Z dedykacją dla Coffe
Sugar. Twoje komentarze jako pierwsze rozjaśniły mroki tego bloga, a wirtualne
kopniaki są nadal odczuwalne.
Dzisiaj jeden z ostatnich rozdziałów, wprowadzających wszelkie potrzebne początkowe wątki. Może nawet ostatni? Spodziewajcie się niespodziewanego.
"Moc jest we mnie, a ja jestem silna Mocą"
Vi
&&&
– No, jak tam ręko? A może jeszcze za
wcześnie pytać?*
Siedziała w drugiej ławce. Długie włosy łagodnymi
falami opadały jej na plecy, kasztanowy wodospad loków. Co jakiś czas zakładała
niesforne pasma za uszy i pochylała się bardziej nad książką. Pewnie marszczyła
wtedy brwi, zastanawiając się nad jakąś niezrozumiałą kwestią. Szaty opinały
szczupłą linię pleców, smukłe nogi odbywały powolną wędrówkę pod ławką, jakby chciały
znaleźć najwygodniejszą z możliwych pozycji. Odwracała głowę, słysząc głupie
żarty Weasley’a i uśmiechała się. Widział te jasne błyski w jej oczach,
malinowe usta odsłaniały białe kształty zębów. Chciał, żeby kiedyś obdarzyła go
takim uśmiechem. Żeby obdarzała go nim codziennie.
Rozparł się na twardym krześle, właściwie prawie
półleżał. Zanurzył dłonie w kieszeniach spodni, z nieodgadnionym wyrazem twarzy
lustrując Her… Granger. Przyglądał się Granger. To chyba nic dziwnego w związku
z tym, że znajdowali się teraz w jednej drużynie? Czara, Turniej, czysto
profesjonalna relacja.
— Nie za wygodnie panu, panie Malfoy? — kpiący ton
nauczyciela powinien zwrócić jego uwagę, ale nawet nie zarejestrował, że Snape
się odezwał.
Severus przyozdobił twarz tym charakterystycznym
wyrazem, na widok którego każdy mimowolnie drżał. Nawet profesor McGonagall.
Tyle że ona z marnym skutkiem powstrzymywała wtedy śmiech.
— Ma pan problemy słuchowe, panie Malfoy? —
zagadnął uprzejmie. — Z chęcią wezwę szanownego Filcha, żeby przeczyścił panu
uszy jedną ze swoich szczotek.
Łokieć Zabiniego niezbyt delikatnie powitał żebra
Dracona.
— Powaliło cię? — Ślizgon syknął, zauważając
wpatrzone w siebie oczy. Powoli przesunął wzrokiem po twarzy Mistrza Eliksirów
i skrzywił się.
— A może się pan zamyślił? Oznaczałoby to, że cuda
jednak się zdarzają. — Severus wykrzywił usta w kształt, który miał zapewne
przypominać uśmiech. — Brawa dla kolegi.
Kilku Gryfonów z Ronem na czele zaczęło gwałtownie
klaskać i wiwatować, za co zaraz odebrano im punkty. Nikt się tym jednak
specjalnie nie przejął — w końcu opiekun Slytherinu jeżdżący po Malfoyu, niczym
Schumacher po torze to zdecydowanie niecodzienny widok.
— Właśnie się zastanawiałem, panie profesorze, nad
pozytywnym wpływem środków czyszczących, o potocznej nazwie „szampony”, na
włosy. — Draco pokręcił głową ze zrezygnowaniem. — Jednak nie mogę poprzeć
moich wniosków na osobach grona pedagogicznego. A przecież, biorąc pod uwagę to
— Przeczesał palcami lśniące pasma na własnej głowie. — chyba warto owych
środków używać.
— Mam przez to rozumieć, że pan dopiero zaczął?
Wyjaśniałoby to żelowatą konstrukcję pańskiej fryzury we wcześniejszych latach.
— Snape oparł się o biurko za sobą, z zadowoleniem obserwując ucznia. Kiedyś
byłby delikatniejszy, w innych okolicznościach. Teraz jednak takich
okoliczności nie było — nie musiał chronić Draco. Mógł mu, jak każdemu innemu,
troszeńkę zajść za skórę. Mógł zachowywać się normalnie, nie uciekając przed
wiecznym niebezpieczeństwem. Mógł żyć bez strachu, nie czując zimnego oddechu
Czarnego Pana na karku. Wydawało mu się to wręcz bezcenne. Bezpieczeństwo.
Piękne słowo, które piętnaście lat temu na stałe wróciło do użycia.
Zawsze musiał wyciągać Malfoya z wszelkich rodzajów
bagien, od tych ledwo błotnistych po głębokosadzawkowe. Współczuł mu wtedy. Los
przygotował dla niego nad wyraz okrutną drogę — rodziny się nie wybiera, a
Lucjusza do najlepszych rodziców zaliczyć nie można. Pamiętał swoje odwiedziny
w Malfoy Manor. Pamiętał tłumione krzyki Dracona, gdy ojciec go „hartował”. Cruciatus było przygotowaniem — tak zwyczajnym,
jak uczenie syna pewnego utrzymania się na miotle. W Hogwarcie Severus
uspokajał małego, przestraszonego chłopca, co noc zmagającego się z koszmarami.
Podawał mu haftowaną chusteczkę od matki, żeby otarł łzy, których tak się
wstydził.
Jednak dobrze się stało, prawda? Po zmianie
przeszłości, po śmierci Voldemorta, w tym życiu, młody Malfoy nigdy nie płakał.
A jego rodziciel grzecznie siedział w Azkabanie. Sam Merlin musiałby zejść na
ziemię, gdyby kiedyś Lucjusza wypuścili.
Mimo wszystko, miał po prostu dziwną satysfakcję,
że może utrzeć młodemu nosa. To już nie był ten zalękniony chłopiec, skrywający
pod maską arogancji dziecięce cierpienie. Był… szczęśliwszy?
Spojrzał w dół, na bladą rękę, naznaczoną Mrocznym
Znakiem. Na rękę, która miała zgładzić twórcę owego Znaku. Która, w ostatecznym
rozrachunku, okazała się za słaba.
Gardził tą ręką.
— Ja praktykuję sztuki higieniczne już od
najmłodszych lat, profesorze. I nie zdarzyło mi się jeszcze pomylić szamponu z
sadzą. — Draco znacząco spojrzał na ciemne włosy Mistrza Eliksirów.
— W takim razie, nie ma się pan czego obawiać w
trakcie czyszczenia kominków w lochach, panie Malfoy. Może nawet profesor
Sprout pożyczy panu czepek, jeśli pan ładnie poprosi. — Severus obszedł biurko
i zajął swoje zwyczajowe miejsce przy krześle. — O osiemnastej pod moim
gabinetem. Odbierze pan wszelkie niezbędne „środki czyszczące”.
Zabini czknął od długo powstrzymywanego śmiechu
i posłał przyjacielowi niezwykle pokrzepiające spojrzenie o treści
„wujaszek Blaise weźmie sobie popcorn i powspiera Dracusia duchowo”. A ten miał
temu podobną pomoc głęboko w… głębinie.
Pomyśleć, że to wszystko przez cholerną Granger.
***
Gęste opary unosiły się znad kociołka, aby zaraz
nieprzerwaną falą zalać zastawiony fiolkami i ingrediencjami stół. Przyjemnie
łaskotały dłonie, które mieszały mętny eliksir czy dosypywały do niego kolejne
składniki. Zsuwały się z blatu, powoli opadając na podłogę i zakrywając obute w
ciemne pantofle stopy. Praktykowały takie zachowania już od półtora tygodnia,
cierpliwie ogarniając powierzchnię Pokoju Życzeń swoją mglistą egzystencją.
Przy tym wcale nie wyglądały, jakby miały się kiedyś znudzić podobnymi
zabiegami.
Panna Granger powoli zamieszała zawartość kociołka
w prawo, potem dwa szybkie obroty w lewo. Teraz kolejny dzień samego wrzenia,
ostatni składnik i jeszcze kilka dni do przeczekania, aby dać eliksirowi czas
na „dojrzenie”.
Jej uwagę zwróciło nieciche kichnięcie — nieomylny
znak, że szanowny Malfoy zaszczycił Przychodź-Wychodź swoją wybitną obecnością.
Już od początku alergicznie reagował na szarawe opary z kociołka, kichał na
potęgę i jeszcze bardziej kojarzył się Hermionie z kotem. Tak śmiesznie
przekrzywiał głowę, marszcząc nos.
— Co ty tu robisz, Malfoy? Nie miałeś przypadkiem
przyjść dopiero jutro? — Gryfonka odłożyła chochlę i wytarła ręce w kraciastą
ściereczkę.
— Też cię miło widzieć, Granger. — Draco rzucił
torbę pod ścianę, o którą zaraz się oparł. — Musiałem się upewnić, że nie
zaniedbujesz swoich obowiązków. I że wypełniasz je w odpowiednim stopniu
dokładnie.
— A miałeś co do tego jakieś wątpliwości?
— Biorąc pod uwagę McLagena, który swoimi
nieudolnymi zalotami mógł cię nieco rozproszyć, to tak. — Przysunął sobie
krzesło, które zaklepał już pierwszego dnia w Pokoju. Podpisał je nawet, żeby
nikt nie miał wątpliwości co do właściciela. Mebel, bardziej przypominający
przypadkowy zlepek desek niż cokolwiek innego, zdobił teraz wdzięczny napis
„D.M.”. Harry jak zobaczył go pierwszy raz, nie mógł zrozumieć, dlaczego Malfoy
nazwał krzesło i to swoimi inicjałami. Od tego czasu, gdy dwójka Gryfonów
mówiła o „Draco” miała na myśli owo krzesło. A Malfoy to po prostu Malfoy.
Hermiona zarumieniła się lekko.
— Jakimi zalotami? Co ty sobie znowu ubzdurałeś?
— Nie mówiąc już o tym… no, jak mu tam… Szymusie?
Naprawdę, te sztuczki z zaklęciami były tak żałosne i do tego nieudane, że aż
śmieszne. Formułka na mokrość? Wydawałoby się, że to dość wyraźna sugestia,
bezpośredni gość, nie ma co.
— Seamusie…
— No przecież mówię. — Malfoy odchylił się do tyłu,
przykładając ręce do głowy. — I ten… no wiesz… Co za długo na budowie przebywał
i mu cegły łeb zabarwiły…
— Ron?
— Właśnie! Jakbym też musiał tyle jeść, to bym się
raczej nie chwalił. Nie mówiąc już o podrywie na łakomstwo. Jak to w ogóle
brzmi?
— Malfoy? — Hermiona zakasłała cichutko. — Zdajesz
sobie sprawę, że oni tak robią codziennie? Niezależnie od tego, kto akurat
siedzi przy stole?
Ślizgon pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Starają się zwrócić twoją uwagę, nawet gdy cię
nie ma… To niedorzeczne.
— Oni nie starają się zwrócić żadnej uw…
— Ja już swoje wiem.
Gryfonka westchnęła, a bezradność w tym geście
wyczuł nawet Draco, bo zaprzestał swojego wywodu.
— A jeśli masz rację, to co? — Założyła ręce na
piersi. — Nic ci do tego.
— Moim jedynym celem było uświadomienie cię. Masz
wyjątkowo niebezpieczne życie z takimi typami w sąsiedztwie.
— O ile masz na myśli siebie, zgadzam się
całkowicie. Wystarczy, że zobaczę ten nienaturalnie jasny blond, a grozi mi
ślepota.
— Nienaturalnie jasny blond? — Ślizgon rzucił
Hermionie oburzone spojrzenie, na co ta poważnie pokiwała głową. — Z takim się
urodziłem. To zasługa niebyle jakich genów, koleżanko, z żadną farbą nie
osiągniesz podobnego efektu, nie wspominając już o identycznym.
— Tak mi się też wydawało. Jakiego zaklęcia
używasz? Musi w sobie zawierać coś z Lumos, inaczej by tak nie raziło.
— Dobre sobie. — Nikt nie prychał tak, jak Malfoy,
nawet Malfoy wersja żeńska 2.0. — Mówię ci, geny, nic innego. No, może odrobina
osobistej niezwykłości, ale nie lubię się nią chwalić.
— Zdążyłam zauważyć. W takim razie, żadna ilość
wody nie poskromi tej platyny?
— Umyj mi włosy, stopniowo wybierając wodę z
Pacyfiku, a jak na dnie zostanie sam piasek, będą tak samo jasne.
Gryfonka powoli wyjęła swój magiczny atrybut z
tylnej kieszeni szaty.
— Aquamenti! — Z różdżki panny
Granger wytrysnął pokaźny strumień wody, trafiając w przerażoną twarz Malfoya i
jego idealnie rozwichrzone włosy. Hermiona uśmiechnęła się szeroko, widząc
zmokniętego Dracona, który patrzył na nią z żądzą… ee, powiedzmy, mordu w
stalowych oczach.
— Tak się chcesz bawić? Proszę cię bardzo.
Już po chwili wnętrze Pokoju Życzeń rozbłysło od
rzucanych w nim zaklęć i uroków. Kilkucentymetrowa warstwa wody pokrywała
kamienną podłogę, na ścianach wykwitła nadzwyczaj bujna roślinność, gdzie
indziej wyrosło poroże. Buchały płomienie, powietrze przecinały czerwone
błyskawice, mech urósł, formując się na wzór pokrzywionej sylwetki Filcha.
Pomimo niemałych umiejętności obu walczących, żadne zaklęcie nie osiągnęło
swego głównego celu — osoby przeciwnika.
Najbardziej w całym starciu ucierpiał Harry, który
wybrał sobie na tyle dobry moment na wejście do Pokoju, że oberwał Densaugeo i jego przednie zęby sięgały
dalej niż broda. Hermiona, z której to różdżki wytrysnął nieszczęsny promień,
próbowała cofnąć urok, jednak z marnym skutkiem.
— Harry, tak strasznie cię przepraszam… — szeptała,
starając się zmniejszyć przyjacielowi uzębienie. Co jakiś czas rzucała gniewne
spojrzenie Malfoyowi, który zaśmiewał się w kącie.
— Spokojnie, Hermiono, każdemu mogło się zdarzyć… —
Wybraniec machnął ręką i próbował się uśmiechnąć, ale przeszkadzał mu w tym
jeden, dość znaczny, szczegół.
— Będziemy musieli iść do skrzydła… Wytłumaczę
wszystko pani Pomfrey, już dość namieszałam..
— Powiemy, że to był wypadek, co z resztą jest
prawdą.
— Dodaj jeszcze, że niezrównoważona Gryfonka w
morderczych zapędach nie była w stanie trafić w obiekt swoich westchnień,
dlatego zmieniła tor zaklęcia, na którego drodze się pojawiłeś, Potter. —
Dziedzic Slytherinu dorzucił swoje trzy grosze.
— A widzisz tu gdzieś McLagena albo Szymusa,
Malfoy? — warknęła panna Granger. Niejaki Malfoy zdobył się tylko na otwarcie
ust.
Harry zmarszczył brwi z niezrozumieniem w zielonych
oczach.
— Jakiego Szymusa?
***
Blaise Zabini był człowiekiem słownym. Jak sam
rozgłaszał, pięknym, jak często przypominał, wymuskanym, ale słownym. Dlatego,
gdy raz coś powiedział, słowa dotrzymywał. Nieczęsto też rozwijał dane
obietnice dla dodatkowego efektu i dowodu zaangażowania. Nie zamierzał
zrezygnować z własnych zwyczajów w przypadku szlabanu Dracona. Chciał też
dowieść, że naprawdę pragnie wspierać przyjaciela. A, co wiedzą wszyscy jak
Blaise skromny i skryty, nic tak nie pomaga, jak dwójka pewnych słuszności
własnych działań Ślizgonów.
Zabini, wyposażony w popcorn i towarzysza w
opanowanej osobie Teodora Notta, ruszył na podbój lochów. Szare, kamienne bloki
ścienne z każdym krokiem stawały się ciemniejsze, mech porastał wszelkie
zakrzywienia, wdzierał się w szczeliny. Wilgoć zdawała się być cięższa i
bardziej wyczuwalna, Nott miał wrażenie, że dałoby się ją kroić nożem. Owymi
spostrzeżeniami podzielił się z Blaisem, który nie omieszkał sprawdzić
słuszności jego słów. O dziwno, nie odkroił nawet kawałka. Był tym faktem tak zawiedziony,
że Teodor musiał przypomnieć mu o popcornie, który, co wiedzą wszyscy,
nadzwyczaj szybko skleja złamane serca.
Poza wilgocią, korytarze otulał coraz większy mrok.
Między pochodniami, rozstawionymi w kilkumetrowych odstępach, tworzyły się
głębokie cienie, nieprzeniknione i niepokojące, bardziej niż czarne oczy
Snape’a. O ile lekki chłód nikomu nie dokuczał, wszechogarniające poczucie
grozy wdzierało się nawet do najodważniejszych umysłów. Jakby w starych
częściach lochów kryło się coś pradawnego, stworzonego za czasów, gdy czarnej i
białej magii nie dzieliła żadna granica. Blaise odwracał się często,
przysięgając na wszystko, co mu tylko do głowy wpadło, że coś się za nim
skrada. Teodor puszczał takie uwagi mimo uszu i zbywał je prychnięciami, ale
musiał przyznać, że działały na jego wyobraźnię. Raz nawet zauważył cień,
przyćmiewający światło pochodni i zaraz wnikający w ścianę. A może tylko mu się
wydawało.
Dotarli na sam koniec mrocznego korytarza, do
którego nigdy nie zapuścił się żaden Gryfon (nie licząc Pottera, ale ten był
niezrównoważony) i z ulgą przekroczyli próg najgłębiej położonej hogwarckiej
sali. Oślepiło ich nikłe światło, sączące się przez zakurzone okna przy
suficie. Pomieszczenie nie zachwycało swoim rozmiarem, ale sprawiało o wiele
przytulniejsze wrażenie niż korytarz. Nawet zakryte płachtami stoły, z kształtu
przypominające zgarbionych dementorów, dodawały mu uroku. Tam, z zadowoleniem
wymalowanym na pokrzywionej twarzy, czekał na nich towarzysz Malfoy.
Kucał przed obsydianowymi płytami kominka, miarowo
poruszając ręką w górę i w dół. Szczoteczka do zębów zostawiała za sobą
spieniony ślad środka czyszczącego, w żaden inny sposób nie zmieniając
konsystencji zaschniętej na kamieniach sadzy. Czarna szata była zakurzona i
pokryta popiołem, wypolerowane wcześniej buty zmatowiały. Obrazu nędzy i
rozpaczy dopełniał kwiecisty czepek, utrzymany we wszystkich możliwych
odcieniach różu, który zakrywał platynowe dzieło na głowie Dracona.
— Ani słowa. — Wściekły syk ledwo wydostał się
spomiędzy ściśniętych warg Ślizgona.
— Kto by pomyślał, że cię tu spotkamy! — zawołał
Diabeł, który, jak sam utrzymywał, miewał sporadyczne problemy ze słuchem i
rozumieniem tekstu mówionego. Teodor przewrócił oczami.
— Daj spokój, Blaise, poza mną nikt tu nie wykazuje
żadnych funkcji myślowych. — zauważył, rozsiadając się na jednej z ławek i
wpychając w siebie pokaźną porcję popcornu. Czasem zastanawiał się, co go
właściwie podkusiło, żeby zadawać się z tymi idiotami. Odpowiedź, o dziwo,
przychodziła stosunkowo szybko — ciągnie swój do swego.
— Przynajmniej ty być się zlitował, Teo. — Malfoy
jęknął, przyciskając mocniej szczoteczkę do czyszczonej powierzchni.
— Oj, Dracze, Dracze, daj chłopakowi trochę
rozrywki — westchnął Zabini, zanurzając rękę głęboko w pudełku z popcornem. —
Zazwyczaj siedzi biedny, zawalony książkami na stercie z zaległych wypracowań i
się męczy.
Teodor parsknął, nawet Malfoy uśmiechnął się lekko.
Zaległe wypracowania to ostatnie, o co można by Notta posądzić. Odrabiał je
bardzo skrupulatnie i na długo przed terminem, a jedynym męczącym w tym
czynnikiem były zawodzenia Blaise’a, który za nic nie pojmował takiego
podejścia do nauki. Uznał też, że musi równoważyć poziom obowiązkowości w ich
dormitorium, dlatego prace oddawał tylko wtedy, gdy wściekły Snape latał za nim
z siekierką.
— A tak swoją drogą, co cię tak rozproszyło na
eliksirach? — Kolejna porcja popcornu wylądowała w ustach Teodora.
Draco spiął się lekko.
— Zapatrzyłem się po prostu.
— Zafascynowała cię szata Nietoperza? Chyba
ostatnio ją wyprał, bo te kilkuletnie plamy z kawy wreszcie zniknęły.
Blaise szturchnął Notta i szepnął teatralnie.
— Zakochał się chłoptaś…
— Waż słowa, przyjacielu. Nikt nie zauważy plamy po
twojej czarnej mordzie na tej sadzy. — Malfoy uśmiechnął się lekko, jakby
właśnie wyraził uprzejmą uwagę odnośnie stanu angielskiej pogody.
— Nie wiedziałem, że Potter tak na ciebie działa… a
podobno to taki przykładny uczeń.
— Jeżeli przykładnymi nazywasz tych, którzy złamali
wszystkie zasady regulaminu, i te spisane, i te niespisane… i te do tej pory
niewymyślone… — dodał Nott, odwracając puste pudełko do góry dnem, jakby
liczył, że coś z niego jeszcze wypadnie.
— No właśnie! Dracze lubi niegrzecznych chłopców,
co? — Zabini mrugnął porozumiewawczo. — Muszę się trochę postarać, a może na
mnie też zwrócisz uwagę. Niewiele mi brakuje.
Przeciągłe westchnięcie poruszyło ciemne płachty na
stołach, jakby wywołując w nich współczucie.
— Ile razy mam ci tłumaczyć, że nie jestem tobą
zaineresowany, Diable? Nie kręci mnie czarne, a już czarne i debilne… Znajdź
sobie jakiegoś Weasleya, może cię wreszcie przegoni w głupocie.
Cisza, która nastała po tych słowach, wywołała
lekkie uczucie niepokoju w sercach Notta i Malfoya. Wprawdzie, dopiero
kiełkujące, ale zdolne do osiągnięcia monumentalnych rozmiarów.
— Diable, czy my o czymś nie wiemy? — zagadnął
Teodor, przekrzywiając głowę w prawo.
— Ah, pieprzyć was! Pieprzyć was, Snape’a i tego
cholernika Pottera! — Zabini zerwał się ze stołu i zaczął krążyć po sali. —
Pewnie się zastanawiacie, co? Co ja sobie wyobrażam w ogóle, Ślizgon z
Gryfonką? Powiem wam. Jeszcze mi się uda, a wy będziecie zdychać w kawalerskiej
samotności. Nie rozumiecie, to jasne. Ale nie wszystko musi być proste. A ja…
cóż, nie chcę się żenić, nie chcę mieć dzieci, ale chcę… z resztą, nieważne.
Nie rozumiecie.
Ale Draco rozumiał.
***
Czarnomagiczne zaklęcia, rzucane w szale
wściekłości.
Ofiary. Niewinne ofiary.
Krew. Krew na własnych rękach.
Żniwo.
Żniwo śmierci.
I śmiech. Zmrażający zmysły śmiech.
Ciężki oddech wydobył się z piersi. Drgająca ręka
zakryła oczy. Sen. To był tylko sen. Ale dłonie pokryte potem wydawały się być
umazane w niewinnej krwi.
*fragment z książki "Stary człowiek i morze", szczerze polecam