiii! — syknęła panna Weasley, rzucając bratu wściekłe spojrzenie. — Za to oni usłyszą nas!
Ron wzruszył ramionami, przepraszająco opuszczając głowę.
— Wybacz. Ale sama przyznasz, że to, co robią, nie jest normalne.
— Nie jest normalne? — Ginny przewróciła oczami. — Rzeczywiście, Harry rozmawia z Hermioną, coś się święci. Że też na to wcześniej nie wpadłam…
— Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Chcieli, żeby im nie przeszkadzać, bo mają coś WAŻNEGO.
Ginny przejechała drobnymi dłońmi po twarzy, zahaczając o dolne powieki oczu, które odchyliły się nieco, upodabniając ją do mopsa. Parkinson, pomyślała i otrząsnęła się z obrzydzeniem.
— Może po prostu chcą pogadać? Nie musisz od razu wymyślać jakichś teorii spiskowych. Ty też czasem rozmawiasz z Harry’m w cztery oczy.
— Ale popatrz na ich miny… są takie jakieś… — Ron zmrużył oczy, przyglądając się przyjaciołom zajmującym fotele w Pokoju Wspólnym Gryffindoru.
— O, śmieją się. Może planują jakiś zamach?
Weasley pokiwał lekko głową.
— To zdecydowanie coś poważnego…
Ginny spojrzała na brata zrezygnowana.
— Poważnego, mówisz? Pewnie omawiają napad na kuchnię. Głodowe zapędy.
— Hermiona ostatnio coś mało je… to może być prawda.
Panna Weasley ponownie przejechała dłońmi po twarzy. Czasem trzeba, a przy Ronie zdarzało się jej to coraz częściej. Walić Parkinson.
— To, że nie pochłania się tak zabójczych ilości jedzenia, jak ty, nie oznacza zaburzeń w odżywianiu. A gdyby oznaczało, mieliby je wszyscy. Nawet Hagrid.
Ron spojrzał na nią z przerażeniem.
— Hagrid? Na Merlina… Może to jakiś wirus. Pójdę po panią Pomfrey…
Ruda otworzyła szerzej oczy, ale Ron tylko się zaśmiał.
— Żartowałem przecież. — szepnął — Ale, tak swoją drogą, mam to traktować jako sugestię, że jem za dużo?
Na to pytanie panna Weasley nie mogła wymyślić żadnej rozsądnej, a przy tym poprawnej politycznie odpowiedzi.

****

Wszechogarniający smutek.
Kajdany. Ciężkie kajdany.
Oddechy. Mroźne oddechy.
Zapomnienie.
Szaleństwo.

Skopana kołdra leżała w nogach łóżka. Zimny pot spływał po plecach. Już po wszystkim. Kolejny zły sen.
Ale na twarzy wciąż było czuć mroźny wydech osoby drugiej.
Istoty.
To nie była osoba.

Template by Elmo