czwartek, 17 sierpnia 2017

12. Nie każdemu z życiem do twarzy

Witam wszystkich błądzących!
Po wielu trudach, niechęciach i niepowodzeniach w pisaniu, przedstawiam rozdział trzynasty. Chciałam, żeby był dłuższy, ale wykrzesałam z siebie tylko tyle i straciłam siły, niewykluczone jednak, że coś do niego wkrótce dodam. Mam nadzieję, że przyjmiecie go takim, jaki jest, czyli niekoniecznie najwyższych lotów. Szczerze przy tym ufam, że moja okropna niechęć i pustka wenowa wreszcie przeminą i już nie wrócą.
Jak pewnie zauważyliście, postanowiłam moje bezsensowne wywody autorskie umieszczać na początku, żeby nie psuć końca. Chyba tak jest lepiej, nie sądzicie?
Z informacji bieżących jeszcze jedna, może mniej zadowalająca, mianowicie, rozdziały będą się pojawiały mniej więcej raz na miesiąc. W początkowym założeniu miał to być raz na dwa tygodnie, ale skoro nawet teraz nie mogłam się zebrać i od września dojdzie jeszcze szkoła, lepiej mieć odleglejsze terminy niż spóźniać się o dużo z planowymi.

Już dłużej nie nudząc, zapraszam do lektury,
Vi


&&&

Bogowie wiedzą, że śmierć jest nieszczęściem. Inaczej chętnie umieraliby sami.

Kubek był pusty, ale nie zwracała na to uwagi. Prawdopodobnie wcale nie ruszyła mętnego płynu, nie podchodzącego pod zaszczytną kategorię kawy nawet barwą, a ten wyparował z uczuciem odrzucenia zawartym w ciemnych kroplach. Kubek też nie czuł się mile widziany, stojąc na biurku między wieżami z ksiąg — dotykany jedynie przez dłonie Ginny, która, jak jej się wydawało, wspaniałomyślnie przynosiła go Hermionie każdego jednego dnia, napełnionego nową porcją kawowej cieczy. Żadnych ciepłych usteczek, opierających się w wyprofilowanym do picia miejscu; żadnego oddechu, łaskoczącego krągłe wnętrze, wydmuchiwanego w akcie niezaprzeczalnej miłości do prawidłowo służącego naczynia; żadnego śladu po rozmazanej szmince, ani jednej zagubionej kropelki śliny, zostawionej niby napiwek, zapewnienie — wrócę i znowu się napiję, dotknę cię, obiecuję; żadnego, choćby najmniejszego uczucia, przychylnego, nieprzychylnego, bo obojętność zdawała się najgorszą możliwą opcją, którą wciąż, ogarnięta szałem bezlitosnego okrucieństwa, wybierała panna Granger, nawet nie zdając sobie sprawy, jak w tej sytuacji czuł się nieszczęsny kubek. A czuł się źle. Skrajnie niepotrzebny, niekwestionowanie nieprzydatny — mógłby nawet posłużyć jako przycisk do papieru, byle tylko doświadczyć odrobiny ciepła. Hermiona jednak w swojej bezduszności była nie do złamania, nieprzerwanym strumieniem tyraństwa zalewając szczerze bezgrzeszne naczynie, które nie ośmieliłoby się choćby zamoczyć brody samego Godryka. I czymże biedny kubek zawinił, skoro nawet stary Gryffindor i Merlin we własnej osobie nie mieli mu nic do zarzucenia?
                Męczył się niemiłosiernie, próbując rozgryźć, czego tak gorszącego się dopuścił, że nie zasługiwał nawet na cień oddechu, nie mógł za to przyjąć myśli, która nasuwała się niechciana i jak najszybciej wyganiana — że to wszystko, cała ta wierutna ignorancja, była winą tylko i na absolutną wyłączność tak bliskiej mu panny Granger, nikogo innego. Nie potrafił, dlatego nie przyjmował, bo swoją właścicielkę darzył miłością, jaką tylko sługa może darzyć własnego pana — kochał ją całą żółcią małych kaczuszek, które w podskokach pokonywały obwód kubka, szczypiąc jedna drugą; kochał swoją trzystupięćdziesięciomilimetrową objętością, niby niezbyt wielką, ale mogącą zmieścić prawdziwy ogrom afektu; kochał białą porcelaną, z której został w całości wykonany, co napawało go niejaką dumą (szlachecka skóra, ot co). Było to jednak uczucie nieodwzajemnione. Cała wina więc musiała stać po stronie panny Granger — każdy sędzia Wizengamotu przyznałby to bez wahania. Mimo to kubek nadal się wahał i zastanawiał, którego też dnia od owego wahania spadnie ze stołu.
                Hermiona, z zawziętością znaną tylko tym, na których pergaminach zajaśniał kiedyś choć jeden Wybitny, w zastraszającym tempie pokrywała końcówkę arkusza nieprzerwanych strumieniem słów, nie zdając sobie sprawy z rozgrywającej się tuż obok tragedii. Zdążyła już zapisać po trzy i pół stopy papieru na Transmutację, Obronę Przed Czarną Magią i Numerologię, a fakt, że właśnie dobiegała do końca czwartej stopy na Eliksiry oznaczał, że na ten tydzień nie zostało jej już żadne, nawet króciutkie wypracowanie. Jeszcze tylko te pół cala… podpis… Czekała, aż ogarnie ją absolutnie satysfakcjonujące poczucie spełnienia.
                Nadeszło.
                Odsunęła wierne krzesło, które zajęła już pierwszego dnia nauki w Hogwarcie, ostrożnie zwinęła pergaminy, dmuchając na nie do końca wyschnięty atrament i pieczołowicie schowała je do szuflady biurka, uważając, aby nie zahaczyć i nie zagiąć rogu żadnego z nich. Nigdy nie rozumiała, jak Harry i Ron mogli czekać do ostatniej chwili na zabranie się za wcześniej zadane prace, ale to niezrozumienie było bliżej choć częściowego zrozumienia niż drugie niezrozumienie, które momentami niemal doprowadzało ją do szaleństwa — na szczecinę Merlina, nie mogła pojąć, w jaki sposób Potter z Weasleyem wyhodowali w sobie niechęć do tychże prac. Bo chyba nie musiała dodawać, że sama je uwielbiała.
                Przyznawała, z niechęcią, ale przyznawała, że gdyby nie dostawała wypracowań do napisania, gdyby nauczyciele odważyli się zarzucić ideę sprawdzianów i wszelkich innych sposobów weryfikowania wiedzy, nie znalazłaby w sobie tyle motywacji, żeby nauczyć się tego wszystkiego, co teraz wiedziała. Była ogromnie niezadowolona z tego zjawiska, ale jednocześnie troszkę dumna z systematyczności, jaką zdążyła sobie wypracować przez te kilka lat. Ktoś mógłby powiedzieć, że wykazywała po prostu pierwsze objawy szaleństwa — jednak jej zapał, każde podniesienie ręki, godziny spędzone nad książkami, to wszystko było spowodowane czymś zgoła innym niż niestabilność psychiczna. Hermiona miała marzenie. Mimo że wychowana z magią, dobrze znała świat mugoli, dobrze znała świat, do którego należałaby w całości, gdyby wciąż miała rodziców. Tę wiedzę uznawała za kwestię, która powodowała tłumione obrzydzenie do samej siebie — momentami cieszyła się, że wyszło jak wyszło, że musiała być wychowywana przez ciotkę, bo dzięki temu stała się częścią rzeczywistości, którą tak bardzo kochała. Nienawidziła tego, że kiedyś powyższe przyznała, że kiedyś przemknęło jej przez myśl i zdążyło się zagnieździć, zajmując ułamek przestrzeni gdzieś w zakamarkach umysłu. Bo Hermiona kochała magię. Dlatego robiła wszystko, żeby nie musieć tęsknić za tą miłością. Nie popierała jakichkolwiek naruszeń zasad i regulaminu z samej istoty „naruszenia”, ale też ze strachu — bała się, że gdyby pozwoliła sobie na zbyt wiele, mogłaby stracić swoje marzenie, ginąc. Albo, co gorsza, zostając wydaloną. A tego z pewnością nie mogłaby znieść.
                Wciągnięta w wir nauki, który jak już chwycił, trzymał piekielnie mocno, nie poświęcała wiele czasu własnemu wyglądowi, chociaż o higienę jamy ustnej dbała z przesadną dokładnością, i niezbyt jej to przeszkadzało. Owszem, momentami czuła się przytłoczona przez wszystkie długonogie białogłowy, o lśniących włosach i pełnych ustach, ale zaraz reflektowała się świadomością, że równie wypolerowane co paznokcie owych dam było puste wnętrze ich głów, aż rażące brakiem jakiegokolwiek umeblowania. Kto nie chciałby cieszyć się z tego, co widzi, spoglądając w lustro? Co prawda to prawda, sama nie pogardziłaby takim wyglądem — ale jednocześnie zawzięcie sprzeciwiała się wszelkim sposobom uprzedmiotowiania i zwracania uwagi tylko na zewnętrze. Tak jak każdy kij miał dwa końce, tak trzeba było chociaż zerknąć na drugą stronę medalu, a mogło się okazać, że to, co tutaj łagodnie błyszczało, na odwrocie nawet nie wydawało się złote. Czasem ubolewała nad tym, że wedle własnej oceny sama na awersie choć trochę nie lśniła, za to starała się jak mogła, żeby rewers wykładać najczystszą postacią węgla. Miała nadzieję, że ten kiedyś zmieni się w diament.
                Przeglądnęła księgi, zajmujące całą powierzchnię jej biurka poza malutką przestrzenią naprzeciwko krzesła, i wyjęła te tomy, które powinna już zwrócić do biblioteki. Kiedyś, gdy jeszcze pełnoetatowo mieszkała z ciotką, miała w zwyczaju przechowywać wypożyczone woluminy zdecydowanie dłużej, niż powinna, tego też przyzwyczajenia musiała się pozbyć, gdy tylko trafiła do Hogwartu. Pani Pince była nieubłagana, jeśli o książki chodziło, a Hermiona szczerze wierzyła, że traktowała je lepiej niż własne dzieci, o ile takowe w ogóle miała. Wróć, poprawka — jej dzieci zajmowały w końcu całą bibliotekę. Mało krzykliwe, spokojne, pełne wzniosłych, promieniejących mądrością słów i wniosków… Któż ośmieliłby się nie marzyć o takim potomstwie? Z racji tego, że w dormitorium nie znalazłbyś drugiego żywego ducha, z ust panny Granger wydostało się ciche:
                — Ja.
                Nie miała tu na myśli, że odrzuciłaby zaszczyt korzystania z biblioteki, nie była przecież bluźniercą. Skupiła się raczej na pojedynczym wyrazie „potomstwo”. Na znaczeniu, które ze sobą niosło. Na warunku, który musiał być spełniony. Na skutkach ubocznych.
                Pytana o planowane osiągnięcia, punkty w życiu, nigdy nie odpowiadała, że chciałaby założyć rodzinę, kochający mąż i gromadka dzieci, oszczędzała też sobie tłumaczenia ewentualnym nazbyt dociekliwym, dlaczego taką wizję przyszłości uznawała za wysoce niewskazaną. Brzydziła się tak bliskich fizycznych kontaktów międzyludzkich, określanych jednym, ociekającym ohydą słowem, którego nigdy nie wypowiedziała na głos. Nie rozumiała, jak można się było w tym lubować, na to czekać, o tym rozmawiać. Nie raz podczas bezsennych nocy przysłuchiwała się gadaninie Lavender z gromadką jej rozchichotanych przyjaciółeczek, rozmarzających o magii „pierwszego razu”. Czuła wtedy jednocześnie niedające się zignorować szczypanie pod powiekami i to uciskanie w brzuchu i gardle, zapowiadające zbliżający się śmiech. To nie była magia. Wstręt, abominacja i swego rodzaju okrutny strach wywoływały spazmy tłumionego szlochu, które starała się uciszać w nieprzepastnej głębokości poduszki, za zasłoniętymi kotarami, sama, odcięta od świata murem z bordowych kotar i
barierą w umyśle. Wydawała się sobie momentami tak odmienna, niepasująca do tej młodzieńczej społeczności, do pewnych aspektów człowieczeństwa, ale znajdowała ukojenie w magii, prawdziwej magii, tworzącej i będącej w stanie zniszczyć, rozjaśniającej ciemność i ocieniającej światło. Można by pomyśleć — niezwyciężonej. A mimo tego obrzydzenia, mimo odrazy, nie miała nic przeciwko niektórym rodzajom bliskości, pocałunkom. Na nich też wolałaby zakończyć swoje doświadczenia, w przeciwnym razie musiałaby przyznać, że straciła samą siebie. A nie mogła zdradzić osoby, z którą zostanie aż do śmierci i jeszcze dłużej, na wieczność, o ile takowa istniała.
                Ach, Hermionie Granger w międzyludzkiej romantycznej bliskości przeszkadzało coś jeszcze, czego nie mogła po prostu zignorować, stłumić, spalić i rozdmuchać na cztery strony świata, bo była to kwestia fundamentalna, warunek, którego nie sposób obejść. Nieczęsto o tym myślała, nigdy nie rozmawiała, może dlatego, że nikt nie pytał — w końcu każdy uznawał to za oczywiste, nawet pomimo braku doświadczenia. Hermiona Granger nie wierzyła w miłość. Czyż ten prosty wniosek, niemożność wiary w egzystencję Amora, ignorancja, otwarta i wyniosła w stosunku do boga Erosa, nie narzucała się sama? Gdyby rzeczywiście istniało jakieś wyższe uczucie, gdyby spoglądało z góry na poczynania maluczkich, popychając ich ku sobie, nie pozwoliłoby zginąć dwójce najbardziej kochających, jacy kiedykolwiek chodzili po tej ziemi, prawda? Nie odebrałoby największej miłości jednego z tychże maluczkich. Nie zabrałoby jej rodziców. Wniosek nasuwał się sam, niezbity i pewny, mogła więc oszczędzić sobie przeprowadzania zbędnych doświadczeń. Gdyby miłość rzeczywiście otaczała ludzi w równym stopniu, co powietrze, państwo Granger właśnie pisaliby list do jedynej córki. Fakt faktem, opowiedziała ostatnio Malfoyowi, jak w jej mniemaniu powinien wyglądać proces pokochiwania. Ale to niczego nie zmieniało.
                Miłość, jak niektórzy przesadnie nazywali sympatię i przyzwyczajenie, nie istniała. Nie w świecie Hermiony Granger.
                Spakowała wybrane księgi i zwróciła się w stronę drzwi, ale klamka przesunęła się samodzielnie, zanim zdołała do niej podejść. Sprawca zjawiska ujawnił się zaraz potem, wbiegając do dormitorium w koronie z ognistych pukli, ulokowanych wszędzie, tylko nie w miejscach, w których planowo miały się znajdować. Tuż za Ginny do pokoju wpadł zdyszany Harry, po nim Ron, ciągnący szatę Pottera prawdopodobnie z zamiarem podparcia się, co bardziej wyglądało na usilne starania przewrócenia tego pierwszego; następnie Neville z nieodłącznym kaktusem, który podskakiwał w rytm nierównego oddechu Longbottoma, najwyraźniej niezwykle czymś rozemocjonowanego (tu trzeba dodać, że Neville emocjonował się tylko na Zielarstwie, dlatego nie można się dziwić Hermionie, że upuściła trzymane księgi, jak tylko go zobaczyła); potem Luna, niby pasująca do promieniującej od wszystkich atmosfery nagłego zaaferowania, chociaż panna Granger przypuszczała, że dołączyła do całego pochodu przypadkiem, bo przyglądała się zgromadzonym z niemałym zainteresowaniem; na końcu Seamus Finningan, który wyglądał na jeszcze bardziej zdziwionego niż zwykle, gdy coś mu wybuchało i Dean Thomas, nieco zdezorientowany, więc prawdopodobnie porwany szaleńczą siłą niezważającego na otoczenie tłumu. Stali tak chwilę, dysząc ciężko, jeden opierał ręce na kolanach, inny z braku wolnych dłoni dyszał na stojąco, ten znowu ocierał czoło. Tu ktoś kaszlnął, tu mrugał gwałtownie, ale wszyscy skupili się na przyglądaniu stojącym nieopodal, jakby zdziwieni ich widokiem. Na miano najbardziej oniemiałej zdecydowanie zasługiwała Hermiona, ale gdy tylko otworzyła usta, niepewna, czy cokolwiek poza śliną się z nich wydostanie, zalała ją fala nagłych uwag i głosów, dobiegająca z każdej możliwej strony, miała nawet wrażenie, że słyszy coś z góry, z dachu. Wyłapywała tylko fragmenty wypowiedzi, które nie wniosły nic poza upewnieniem co do wydarzenia tak poruszającego, że nawet schody do damskiego dormitorium nie zareagowały na dotyk zdecydowanie niedamskich stóp.
                — Nie uwierzysz, co…
                — Pewnie już wiesz, ale…
                — Słyszałaś?! Nie wiadomo, dlaczego…
                — Nie przeszkadzamy? No jasne, że nie, to w końcu ważna sprawa…
                Przysłuchiwała się tym przekrzykiwaniom przed dobre pół minuty, ale gdy wyłapała nieśmiałe „Jak tam zdrowie?” (zakładała, że to Luna, lecz głowy by nie dała), zdecydowała się na bardziej stanowcze kroki niż bierne kiwanie głową. Podjęcie jakiejkolwiek drastycznej akcji zostało jej jednak oszczędzone przez nikogo innego, jak Neville’a, który wrzasnął tak przeraźliwie, że sama Gruba Dama zaprzestała prowadzonego dotąd koncertu niezadowolonych pomruków i spojrzała pod stopy, chcąc się upewnić, że nie zmiażdżyła niczego eleganckim pantoflem. W damskim dormitorium czwartego roku zapanowała cisza jak makiem zasiał, tylko młody Longbottom ze zbolałym wyrazem twarzy masował to palec wskazujący, to trzymanego kaktusa (Ron nie omieszkał potem zauważyć, że biedak uspokoił wszystkich tylko dzięki ukłuciu się własnym krzakiem). Po chwili, spędzonej ponownie na produktywnym wgapianiu się w siebie nawzajem, głos zabrał Seamus:
                — Chyba mogę to powiedzieć w imieniu nas tu zgromadzonych… — Spojrzał ponownie na swoich współbraci w zamieszaniu. — Coś się stało.
                — Kto  by pomyślał — sarknął Harry, siadając na jednym z łóżek. Finningan usilnie starał się spiorunować go wzrokiem, ale najwyraźniej Potter był obeznany z błyskawicami, bo nic sobie z tego nie robił.
                — Jak już mówiłem… — Podjął próbę z nowym entuzjazmem, święcąc oczami i składając ręce, jednak jego wysiłki, mające na celu wprowadzenie odpowiedniej atmosfery, poszły na marne, do czego przyczynił się Potter we własnej osobie.
                — Ku naszemu ubolewaniu — zauważył, nie przejmując się zbytnio wyglądem twarzy Seamusa, która, niezbyt odporna na specyfikę komentarzy Wybrańca, nabrała niezdrowego, mdławo czerwonego koloru, jakby miała się jednocześnie skurczyć do rozmiarów suszonej śliwki i pęknąć, tryskając posoką na wszystkie strony. Tym samym Finningan zaczął sprawiać wrażenie człowieka gnębionego przez nagłą i bolesną potrzebę udania się do toalety, chociaż pewnie woda niewiele by poradziła na stan jego oblicza, nie mówiąc już o rozchwianiu psychicznym.
                — Jak już zdążyłem… — Seamus zdecydował zacząć ponownie, ale zaraz machnął tylko ręką, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, i zdegustowany opadł na podłogę. Koszula, prawie w całości wyjęta z niechlujnie wyprasowanych spodni, zbierała pozostałości kosmetyków przy łóżku Lavender, co czyniło jej żywot jeszcze bardziej bolesnym niż podczas zwyczajowej bliskości właściciela. Nie można się jednak dziwić niewinnej bawełnie, że chciała jak najdłużej pozostać w stanie względnej czystości i ładu, a co za tym idzie, zachować godność — nie ulegało bowiem wątpliwości, że jeszcze podczas dzisiejszej kolacji dzięki poczynaniom Seamusa straci większość swojej materii, a resztki zwęglonych zwłok wpasują się tylko w klimaty kominka.
                — Kolega chciał powiedzieć… — mruknął Dean, starając się ratować sytuację, co nie zostało przyjęte ze spodziewanym entuzjazmem. Gdyby tylko mógł, pewnie właśnie by się zarumienił, zamiast tego jednak jedynie wsunął dłonie w głębię kieszeni i zgarbił się nieco, ciut przytłoczony czy też niepewny.
                — Kolega?! — wrzasnął przedmówca, wyrzucając ręce w górę. Gwałtowność ruchu została uwieczniona nieprzyjemnym chrupnięciem i wtarciem w biały materiał pokaźniejszej ilości rozlanego na podłodze podkładu. — Jeszcze rano „przyjacielu mój”, ale jak przychodzi co do czego, zostaje „kolega”?! Najwyraźniej horoskopy w Proroku się sprawdzają!
                — Horoskopy w Proroku? Wierzysz w każde słowo tego szmatławca, zgadza się?
                — Szmatławca?! Daruj sobie, Dean, wiesz dobrze, że tak rozpowszechnione pismo czarodziejskie nie mogłoby kłamać. — Seamus stanął w obronie wolnej prasy, ale zamiast braw nagrodziły go tylko pełne politowania spojrzenia. Spodziewał się, że zaraz do dyskusji dołączy Harry, w końcu niejednokrotnie nie mógł przyjąć zdecydowanie autentycznej, choć nieco bolesnej prawdy na temat poczynań jego rodziny, dobrodusznie ujawnionej w Proroku.
                — Nie wydaje mi się. Za to dobrze wiem, że taki idiota jak ty nie mógłby myśleć. — Finningan aż odchylił się z oburzenia na nieco zbyt stanowcze stwierdzenie Deana. Owszem, czasem tracił nad sobą panowanie, a z jego ust wydostawało się więcej niż powinno, wysoko nieproporcjonalne w stosunku do zawartości głowy, zaskakująco pustej, ale nigdy nie doczekał się tak gwałtownego i stanowczego odzewu, mało przypominającego zwykłe raczej pokojowe nastawienie Thomasa.
                — Pierwsze mądre słowa, jakie dzisiaj tutaj padły — wtrącił się Ron, wspominając zarówno wiadra szczyn wylewane niegdyś przez  Proroka na rodzinę Potterów, która podobno „umyślnie sprowadziła na siebie niebezpieczeństwo ze strony Czarnego Pana, chcąc znaleźć się w centrum uwagi”, i ostatni numer popisowy Seamusa, po którym młody Weasley nie mógł się domyć przez dwa dni, jego uwaga wydawała się więc usprawiedliwiona, przynajmniej po części.
                Finningan, nie będąc w stanie wykłócać się dalej, zamilkł z zamiarem nieodzywania się nigdy więcej. Jak się jednak okazało, jego postanowienie było równie mocne co każde noworoczne, bo już po kilku minutach zaczął mamrotać pod nosem, a na następny dzień używał jadaczki w aż nazbyt rozwiniętym zakresie. Harry tylko spojrzał z zaskoczeniem na Deana, który, choć nie bezpośrednio, stanął w jego obronie. Najwyraźniej nie wszystkich dotknęło zepsucie i niezachwiana wiara w wywody Rity Skeeter. O ile dziwił się Thomasowi, jeszcze bardziej zastanawiało go milczenie Hermiony — przecież panna Granger zawsze miała coś do powiedzenia. Teraz stała tylko, a jedynym znakiem życia z jej strony była unosząca się miarowo klatka piersiowa, zapewniająca, że Gryfonka przynajmniej oddycha. Nie wydusiła z siebie ani słowa od czasu ich, cóż, lekko niespodziewanej wizyty, i najwyraźniej nie paliła się zbytnio do zmiany tego stanu.
                — Skoro już doszliśmy do porozumienia przynajmniej w dwóch kwestiach… — Harry zerknął na Rona i Seamusa. — Usiądź, Hermiono, bo rzeczywiście coś się stało.
                Panna Granger posłusznie zajęła miejsce, upewniając Pottera, że jednak słucha, i dając przykład Lunie, która usadowiła się na parapecie, kiwając się leciutko i podśpiewując pod nosem znaną tylko sobie piosenkę. Sięgająca kolan sukienka, wyszywana w bliżej niezidentyfikowane wzory, poruszała się bezustannie i to w kierunku przeciwnym niż Krukonka. Nikt wolał głębiej nie roztrząsać tego problemu.
                — Byliśmy w Pokoju Wspólnym… — Harry zdecydował się wprowadzić Hermionę w sytuację krok po kroku. Odchrząknął, co okazało się jednak znaczącym błędem, bo Dean, z prędkością godną samej Rity Skeeter, zdążył w tym czasie zabrać głos.
                — Wiesz, dzień jak co dzień, Ron i Harry szachy, miłosne wywody Ginny w pamiętniku — wtrącił, na co twarz panny Weasley przybrała barwę dojrzałego buraka. Owszem, czasem sobie coś bazgrała w SZNAMPSOIZie (Specjalnym Zeszycie Na Absolutnie Mało Perwersyjne Sytuacje, Okoliczności I Zadurzenia), ale nigdy się z tym nikomu nie zdradzała, nie licząc Hermiony i kilku koleżanek z roku. Zaczęła więc podejrzewać, że Dean nie kręcił się za jej plecami dla sportu, za to zajmował się czynnością zgoła nieprzystającą Gryfonowi, a mianowicie — szpiegowaniem. Z drugiej strony, poczuła dziwne ciepło na jego słowa, bynajmniej niespowodowane przez zawstydzenie — przynajmniej on interesował się choć trochę jej bliższą relacją z Blaise’m, którą wszyscy pozostali uparcie ignorowali. Informacje w Gryffindorze rozchodziły się zatrważająco szybko, przypuszczała więc, że pewnie tylko mniej zorientowani pierwszoroczniacy nie wiedzieli o związku Gryfonki i Ślizgona. Nie czuła się dobrze ze swego rodzaju oziębłością ze strony Harry’ego, Rona, nawet Hermiony, którzy nie ośmielili się skomentować choćby słowem jej poczynań. Wolałaby, żeby się wykrzyczeli czy otwarcie obrazili, okazali jakiekolwiek zainteresowanie, wyrazili to negatywne nastawienie, próbowali ją przekonać do różnych rozwiązań, prawili kazania… ale nie milczeli, dzieląc się z nią tylko komentarzami na temat lekcji i pogody. Co gorsze, nie wiedziała, co powodowało ich zniechęcenie — przecież to Harry przyjaźnił się z Malfoyem, a Ron już nawet nie robił mu wyrzutów. Co mogli mieć przeciwko Zabiniemu?
                —… i nagle wchodzi McGonagall…
                — Cała w zieleni.
                — … i mówi nam, że za dwadzieścia minut mamy przyjść do tej sali na pierwszym piętrze, po lewej od wejścia…
                — Nam wszystkim.
                — W sensie Gryfonom — sprostowała Ginny, starając się wyprzeć z myśli męczące niezrozumienie i zmęczenie jej obecnymi relacjami.
                — Wszystkim. — Ron oparł przedramiona na udach.
                — Każdy rocznik — dodał Dean.
                — Wiem, co to znaczy „wszystkim”! —żachnęła się panna Granger, pierwszy raz bezpośrednio wtrącając się do konwersacji, na co Harry zdecydował się kontynuować.
                — Powiedziała, że nasza obecność jest absolutnie konieczna i nie znajdziemy żadnego usprawiedliwienia, żeby się nie zjawić.
                — A potem Seamus — tu Dean odchrząknął — spytał, czy jakby umarła mu babcia, też musiałby przyjść.
                — Na co Neville nieco się rozemocjonował… — szepnął Ron, a Longbottom tylko się zarumienił, mocniej przytulając sponiewieranego kaktusa.
                — Ale to nie ma żadnego znaczenia. — Harry przewrócił oczami. — W każdym razie…
                — Moja babcia ma znaczenie! Nie pozwolę wam tak…! Tak… — Neville gorączkowo rozejrzał się po pokoju i zemdlał, osuwając się na podłogę tuż przy łóżku. Kaktus umieścił się wygodnie na jego policzku, czule obejmując twarz właściciela setkami kłujących odnóży. Podobno miłość bywała bolesna.
                — Przerosło go to — podsumował Ron, przeszukując szuflady jednej z szafek, zaprzestał jednak penetrowania, gdy natknął się na ledwie ruszone opakowanie Czekoladowych Żab.
                — W każdym razie… — Harry mocno zaakcentował pierwszą część wypowiedzi — … to było dziesięć minut temu…
                — Czyli za kolejne dziesięć musimy tam być — podpowiedziała Ginny.
                — Cóż za błyskotliwość…
                — Boimy się, że stara McGonagall chce odejść. — Ron przejął pałeczkę, wsuwając już puste opakowanie z powrotem do ograbionej szuflady.
                — Co? — Do panny Granger powoli docierał sens słów przyjaciół i niechętnie musiała przyznać, że ich wnioski nie były wcale tak nieprawdopodobne. Profesor McGonagall wydawała się tak zmęczona, wręcz wycieńczona pracą w Hogwarcie, jak pozostałości wosku ze świeczki, w której już całkowicie wypalił się knot. Mimo tego Hermiona nie mogła przyjąć do siebie myśli, że Minerwa, dobra, surowa Minerwa, która najlepiej ze wszystkich nauczycieli rozumiała Gryfonkę, zostawi ich tutaj samych, bez opieki. Że zostawi ją. Przecież profesor McGonagall była ich Hogwarcką matką, gryfońską matką. W przypadku Hermiony, jedyną matką.
                — No właśnie, co? — potwierdził Ron. — Nie możemy do tego dopuścić.
                — Niby mówimy o starej McSztywnej — zauważył Dean — ale jednak… wiecie, co mam na myśli.
                Wiedzieli.
                — Przekonamy ją — zapewnił Harry, bawiąc się frędzlami koca. — Jak ją poprosimy, nie zignoruje nas. Przecież coś dla niej znaczymy.
                — No, stary, jakby cię nie zobaczyła na pierwszym roku, gdy Malfoy bawił się Przypominajką Neville’a, nie mógłbyś nawet marzyć o reprezentacji Quidditcha. — Ron uśmiechnął się tęsknie.
                — Racja, najmłodszy szukający… czego? — Hermiona zmarszczyła brwi.
                — Stulecia? — podszepnął Dean.
                — Właśnie. Zostanie. Musi zostać.
                Harry pokiwał głową.
                — Może powinniśmy kupić jej kwiaty? — Ron zajął się penetrowaniem czeluści następnej szafki.
                — Kwiaty będą wyglądały jak pożegnanie.
                — Albo jak podziękowanie i zapewnienie, że chcemy, żeby została.
                — My serio o tym rozmawiamy, prawda? Że McGonagall mogłaby… odejść? — szepnął Seamus, zapominając o swoim postanowieniu, i przesunął się po podłodze, pozostawiając za sobą beżowy ślad.
                — Nie — sprzeciwił się Harry. — Rozmawiamy o tym, co zrobić, żeby nie mogła odejść.
                Bo nie mogła odejść, pomyślała panna Granger. Nie mogła. Hermiona straciła już jedną matkę. Nie zamierzała pozwolić, żeby druga, ta żywa, też odeszła.
                — Nie chciałabym wam przerywać… — Cichy głosik szepnął od strony okna. Luna rozejrzała się po pokoju, zwracając na siebie uwagę zgromadzonych. —… ale już jesteście spóźnieni.

****

                Gdy Ron usłyszał, że wszyscy Gryfoni jak jeden mąż są zobowiązani do niezwłocznej nauki tańca, zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie wolałby nawracać profesor McGonagall od planu opuszczenia szkoły. Minerwa, ożywiona jak nigdy dotąd, przechadzała się po rozległej sali, za plecami mając gramofon większy niż ego Malfoya, i z uniesieniem mówiła coś o uwolnieniu wewnętrznego motyla. Jeżeli jakiś szkodnik rzeczywiście siedział w każdym z nich, Ron zrozumiał, dlaczego sam potrzebował tak „horrendalnych ilości pożywienia”, jak to określiła kiedyś Hermiona. Z tańców wynikło przynajmniej trochę dobrego (maciupeńka, mikroskopijna ilość, ale jednak) — znalazł odpowiednie usprawiedliwienie dla swojego postępowania w czasie posiłków. Nie mógł przecież pozwolić, żeby wewnętrzny motyl głodował. I nie przejmował się tym, że McGonagall wspominała o nim jedynie jako mieszkającym u przedstawicielek płci pięknej, bo w końcu co to za różnica? I to żołądek, i to żołądek. Chociaż u niego znalazłbyś co najmniej ze dwa… i drugie tyle motyli. Cóż, jak to mówią, ilości wewnętrznych szkodników się nie wybiera.
                Cała sytuacja wydawała mu się dość zabawna, w granicach rozsądku, oczywiście. Rozglądał się po promieniejących przerażeniem twarzach części męskiej i śmiał się w duchu z tak otwartego okazywania strachu — skoro on swój ukrywał, trzeba zaznaczyć, nad podziw skrzętnie, w gruncie rzeczy nie miał się czego bać. Jako pierwszych „ochotników” zawsze bierze się tych najmniej pewnych i błagających o całe cysterny litości (przynajmniej wydawało mu się, że „cysterny” określały dużą ilość tejże litości, bo pan Weasley niegdyś niezwykle się nimi emocjonował i dzielił tą fascynacją w stopniu bardziej niż wystarczającym z racji swojego zainteresowania wszelkim mugolskim dziadostwem — dzięki temu też Ron poznał dogłębnie i ze szczegółami rodzaje oraz zastosowanie gumowych kaczek), w tym wypadku prawdopodobnie Seamusa czy Neville’a, którego zdążyli ocucić po nagłym omdleniu i nawet zreperować mu policzek. Panna Granger pewnie prychnęłaby na takie podsumowanie podjętych działań, wyniośle poprawiając Weasleya — „Nie ZDĄŻYLIŚMY ocucić, Ronaldzie, ja zdążyłam, jakbyś nie raczył zauważyć w trakcie przegrzebywania szuflady Octavii”. Wzdrygnął się mimowolnie na wspomnienie słodyczy wyżej wymienionej. Malfoy to jednak Malfoy.
                Odgarnął z oczu rude kosmyki, które powoli zaczynały go irytować, ale uparcie trzymał się postanowienia, że nie obetnie ich nawet o goblini paznokieć (co w gruncie rzeczy wyniosłoby kilka dobrych centymetrów), bo, jak Fred uparcie powtarzał, włosy do ramion nosił każdy szanujący się czarodziej. Ron natomiast bardzo się szanował. Dla własnego zdrowia i zachowania dobrego samopoczucia nie przejmował się więc zbytnio sprawami szkoły w postaci wszelkiego rodzaju wypracowań, z których Hermiona ułożyłaby już przynajmniej trzy książki i jeszcze trochę z pewnością by jej zostało — tak na krótszy tomik opowiadań. Weasley nie zaliczał się do rodzaju nadpobudliwych w swoim talencie pisarzy, dlatego postanowił nie wysilać się zbytnio. Zawsze mógł poprosić pannę Granger o pomoc, nie oparłaby się przecież jego niezaprzeczalnemu urokowi osobistemu. Zdecydowanie nie. Również z powodu tego szacunku nie męczył się dokładnym zawiązywaniem krawata, bo równie dobrze mógłby nałożyć na szyję wisielczą pętlę, a z troski o płuca i zapewnienie przestrzeni na odpowiednie zwiększenie ich objętości w trakcie wdechu, nie zaciskał na klatce piersiowej już nieco zbyt ciasnej koszuli — wolał, gdy leżała luźno i stanowczo sprzeciwiał się stwierdzeniu Hermiony, że pozostawiał ją zwisającą i niedopiętą, broń Merlinie. Ostatnio zdecydował, że do troski o własną osobę doda kolejne niezbędne działanie, mianowicie — ograniczy do absolutnego minimum kontakty z Malfoyem, które mogły go przyprawić o palpitację serca, a wolałby nie zaliczyć tego typu doświadczenia do rodzaju tych wypróbowanych na własnej skórze. Nie wykluczał, że właśnie z powodu takiego podejścia śniadanie podeszło mu do gardła, gdy dowiedział się, że drugie skonsumowane przez niego opakowanie Czekoladowych Żab należało do Octavii Malfoy we własnej osobie. Co więcej, był przekonany, że akurat ten jeden raz natrafił na mienie młodej Malfoyówny, które swoimi łapskami dotykał Dracon. A pomijając kwestię słodyczy, co to w ogóle za imię? Rodzicom naprawdę musiało zabraknąć miłości do syna, gdy zarejestrowali go w Ministerstwie. Zaledwie w pełni ukształtował myśl, zdał sobie sprawę, że nigdy nie powinna choćby przyjść mu do głowy — bo rzeczywiście im zabrakło, przynajmniej jednemu z nich. A Ron bardzo dobrze wiedział, że w niektórych kwestiach nie powinno się żartować.
Do takich kwestii zaliczyłby też ponaglające spojrzenie profesor McGonagall, która wybrała go na pierwszego tańczącego ochotnika. Fred i George, na przemian szepcący do siebie i zaśmiewający się przy uchu Harry’ego, zdecydowanie nie zdawali sobie sprawy z położenia dopuszczalnej granicy dobrego smaku w poczuciu humoru. Z chęcią podzieli się z nimi zdobytą wiedzą geograficzną na ten temat. O tak.
Wstał, krzywiąc się, jak miał nadzieję, niezauważalnie, i podszedł do Minerwy McGonagall, zajmującej miejsce pośrodku sali. Jego marszowi hańby towarzyszyły nieudolnie tłumione śmiechy i gwizdy, a trzeba zaznaczyć, że nawet po tak mało charakterystycznych odgłosach był w stanie rozpoznać jednostki. Strzeżcie się Weasleya, bluźniercy. Wie, gdzie mieszkacie. Wiedział też, gdzie w momencie dotarcia na wyznaczoną lokalizację znajdowała się jego godność — zakopana pod zwałami brudnych szat, najpewniej na dnie kufra. Tego kufra w Norze, któremu już odpadło wieko. Tego kufra, który został przypadkowo spalony przez bliźniaków. Wnioski odnośnie położenia godności Rona Weasleya nasuwały się same, nie trzeba więc dodawać bardziej dobitnych określeń, tym samym oszczędzając rudemu zbędnych nerwów.
Nie za bardzo wiedział, co powinien zrobić z rękami, ale, dzięki niech będą Godrykowi, profesor McGonagall uświadomiła mu to dość stanowczo, chwytając jego dłonie kościstymi palcami i umiejscawiając jedną na własnej tali, drugą łapiąc wygodniej i unosząc lekko w górę. Gdy rozbrzmiała muzyka, skupiał się przede wszystkim na tym, żeby nie nadepnąć na buty partnerki, o ile wypadało takim mianem określić Minerwę, i nie gapić się zbytnio na jej idealnie ułożone włosy, które zdawały się stracić główne cechy zwykle charakteryzujące wszelkiego rodzaju szczeciny, mianowicie — odstawanie, lekkie skręcenie najmniejszych kosmyków, może nawet fakturę. Idealnie ułożone, okalające głowę równą, niezmąconą najmniejszą zmarszczką płachtą, aż Ron zaczął się zastanawiać, ile śliny zeszło na takie ulizanie. On musiałby zapluć się w całości i jeszcze wyzuć organizm z każdego mililitra kiedyś nagromadzonych płynów, a i tak wystarczyłoby mu tylko na grzywkę. Ale, mimo że włosy profesor McGonagall rzeczywiście na dłuższy czas przykuły jego uwagę, myśli zaraz pokierował na zupełnie inny tor. Analizował, minuta po minucie, słowo po słowie, każde dotychczasowe spotkanie z opiekunką Gryffindoru i był prawie pewny, że nie wszystko wyglądało z bliska na tak kolorowe, jak wydawało się z daleka. Momentów, poszczególnych chwil, w czasie których się uśmiechnęła nie mógłby nawet wyliczyć na palcach — takich momentów sobie nie przypominał. Nie pamiętał też żadnej łzy żłobiącej kolejny ślad między zmarszczkami na jej twarzy, nie pamiętał podniesionego głosu, zdenerwowania, jakichkolwiek oznak silniejszych emocji, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Jakby coś siedziało w Minewrze i dusiło wszelkie uczucia, zanim te zdążyłyby się rozwinąć — a Weasley czuł, że próbowały. Bo w końcu przywiązał się do profesor McGonagall, chociaż transmutacja nigdy nie była jego mocną stronę, szanował ją, i, nawet jeśli sobie czasem ponarzekał, poględził i poprychał, cieszył się, że to właśnie ona zajmowała stanowisko opiekunki Domu Lwa. Chociażby ze Snape’em w roli opiekuna nie wytrzymałbyś dnia, nie mówiąc już o siedmiu latach — kto jak kto, ale akurat Mistrz Eliksirów potrafił zajść człowiekowi głębiej niż za skórę. O wiele głębiej. Wystarczyło spojrzeć na takiego Malfoya, biały, posiwiały ze strachu i nieustannego zdenerwowania, a do tego do cna zdurniały. Oto skutki trafienia do Slytherinu, drodzy państwo. Ron musiał dbać o serce, dlatego trzymał się z  daleka zarówno od Ślizgona, jak i jego mentora, w miarę możliwości, ma się rozumieć. Chociaż, gdyby tylko mógł, pewnie całkiem odpuściłby sobie Eliksiry, a Snape już by się postarał, żeby Ron nie tylko nie zaliczył jednego przedmiotu, ale też nie zdał całego roku. Jak to George kiedyś powiedział, „sielankę mamy w tym Hogwarcie, a cudne kwiaty wiedzy wyrastają na naszych niemytych włosach”. Najmłodszy z braci Weasley nie mógł się nie zgodzić.
— A teraz proszę bardzo, na parkiet i dobierzcie się w pary! — Głos profesor McGonagall rozbrzmiał mu tuż przy uchu i zaraz z niemałą ulgą poczuł, że został uwolniony ze stalowych okowów ramy tanecznej, a jego dotychczasowe męki na środku sali dobiegły wyczekiwanego końca. Jednak dopiero gdy schował się w rogu pomieszczenia, jeszcze nie złapany przez żadną zachłanną partnerkę, zdał sobie sprawę z przeznaczenia szlafroka, przysłanego rano przez panią Weasley.
Zbliżał się bal, a wraz z nim moment, w którym będzie musiał nałożyć na siebie tę farbowaną ścierkę, którą Hermiona określiła jako „tradycyjną czarodziejską szatę wyjściową”. Już mugolskie cysterny miały w sobie więcej szyku.

****

Gdy Lucjusz Malfoy słyszał kroki na korytarzu, spodziewał się najgorszego.
Dzielił otaczające go dźwięki na dwie grupy — uciążliwe, ale codzienne i niecodzienne, czyli prawdopodobnie bolesne bardziej niż zwykle. Uciążliwe było nieustanne kapanie wody, która, czerpiąc z tego zapewne niezmierzoną przyjemność, spływała po poharatanych ścianach, zawisała na wystających końcach poszczególnych płyt i spadała, kropla po kropli, na mało przypominające podłogę podłoże. Już na początku założył, że sufit od posadzki dzieliła niegdyś większa odległość, systematycznie zmniejszana przez gnijące śmieci, wszelkiej natury odpadki i odchody — na zagospodarowanie tych ostatnich miał tylko dwie możliwości, albo zostawić je tam, gdzie się znalazły, albo spożyć, czego nie uznawał za szczególnie przyjemne na podstawie własnych doświadczeń. Nagromadzone różności latami zbijały się w ciasną, śmierdzącą breję, zastygały i twardniały, pieczołowicie ugniatane przez stopy przewijających się przez celę więźniów. Sam z poczucia obowiązku dorzucał swoje trzy grosze do tradycji i nie tylko ubijał, ale też dodawał materiałów, których jednak wraz z upływem czasu wynajdował coraz mniej — braki w pożywieniu, czy też raczej brak pożywienia, zbierały swoje żniwo w kwestii wydalania. Lucjusz Malfoy najprościej w świecie nie miał wtedy czego się pozbyć.
Do krzyków (kategoria „uciążliwe, ale codzienne”) przyzwyczaił się najprędzej, co mogło być spowodowane jego wieloletnim doświadczeniem w sztuce sprawiania bólu, którą równie dobrze mógłby nazwać sztuką wywoływania tychże krzyków. W poniedziałki wrzeszczeli ci na prawo od niego, we wtorki on sam, w środy ci na lewo, w czwartki i z lewej, i z prawej, a weekendy znowu były poświęcane jemu. Czuł się niemal jak gość specjalny, obdarzany przez gospodarza szczególnie uprzejmym przyjęciem i niewiarygodnie wygodnymi przywilejami typu „najbardziej miękkie miejsce przy stole” lub „najgłębiej schowane wino z piwniczki”. Jedyna różnica polegała na tym, że tutaj nieco inaczej rozumieli pojęcie gościnności, bo w końcu ile ludzi, tyle sposobów na uprzejmość. Doświadczane w Azkabanie zaliczał do tych najbardziej radykalnych. Nie przeszkadzało mu to zbytnio, wręcz obsesyjnie przyglądał się działaniom strażników specjalnych, którzy nie szczędzili ani narzędzi, ani wyobraźni na coraz to wymyślniejsze sesje. Irytowało go bardzo, gdy przez własne krzyki i łzy nie był w stanie dojrzeć, czym też teraz oprawca się zajmuje, czego używa, co atakuje. Nie mógł poznać tego po źródle bólu, bo musiałby wtedy wymienić każdą część ciała, jaka tylko przyszłaby mu na myśl, a pewnie i tak by nie zgadł — rwało go wszędzie, szczypało, drapało i kłuło, przerywało, piekło, aż w końcu paliło żywym ogniem, gorętszym niż kominkowy, wręcz piekielnym. Chociaż przed pobytem w wyjątkowym azkabańskim sanatorium, był już w końcu w średnim wieku, również doświadczał okazjonalnych niespodzianek, nazywanych przez wybitnie dobitnych torturami, nigdy nie spotkał się z takim zainteresowaniem własną osobą, z tak zaskakującą przykładnością, może nawet zafascynowaniem reakcjami ciała na poszczególne środki, tu trzeba podkreślić — całego ciała. Systematycznie tracił paznokcie, nadrywano mu uszy (tylko nadrywano, żeby zrosły się ponownie, a zabieg mógł zostać powtórzony), łamano kości, których istnienia nigdy choćby nie przypuszczał, wreszcie wywiercano dziury w poszczególnych kończynach, nacinając mięśnie i ścięgna, nakłuwając kości, a na samym końcu, gdy już systematycznie omdlewał, zajmowano się jego tułowiem, skórą brzucha i pachami. Momentami czuł się niemal jak na jakimś wyłącznie praktycznym kursie, na którym uczeń sam musi zostać poddany poszczególnym zabiegom, żeby je zaakceptować, w odpowiednim stopniu docenić. Rozumiał ból i przyjmował go, nie przejmując się nawet jakąkolwiek walką lub próbą zahamowania — pozwalał mu płynąć, konsumował, stawał się koneserem. Jak pijał wino, żeby potem raczyć wybranych najlepiej dobranym rodzajem, biorąc pod uwagę rocznik, sposób produkcji, kraj i wreszcie smak, tak żył bólem, przetrawiał go, adorował, aż stał się on nieodłączną częścią egzystencji i wyroku w Azkabanie. Ten rodzaj specjalnego traktowania wywoływał w nim pewne rozbawienie — tak zwyczajowo nie przyjmowało się gości. Więźniowie, zajmujący fortecę od poziomów podziemnych do samego szczytu, w założeniu mieli być nawiedzani tylko i wyłącznie przez dementorów. Nękani wizjami śmierci, skostniali ze smutki i strachu, zmrożeni pożądliwymi oddechami, które odbierały wszystko, co zostało w nich dobrego, najmniejszą cząstkę ciepła, jaka wcześniej zdołała się uchować. Pozbawiały skazańców chęci nie tyle do ucieczki, co do życia, pozostawiając ich złamanych w zalanych moczem celach, niemych i głuchych, aż z przerażenia tracili rozum. Nie będąc w stanie prawidłowo się poruszać, nie potrafili też uciec ze świata żywych, po latach nie zdawali sobie nawet sprawy z życia samego w sobie. Znali tylko pustkę, przeraźliwie mroźną nicość i jedynie ona im pozostawała. Zwierzęce potrzeby brały górę nad ludzkim rozumem, zmuszając ich do jedzenia, połykania nierozgryzionych cząstek pożywienia ze strachu, że zostaną pozbawieni jeszcze tych ochłapów, ograbieni z resztek jakiejkolwiek materialnej własności, w tym wypadku niezbędnej po przeżycia. Proces przeprowadzony do ostatniego punktu wymagał lat i trwał lata, bo do Azkabanu rzadko trafiało się na krócej niż dożywocie. Znalazłbyś jednak więźniów traktowanych w inny sposób, strażników, znajdujących przyjemność w serwowanej im terapii, razem umieszczonych na najniższym z najniższych pięter, położonym tak głęboko, że nawet Ministerstwo nie miało o nim pojęcia. Zwyrodnialcy przejmowali tych, którzy dopuścili się  najokrutniejszych zbrodni, zdobywając tym samym nienawiść społeczeństwa, i zajmowali się nimi po swojemu, niby tuż pod okiem władzy, ale ukryci. Publice wystarczały okazjonalne wiadomości o ciągłym pobycie poszczególnych więźniów w Azkabanie i nikt głębiej nie interesował się tym, co działo się za szerokimi na trzy metry murami ze stali i kamienia. Oczywiście, tygodnie tortur nie następowały bezpośrednio po sobie — zabierano wybranych w czasie najgorszych warunków pogodowych, co zapewniało, że żaden dziennikarz ani urzędnik nie ośmieli się zakłócić spokoju skazanych niezapowiedzianymi odwiedzinami. Zdarzało się to raz na miesiąc, niekiedy dwa, a wizytatorzy wszelkie obrażenia uznawali za samookaleczanie, czemu zbytnio się nie dziwili. Gdyby jednak jakimś cudem zdawali sobie sprawę z procesu uwięzienia, z legalnych metod i ich skutków, powinni byli się dziwić. A z tego zdziwienia prawdopodobnie dokładniej przeszukaliby więzienie, poza ukrytym piętrem dowiadując się o czymś jeszcze — stanowiska strażników specjalnych zajmowali tylko i wyłącznie byli śmierciożercy.
Tak więc były dźwięki uciążliwe, ale codzienne, do których Lucjusz w pierwszej kolejności zaliczał kapanie wody. Co natomiast zaliczało się do drugiej kategorii? Kroki. Malfoy wiedział, że jeżeli przez niecały miesiąc nie słyszał żadnych odgłosów pozakratowego życia, zbliżał się czas chwilowego przeniesienia na piętro pod piętrami — bał się kroków, bo oznaczałyby one nadejście tego strażnika. Więzienną breję, przesadnie określaną pożywieniem, rozsyłano za pomocą magii, a strażnicy właściwi rzadko przechadzali się pomiędzy celami, nie chcąc narazić się na zaplucie albo zbluzganie określeniami wysokich lotów, których nie brakowało świeżo skazanym. Ci zajmujący obrośnięte grzybem cele latami, wiedzieli, że lepiej nie zużywać ostatków sił na tych po lepszej stronie krat — każda najmniejsza oszczędność energetyczna mogła przedłużyć nieco więzienną egzystencję. Mogła przedłużyć życie. Bo, wbrew pozorom, tylko niewielki odsetek osadzonych własnymi rękami pozbawiał się zdolności oddechu. Może wynikało to z rezygnacji i przekonania, że niech się dzieje, co chce, może z pierwotnego instynktu samozachowawczego, przyczyna nie zmieniała jednak faktu, że zesłaniec chciał przeżyć. I większość, gdyby tylko dostała szansę, ewentualną wolność zagospodarowałaby w zupełnie inny niż wcześniej sposób, niektórzy przyznaliby, że po prostu dobry. Ci niektórzy, jak i wszyscy pozostali, jednak szansy nie dostawali.
Kroki zdawały się zbliżać, ale nie brzmiały na tyle nagląco, żeby Lucjusz Malfoy podniósł się z obdartej pryczy, która więcej miała z dziury niż deski, i spojrzał przez niewielki otwór, służący do podawania tacy z posiłkami, na korytarz. Jak się okazało, nie musiał się kłopotać — kroczący miał zamiar osobiście zawitać do jego celi, co wywnioskował po wyczekiwanym odgłosie przekręcanego w zamku klucza. Drzwi, po części zakratowane, po części wykonane z gładkich metalowych płyt, skrzypnęły nieprzyjemnie, szorując po wybrzuszeniach na podłodze celi. Lucjusz, już przygotowany na gwałtowne poderwanie i skucie, zdziwił się nieco, słysząc ponowne, tym razem zamykające, szuranie furty po posadzce. Gość zamierzał pozostać w środku.
Malfoy doszedł do wniosku, że to pewnie standardowa kontrola i nadzwyczaj obowiązkowy urzędnik, który wziął sobie do serca punkt z regulaminu inspekcji wspominający o „weryfikowaniu stanu skazanych”. Dowodziło to tylko, że co by się nie działo, Lucjusz zostawał więźniem specjalnej troski. Najwyraźniej szlacheckiej pozycji nie traciło się nawet w Azkabanie.
— Pan… Malfoy, jak mniemam. — Dobiegł go skrzekliwy, nieco piszczący głos, charakteryzujący urzędników biurowych, wyróżniających się szerokością większą od wysokości. Nie odpowiedział, co jednak nie zraziło gościa, raczej upewniło go co do tożsamości odwiedzanego więźnia.
— Przyjmę to jako potwierdzenie — zaskrzeczał, szeleszcząc materiałem marynarki, prawdopodobnie w celu wydobycia z niej chusteczki. Lucjusz uśmiechnął się mimowolnie — długo pracował na panującym aktualnie zapachem w celi, mającym za zadanie złamanie nawet najtwardszych. Urzędnik znalazł się nagle nieco wyżej w tworzonej na bieżąco przez Malfoya hierarchii, wytrzymał w końcu niecałe dwadzieścia sekund. Prawdziwy twardziel. Albo zakatarzony twardziel.
— Pewnie wyda się to panu nieco zaskakujące… — Głośne smarknięcie upewniło Lucjusza co do ostatniej możliwości. —… ale ktoś się panem interesuje.
Straszny, charkotliwy śmiech wstrząsnął Malfoyem niby drgawki, charczał i kaszlał, do czego w tle dochodziło bulgotanie ulokowanej w gardle wydzieliny, którą zaraz wypluł tuż pod stopy urzędnika, zabierając się tym samym za tworzenie kolejnej warstwy podłoża. Gość nic sobie nie robił z nagłego ataku, czekając cierpliwie, aż więzień się uspokoi, usiądzie i będzie tylko okazjonalnie pokaszliwał, pozbywając się resztek wydzieliny.
— Ktoś z zewnątrz, panie Malfoy. Sam się nieco… zdziwiłem. — Ostatnie słowa zostały stłumione przez materiał chusteczki i kolejne smarknięcie. — I nie mam tu na myśli wszystkich czytelników Proroka.
Dopiero końcowa informacja spowodowała, że Lucjusz zastygł w pozycji siedzącej, co więcej, zaprzestał pokaszliwania i machnął tylko ręką, rozgniatając zagubioną muchę na świeżo zasklepionej ranie.
— Tak, panie Malfoy, dokładnie tak… — szepnął urzędnik, a skazany wreszcie spojrzał na niego, nie fatygował się jednak jakimkolwiek komentowaniem słów gościa. A był to gość niecodzienny — czarny, szyty na miarę garnitur opinał jego pokaźny brzuch, nie zwisając przy tym brzydko w okolicach rąk czy na nogach; świeżo wypastowane obuwie odbijało tą namiastkę światła, która dostawała się do celi przez szpary w kamieniu (Lucjusz postawił sobie za kwestię honoru trafienie wydzieliną w choćby jednego buta), co czyniło je wręcz świecącym w ocienionej celi; gładko ulizane, ciemne włosy okalały małą, tłustą główkę, zapewne pełną nie tyle nieszablonowych pomysłów, co planów na drugi obiad, a małe okularki nie sprawdzały się w swojej najbardziej prawdopodobnej misji — przydaniu właścicielowi wyglądu myśliciela. Malfoy przypuszczał, że gdyby gość zobaczył przed sobą książkę, uznałby ją za jakiś czarnomagiczny amulet, ewentualnie nieznaną czarodziejom technologię z zaświatów. Podsumowując, wizytator mógłby równie dobrze napisać sobie „asystent asystenta w Ministerstwie” na czole, bo taką właśnie diagnozę postawił mu Lucjusz. Co gorsze jednak, ten śmieszny człowieczek zajmował mimo wszystko stanowisko nie tyle lepsze, co zdecydowanie wyższe niż jeden z Malfoyów, a do tego typu paradoksów nie doszło przez wieki, jeśli w ogóle. Poza specjalnymi przywilejami więziennymi, Lucjusz mógł się czuć wyjątkowo również w tej sprawie.
— Zrozumiałbym mimo wszystko… — podjął znowu urzędnik, najwyraźniej nie zamierzając się przestawić — zainteresowanie wyjątkowo obsesyjnego fana, ewentualnie wroga, ma się rozumieć, co najmniej zadowolonego z obecnej sytuacji. Jak się jednak okazało, zgłosił się do nas klient zgoła inny, niewinny, może nawet mało uradowany z istoty pańskiego położenia. Musi więc pan rozumieć moje zdziwienie. — Zdjął i przetarł szkiełka okularów, ale zamiast umieścić znowu na nosie, schował je do kieszeni marynarki, na co Lucjusz zdecydował się zareagować uniesieniem brwi. — Mimo to nie mogliśmy odrzucić jakże szczerej i niewinnej prośby, tak też… — Zanurzył dłonie w aktówce, którą uprzednio nieostrożnie postawił na podłodze, i wyjął z niej niewielki, płaski przedmiot, rażąco biały na tle porośniętej brudem celi.
— To dla pana — podsumował, wyciągając rękę z kopertą, którą położył zaraz na rogu pryczy, bo Lucjusz nawet nie drgnął. — Radziłbym nie ignorować. To jedno może okazać się dla pana lepsze od pobytu w więzieniu. Niech pan przeczyta, panie Malfoy, żeby pan potem nie żałował.
Urzędnik otrzepał ręce, schował chusteczkę, założył okulary i nacisnął klamkę, mocno ściskając rączkę aktówki. Gdy już miał odejść po uprzednim zamknięciu drzwi, dobiegł go charczący głos Lucjusza.
— A co ja pana obchodzę? — wychrypiał, krzywiąc się z każdym wymawianym słowem. Pożałował zaraz, że w ogóle się odezwał, bo urzędnik uśmiechnął się tylko i powiedział:
— Nie życzyłbym takiego losu najgorszemu wrogowi, panie Malfoy. Miłego dnia.
Lucjusz siedział jeszcze długo po tym, jak w korytarzu ucichły kroki urzędnika. Siedział i patrzył na rażącą biel koperty, aż wreszcie podniósł ją i rozerwał, a wystarczyły zaledwie dwa pierwsze słowa „Drogi Ojcze”, aby zaczął się śmiać.

****


Tylko Pokój Wspólny Ślizgonów, wędzony łosoś i ich trójka.
Leżeli na trzech kanapach ustawionych w półkolu, wpatrując się w falującą materię sufitu. Zwykle pokryty freskami kamień teraz niby woda odbijał obraz nieba, skrząc się tysiącami gwiezdnych punkcików, marszcząc wraz z poruszeniem łusek o barwie nieboskłonu. Jedynie oni wiedzieli o właściwościach ślizgońskiego stropu, jedyni zaznajomieni z tajemnicą.
— Wiecie — mruknął Blaise, zanurzając rękę w misce z łososiem — to ciekawe, że jeszcze nie zaczęliście się czepiać. Pewnie, to jaśniejsze niż Malfoyowie, że obgadujecie mnie, gdy śpię, ale i tak się dziwię. Skończyła się wam licencja na wykłady?
— Po co ci łosoś, skoro nigdy go nie jesz? Tu masz popcorn. — Teodor podniósł się na łokcie, wskazując na papierowy pojemnik przy fotelu.
— Tak właściwie to zamierzałem w ciebie rzucić. Ale pozbawiłeś mnie elementu zaskoczenia. — Zabini pomacał jeszcze trochę różowy kawałek łososia, aby zaraz łagodnym łukiem posłać go na twarz Malfoya.
— Uroczyście przysięgam, że twoja matka pożałuje tych dwunastu godzin porodu, bo jeszcze chwila, a dużo jej z ciebie nie zostanie. — Draco ostentacyjnie zsunął pocisk z twarzy, wkładając go do ust. Dobry.
— Obawiam się, że zaczęła żałować już po pierwszej godzinie. — Nott odebrał Blaise’owi miskę, wymieniając ją na pojemnik z popcornem. Zabini, jak sam utrzymywał, dbał o linię. — A potem nie mogła uwierzyć, że tyle starań poszło na coś tak małego i tak czarnego.
— To ty nie możesz się pogodzić z twoją białością. Aż dziw, że ktoś cię jeszcze nie zgubił w śniegu. — Przez chwilę tylko ciemna czupryna wystawała z papierowego kubełka. — Odpowiecie na moje początkowe pytanie? To polityczne wyszkolenie do unikania niewygodnych kwestii stosujcie przy starym Nietoperzu, mnie nie oszukacie.
Draco podciągnął się i usiadł na kanapie, przejmując miskę z łososiem od Teodora. On i Nott kilka miesięcy temu uznali, że skoro ludzkość wpadła na coś tak astronomicznie dobrego jak wędzenie łososia, oni nie mogą zmarnować ani jednej chwili, w której teoretycznie mogliby go jeść. Bardzo przykładnie trzymali się postanowienia.
— Co ci mamy powiedzieć? Nie musiałeś się zdradzać, żebyśmy wiedzieli, co jest na rzeczy, tak samo jak wiemy, co tobą kieruje. — Szukał tego jedynego kawałka, przesypując zawartość miski z jednej strony na drugą. Blaise naprawdę nie musiał się kłopotać z informowaniem ich o swojej domniemanej miłości — jak w ogóle mógł się spodziewać, że nie zaczną go śledzić, skoro tylko zauważą niewyjaśnione zniknięcia? Z tego, co widział, Weasleyówna okropnie całowała. Czy to nie był wystarczający powód na skończenie tej farsy? Blaise uparcie odgrywał rolę nieskazitelnego rycerzyka, który na kochające serce nie może odpowiedzieć obojętnością. Trochę asertywności by mu nie zaszkodziło.
— A co niby mną kieruje? Po prostu ją lubię i tyle. — Znowu zniknął w papierowym pudełku, żeby zaraz wynurzyć się z brodą pokrytą białymi punkcikami. Nie myśl o tym, Blaise, nie myśl…
— Siwiejesz — oznajmił Teodor, ponaglająco spoglądając na Malfoya, który wciąż nie wybrał swojej porcji.
Blaise strzepnął popcorn z twarzy do pudełka i odstawił je na bok, sięgając za kanapę po kolejne. Był przygotowany. Skup się na popcornie, Blaise, na popcornie…
— Przyniosłeś dwa? — Draco wreszcie przekazał miskę Nottowi, który momentalnie przestał zwracać uwagę na wszystko poza lśniącymi plasterkami łososia. Nie wiedział, po co Blaise zaczynał tę dyskusję, bo Malfoy tak szybko nie odpuści — a tym razem Zabini nie działał z wyłącznie szlachetnych pobudek. Sam Teodor był troszkę zamieszany w całą sytuację, ale przecież nie on odgrywał rolę główną. I wolałby, żeby informacja o tym nikłym udziale nie ujrzała światła dziennego.
— Nie, trzecie jest obok fotela. — Blaise zaczynał sobie powoli uświadamiać skutki pochłonięcia raczej większej niż mniejszej ilości popcornu, ale nie czuł się na tyle źle, żeby pozostawić to biedne pudełko bez opieki. Nie stał się jeszcze takim brutalem.
— Zabini. — Malfoy spojrzał na niego uważnie. — Co tobą kieruje?
Blaise nie spodziewał się takiej bezpośredniości. To dobry temat, dobry… Nie będzie wtedy rozpamiętywał... Miał swoje i Notta powody, żeby dalej ciągnąć znajomość z Ginny, ale, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, wcale nie postrzegał jej jako dziewczyny-partnerki. Owszem, Weasley odznaczała się całą gamą cech, którą ewentualna kandydatka odznaczać się powinna, grała w Quidditcha i to nie najgorzej, co mogło właściwie przyćmić wszystkie minusy, nie zajmujące w ogóle jej osobowości tak znowu nikłych części procentowych, jednak… Blaise nie czuł przy niej tego czegoś. I wcale do tego nie dążył — Blaise Zabini nie szukał żony. Blaise Zabini miał inne cele w życiu. A odznaczał się przy tym nadzwyczajną uległością, jeśli chodziło o Draco Malfoya. To są dobre myśli, Blaise, dobre… O tym powinieneś myśleć.
— Przegrałem zakład — oznajmił i poczuł, jak ciężar płaszcza tajemnicy zsuwa się z jego braków. Ah, byłby zapomniał — to nie jedyny płaszcz, jaki dźwigał. Nott prawie zakrztusił się łososiem, Draco natomiast nie znalazł w sobie wystarczająco dużo motywacji, żeby wykrztusić jakąkolwiek odpowiedź. Nawet „aha” wydawało się nie na miejscu. Blaise poczuł się więc w obowiązku kontynuowania. Tak, Blaise, skup się na zakładzie…
— Z Teodorem — dodał, przy czym Nott rzeczywiście zdążył się zakrztusić. — Przegrany musiał… zbliżyć się nieco do Weasleyówny. Właściwie, to miał być jakikolwiek Weasley, ale wolałem oszczędzić sobie bezpośrednich kontaktów z braćmi…
— Weasley by się zgodził… — mruknął Draco, przejmując się bardziej miską niż Teodorem, którą siłą odebrał kaszlącemu.
— Każdy z nich to Weasley! — Blaise spojrzał na niego z wyrzutem, który musiał stłumić kolejną dawką popcornu. Nie dadzą człowiekowi w spokoju wyznać grzechów. Grzechów? W szczerej spowiedzi nie można nic zataić, Blaise.
— Na jak długo? — Malfoy uznał, że nie można już narażać Teodora na paraliż wynikający z zatkania dróg oddechowych, dlatego z pełną mocą swojego autorytetu zarekwirował obiekt niebezpieczeństwa. Nie mógł się przy tym pogodzić z prawdziwymi pobudkami Zabiniego albo raczej własnymi nieudanymi działaniami dedukcyjnymi. Zakład? Powinien był się domyślić. Jednocześnie miał wrażenie, że wraz z otrzymaniem informacji wyjaśniającej kamień spadł mu z serca — widział, że Blaise męczy się tą znajomością, który też stan skrzętnie ukrywał.
— Cztery miesiące…
— Już niedługo ci zostało. A ty, Teo, żyjesz tam jeszcze? — Nott niemrawo pokiwał głową. — O co chodzi?
— Bo widzisz… — Teodor spojrzał z niepokojem na Blaise, który wyraźnie bił się z myślami. Aż tak się przejmował całym przedsięwzięciem? — Ma to zakończyć na Balu Bożonarodzeniowym…
— Na Balu… Nie możesz. — Na balu, na którym zjawi się nie tylko całość starszej społeczności Hogwartu, ale też wszyscy co do jednego przedstawiciele Durmstrangu i Beauxbatons. Właściwie kulminacyjny moment Turnieju, najmniej niebezpieczny moment miał zostać zakłócony przez niekontrolowane wrzaski Weasleyówny? Bo Draco nie wątpił, że Wiewióra zdobędzie się na odstawienie sceny, której hogwarcka historia nie zapomni przez stulecia. Chociaż może tym razem najmłodsza z rudych latorośli wykaże się choć cieniem ogłady.
— Muszę. — Zabini odłożył tym razem jedynie do połowy puste pudełko popcornu. Nie mogę dłużej. Powiedz, Blaise, powiedz. — To jeden z tych zakładów, których nie można złamać. Jeśli nie zrobię tego z, powiedzmy, własnej woli, samo się zrobi. Wiesz, jak to działa. — Nie powiem. Obiecałem, że nie powiem…
Racja, wiedział. Mechanizm polegał na tym, że podjęty zakład pieczętowano zaklęciem, mającym na celu dopilnowanie, żeby żadne z postanowień nie zostało pominięte. W tym wypadku, czy Blaise by tego chciał, czy nie, czar sprawi, że wypowie odpowiednie słowa.
— I teraz się boisz, że Weasleyówna zrówna Wielką Salę z ziemią? Mimo wszystko nie przypisywałbym jej ani tyle siły, ani tak rozwiniętych umiejętności magicznych…
Zabini schował twarz w dłoniach. Ginny i jakiś, pożal się Salazarze, Bal? Robił z zakładu takie wielkie halo, bo musiał zająć czymś myśli, żeby nie rozpamiętywać w kółku ostatniej wizyty u profesor Trelawney… której, swoją drogą, nie odwiedził od tego czasu. I pozwolisz mu zginąć? Bo „obiecałeś”? Blaise, ten jeden raz nie bądź śmieszny.
— Nie, nie, nie, nie… — wyszeptał, kręcąc głową. — Zakład, nie zakład, zerwę z nią i tyle… — To wszystko nie miało teraz znaczenia. Nic nie miało większego znaczenia. Spojrzał na zaskoczone twarze przyjaciół, na nieopróżnione pudełko po popcornie. To mógł być którykolwiek z nich… — Ktoś umrze.
Powiedziałem. Nie, miałem nic nie mówić…
Siedziałbyś cicho, wiedząc, że on może zginąć? Pozwoliłbyś mu zginąć, Blaise?
Pustka, słodka nieświadomość myśli trwała tylko przez chwilę.
Nie.
Dlaczego, Blaise, dlaczego być mu nie pozwolił?
W Pokoju Wspólnym Ślizgonów zapanowała cisza, jakiej te mury nie słyszały od wieków.
— O czym ty mówisz, Zabini? Nawet nie… — Teodor nie dokończył, bo Zabini jeszcze gwałtowniej zaczął kręcić głową.
Bo…
Dlaczego, Blaise?
— Ktoś umrze. Nie rozumiecie? Byłem u Trelawney i ona wtedy dostała jakiegoś ataku… Przepowiedziała, że ktoś umrze.
Mów, dalej, Blaise. Dlaczego?
— Ta stara wariatka? Ona ma z wróżbitką tyle ws…
— Tak, ona! — Blaise wyciągnął z kieszeni pomięty pergamin, podając go Malfoyowi drżącą ręką. Koślawymi, jakby roztrzęsionymi literami co do słowa spisano przepowiednię Sybilli Trelawney.
Bo jest moim bratem.
Widział, jak Draco przebiega wzrokiem po chwiejnym tekście. Jak jego źrenice rozszerzają się z niezrozumienia, nie ze strachu. Nie bał się. Dzielny Draco nigdy się nie bał.
Dlaczego, Blaise?
— Myślę… myślę, że to o twoim ojcu, Draco. I że ty… ty możesz przez niego zginąć.
Bo jest moim bratem. Kocham go.


****

Nic, już nic więcej się nie pokazało. Nic więcej nie szeptało. Nic nie zakłócało spokoju.
O dziwo, ta cisza, tak wyczekiwana pustka, okazała się tylko jeszcze bardziej niepokojąca. Czy nie lepiej byłoby widzieć te oczy, łzawiące krwią?

Wtedy przynajmniej wiedzieć, gdzie się znajdują?

niedziela, 6 sierpnia 2017

Topię się... bo jest głosowanie

Dobry wieczór Państwu.
Wiem, długo o mnie nie słyszeliście, ale dzisiaj przybywam ze zgoła inną sprawą niż kolejnym rozdziałem (który pojawi się za niedługo, naprawdę, ale gnębi mnie jakiś zastój twórczy i nie jestem w stanie go wygonić w cholerę), mianowicie... *werble* pojawiło się pewne głosowanie. 
Z racji mojego przystąpienia do katalogu Księgi Baśni, zostałam nominowana do konkursu na blog miesiąca na tymże katalogu. Gdybyście tylko mieli taką ochotę, chęć i trochę miłosierdzia, serdecznie zapraszam na https://ksiega-basni.blogspot.com/2017/08/205-blog-miesiaca-lipiec.html, gdzie możecie oddać na mnie głos
 (bezpośredni link do sondy http://sonda.hanzo.pl/sondy,270111,NBxg.html).
Byłoby mi bardzo miło, powiem więcej, czułabym się zaszczycona Waszym wsparciem. Żeby nie było, głosowanie jest darmowe, nikomu nie zaszkodzi kilka kliknięć więcej, a wszyscy głosujący na Widmo Przeszłości zrobiliby coś dobrego dla drugiej ludzkiej istoty (jaką, wbrew pozorom, jestem ja). Tak tylko mówię.

Z nadzieją, że przemyślicie sprawę, Niech Moc będzie z Wami,
Vi

PS. Wspominałam już, że sama nominacja to dla mnie szczyt nierealności? Katalogu Baśni, jeśli to czytasz, dziękuję ogromnie, odczułam dość dużą motywację do dalszego bazgrania. Dziękuję.
Template by Elmo