Witam powielkanocno!
Za dużo do powiedzenia o rozdziale nie mam, więc skupię się na życzeniu Wam, aby zderzenie z poświąteczną rzeczywistością było możliwie jak najmniej bolesne. A wszystkim piszącym egzaminy - Niech Moc będzie z Wami...
Pozdrawiam, ufając, że rozdzialik przypadnie Wam do gustu
Vi
&&&
Tylko
w milczeniu słowo,
tylko
w ciemności światło,
tylko
w umieraniu życie:
na
pustym niebie
jasny
jest lot sokoła.*
Beztroska.
Oto, co im dali. Bezpieczeństwo również,
oczywiście. Kilkanaście, może kilkadziesiąt dodatkowych lat życia. Pokazali im
świat w jego pokojowym wymiarze, otworzyli przed nimi drzwi, których w innym wypadku
nawet by nie zobaczyli — a oni nie widzieli w tym nic dziwnego.
Oni.
Oni wszyscy.
Nie brakowało mu uznania. Sama świadomość tego, do
czego doprowadził całkiem wystarczała. Było jej aż nadto. Myślał o tym, co by
się stało, gdyby ktoś się dowiedział — czy zostałby uznany za bohatera? Nie
miał pewności, czy zamiast orderu nie przypięto by mu łatki szaleńca. Ba, nie
miał pewności — był o owym fakcie przekonany.
Podrapał się po lewym przedramieniu. Minerwa pytała
o Znak, wątpliwości kiełkowały w jej zalęknionym sercu. U niej przynajmniej
miały gdzie kiełkować. Od razu rozwiał wszelkie przypuszczenia — Czarny Pan nie
mógł powrócić. Wraz z jego śmiercią Znak zblakł, jakby utożsamiał się ze swoim
twórcą. Jakby też umarł. A mimo to wciąż palił.
Chociaż Severus wiedział, że nie był to prawdziwy
płomień.
Wciąż czuł odpływ energii z lewego przedramienia,
gdy zakutana w czarną szatę postać upadała na podłogę. Paznokcie wbijające się
w wewnętrzną stronę dłoni, kropelki krwi kapiące na podłogę. Wstydził się, że
nie podołał. Wstydził się, że zrzucił swoje brzemię na ramiona Minerwy.
Brzemię mordercy.
W stojącym przed nim pucharze dostrzegł ciemne
spojrzenie. Czarne oczy, zwykle wyprane z emocji, zamknięte, teraz otwierały
się niby pod wpływem zaklęcia. Nie chciał widzieć w nich tego wyrazu — nie
chciał widzieć histerycznego cierpienia. Pod postacią smolistej substancji
zalewało ciemne tęczówki, spływało po rzęsach, znaczyło policzki trwałymi
śladami. Ale to nie były łzy.
Wystarczyło, że przymknął powieki — miał przed sobą
wszystko, o czym tak usilnie próbował zapomnieć, choćby na chwilę. Wiedział
jednak, że ktoś musi strzec tajemnicy. Ktoś musi ją dźwigać, ulżyć innym.
Wierzył w wysiłek. Każdy ma swój osobisty krzyż — każdy musi sobie z nim radzić
sam.
Przeklinał własne przekonania. Nie uważał ich za
błędne, to on był błędem. Bo Minerwa, poza własnym, dźwigała też jego krzyż.
Ciekawiło go, jak to jest być bohaterem. Dostrzegać
w oczach wszystkich naokoło te błyski podziwu i szacunku. Jak to jest czuć, że
robi się dokładnie to, co właściwe? Że, pomimo wszelkich przeciwności, nawet
niepowodzeń, wciąż zostanie się uznanym za wybawiciela? Co to znaczy nie bać
się swojego spojrzenia? Chciałby z podniesioną głową zajrzeć w głąb własnych
oczu i nie mieć się czego wstydzić.
Kiedyś znalazłby wielu, których mógłby spytać.
Wielu… Było ich kilku, ale to i tak dużo, a już na pewno wystarczająco.
Niewykluczone, że odpowiedzieliby mu. Rozwialiby wątpliwości, zaspokoili
ciekawość, podnieśli na duchu. W życiu by się do tego nie przyznał, ale jako
pierwszego zapytałby Pottera.
Te myśli odczuwał, jak powoli wbijane gwoździe do
trumny. Sam podawał je grabarzowi, zachęcając go do szybszego załatwienia
sprawy. Kiedyś zapytałby Pottera, bo on by wiedział.
Odebrał mu tę wiedzę.
***
Gdy słońce wzeszło nad podwaliny świata, utworzyło
cienie. To w nocy, pośród nieprzeniknionego mroku, rozbłysło pierwsze światło.
Może właśnie dlatego tak kochała ciemność — tylko w
jej czarnych ramionach była w stanie dostrzec wyraźniej blask gwiazd. Opierała
się o ciemny tors, spoglądając w niebo. Oglądała promienie, jak usilnie
wierzyła, promienie samego stworzenia. One były jedyną stałą w jej życiu. Bo
wszystkie inne światła mogły zgasnąć, ale te niebiańskie wciąż będą świecić tak
samo. Chciała kiedyś znaleźć się wśród nich.
Przemknęła przez ciche korytarze, nie zważając na
chłód kłujący bose stopy. Ciemny szlafrok w iglastym odcieniu zieleni łopotał
za nią na wzór peleryny. Uśpiony zamek nie był straszny — po prostu w nocy z
kątów wychodziły tajemnice, które bały się wychylić za dnia. Minęła zamknięte
drzwi sal, stare okiennice skrzypiały na wietrze. Portretowe postaci opierały
się o ramy obrazów, śpiąc w wyjątkowo wymyślnych pozycjach, które najwyraźniej
im nie przeszkadzały. Ciekawe, czy kiedyś na tych murach zawiśnie jej portret.
Dotarła na obrzeża zamku, do jednej z najrzadziej
odwiedzanych części. Zwolniła nieco kroku, wiedząc, że na nikogo się tu nie
natknie. Odgarnęła z twarzy kilka zagubionych loków, założyła niesforne pasma
za uszy. Uśmiechnęła się pod nosem, wpatrując w jakiś punkt przed sobą — jej
okno znajdowało się na swoim miejscu. Usiadła we wgłębieniu w kamiennym
parapecie, opierając się o fragment ściany przy szybie. Podciągnęła kolana pod
brodę, oplatając je rękami. Patrzyła.
Błyszczały tak, jak zwykle. I chociaż zawsze
przychodziła jej do głowy podobna myśl, wiedziała, że nigdy nie świecą w
identyczny sposób. Pulsowały, raz jaśniejąc, raz ciemniejąc. Zmieniały barwę.
Srebro stawało się błękitne, aby potem przejść w biel i na odwrót. Zawierały w
sobie nienazwane jeszcze odcienie wielu z kolorów, ale tylko szlachetnych
kolorów. Bo gwiazdy były arystokratami nieba. Niektóre z nich całkiem gasły,
aby już nigdy nie rozświetlić mroku nocy. W zamian dokonywały czegoś o wiele
piękniejszego — to w umierających z nich rodziły się anioły. Były jak błędne
ogniki na ametystowym firmamencie. Od tych ziemskich różniły się jednym —
podążając za gwiazdą, nigdy nie można się zgubić.
Taką ją zobaczył. Kasztanowe włosy nierównymi
splotami opadały jej na plecy, otulały głowę falującą aureolą. Pod wyraźnie
zaznaczonymi kościami policzkowymi utworzyły się cienie, nadając twarzy
drapieżności, wyostrzając kontury. Smukłe dłonie obejmowały kolana, bose stopy
oparła o parapet przed sobą. Zielony szlafrok otulał jej ciało, jego końce
zwisały w kierunku podłogi. Wydawała się taka inna, wręcz nieludzka. Nie
widział w oczach nikogo innego tyle blasku — nie wiedział, że jakiekolwiek mogą
odbijać w swojej powierzchni tyle gwiazd. Jedynie JEJ oczy zasługiwały na miano
zwierciadeł. Przypomniał sobie, jak matka czytała mu opowieści o magicznych
stworzeniach, nie z tego świata. Jak czytała mu o elfach, istotach
niewyobrażalnie pięknych, choć niebezpiecznych. Najmądrzejszych ze wszystkich
kiedykolwiek istniejących ras stworzeń. Ona, niby jedna z nich, przybrawszy na
twarz wyraz niezmierzonego zamyślenia i zachwytu, spoglądała w tylko sobie
znanym kierunku. Wydawała się taka…
Nieosiągalna.
Podobno każdemu z nas jest ofiarowany jeden cudowny
obraz, który może zobaczyć. Jeden cud. Trzeba zachować go potem w pamięci i
karmić się nim w chwilach zwątpienia. Musi wystarczyć na całe życie.
Draco swój cud zobaczył mając niecałe szesnaście
lat.
Zwróciła na niego błyszczące oczy. Zatonął w ich
barwie, pochłonęła go głębia, światło. Zanurzał się w zmiennych odcieniach,
pokonywał nieskończone fale barw, rozświetlone tysiącami ogników. Czuł się jak
żeglarz, kuszony syrenim śpiewem — nie miał żadnych oporów przed poddaniem się
mu. Miał wrażenie, jakby pokonywał setki mil, jednocześnie nie ruszając się z
miejsca. Wznosił się, opadał, tonął, aby zaraz się wynurzyć, łapczywie
połykając powietrze. Rodził się, umierał w tym spojrzeniu. I, co niezwykle go
zdziwiło, dostrzegł w nim własny błyszczący wzrok. Jaśniejszy niż ten, którego
zawsze zazdrościł Potterowi.
Oczy Pottera błyszczały, dostrzegał w nich
iskierki podekscytowania i zachwytu. One żyły. Zazdrościł mu tych oczu.
Zazdrościł mu, że może nimi oglądać o wiele lepsze rzeczy.
Teraz sam widział te rzeczy. I nie dziwił się, że
Harry tak usilnie ich strzegł.
— Draco? — Do tej pory nikt tak pięknie nie
wypowiedział jego imienia. Nie Malfoy, nie Ślizgon. Draco.
— Hermiona. — Uśmiechnął się. Widział jak zadrżała.
Przesunęła się, robiąc mu miejsce na parapecie.
Usiadł, jedną nogę opierając przy oknie. Srebro
tańczyło w jego platynowych włosach.
— Często tu przychodzisz?
Pokręciła głową, kilka loków wysunęło się zza ucha,
opadając po bokach twarzy.
— Czasami. Nie zawsze mam szansę.
— Filch zazwyczaj kręci się po niższych piętrach —
szepnął. — Dlatego tak trudno wyrwać się z lochów.
Odważyła się spojrzeć na jego oblicze, zwrócone w
stronę okna. Stalowe spojrzenie zmiękło. Kto by pomyślał, że metal może
przybierać tyle odcieni między szarością a srebrem.
— Niektórzy Gryfoni mają nieprzyjemny zwyczaj przesiadywania
w Pokoju Wspólnym do rana.
— Nie doceniacie błogosławieństwa snu. Ślizgoni nie
popełniają takich błędów. — Uśmiechnęła się nieznacznie. Zerknął na jej pełne
usta.
— Co tu robisz? Zakładam, że wędrówka z lochów aż
na siódme piętro nie była bezcelowym spacerem.
Przymknął oczy.
— O wiele łatwiej myśli się ponad poziomem
Slytherinu. Stęchlizna przyćmiewa obraz.
Dziedzic Slytherinu mówiący o stęchliźnie Domu
Węża?
Zaśmiał się.
— Dziwne, prawda? To nie tak, że stworzyliśmy tam
jakąś sektę. Harry zabrał mnie kiedyś do Wieży Gryffindoru… — Widząc uniesioną
brew Hermiony, dodał: — Pod peleryną niewidką. Widziałem was, Gryfonów,
i chociaż wy nie widzieliście mnie, promieniowaliście takim dziwnym
ciepłem… Czasem żałuję, że to zobaczyłem. Poczułem. Nie miałbym na co narzekać,
do czego tęsknić. Kto raz zapłonie, już nigdy nie chce zgasnąć.
Spojrzała na niego.
— Ślizgoni nie wydają się zbyt przyjaźni, ale tylko
jeśli chodzi o inne Domy. Na pewno sami dla siebie nie jesteście tacy źli.
— To miał być komplement?
Wzruszyła ramionami.
— Możesz to tak traktować. Zwykła obserwacja.
Przecież nikt nie jest do końca zły, tak jak nikt nie jest całkowicie dobry.
— Hermiona Granger, nie dość, że podręczna
encyklopedia, to jeszcze skarbnica cytatów. — Oparł głowę o ścianę za sobą,
patrząc na Gryfonkę spod półprzymkniętych powiek.
— To zdecydowanie był komplement.
Uśmiechnął się. Znowu. Nawet gdy siedziała, zmiękły
jej kolana.
— Ja już tak mam. Gdzie nie pójdę, sypię
komplementami z każdego rękawa. Kiedyś mi nawet z nogawki wypadł.
— Będziesz mógł się popisać swoją uprzejmością
jutro, gdy to moje nazwisko wyrzuci Czara.
— Chcesz całą chwałę i sławę zatrzymać dla siebie?
— Uniósł brew. — Zapewniam, że już prędzej Potterowi się uda. Właściwie, to
dość prawdopodobne, znając moje szczęście.
— Nie mogę się nie zgodzić. Czara musiałaby mieć
niestrawność, aby wyrzucić karteczkę z niechlujnym „Malfoy”.
Draco prychnął cicho.
— Pasowałoby, żeby najpierw ten cały pokręcony plan
się udał. Nie mamy pewności co do skuteczności zaklęcia.
— Ja mam pewność. — Hermiona założyła ręce na
piersi.
— O, a to coś nowego. — Przewróciła oczami.
— To MÓJ plan, więc musi się udać.
— Skromna, jak zwykle.
— Powiedział Malfoy.
Znowu spojrzała na gwiazdy. Czekał na to, żeby móc
bez skrępowania przyglądać się jej obliczu. Jego matka, samo uosobienie piękna,
zwykła mówić, że najpiękniejsze twarze nie zdają sobie sprawy z własnej urody.
Hermiona zdecydowanie nie zdawała sobie sprawy.
— Draco? — Ciarki przebiegły mu po plecach. Nie
można tak na kogoś działać, jedynie wypowiadając jego imię.
— Tak?
— O czym chciałeś myśleć poza „stęchlizną
Slytherinu”?
Westchnął, opierając drugą nogę na parapecie.
— O wszystkim. W lochach myślenie przychodzi
nadzwyczaj trudno, Zabini ma monopol na rozsiewanie głupoty. Zazwyczaj się temu
opieram, ale to zaawansowany przypadek.
— A o czym myślałeś dzisiaj?
O tobie.
— O Dafne Greengrass.
Świetnie, pacanie. A teraz idź i wal swoim
tlenionym łbem w mur.
— Niezła jest, nie? — Hermiona uśmiechnęła się
znacząco.
— Co? — Powalasz
elokwencją, stary, nie ma co.
Uśmiech panny Granger powiększył się. Powinni
wprowadzić zakaz uśmiechania się w ten sposób. Takimi ustami… Znaczy, usta jak
usta.
— Żartuję przecież, zupełnie nie w moim typie.
— A jakakolwiek inna… dziewczyna… jest w twoim
typie? — Powiedz „nie”, powiedz „nie”, powiedz „nie”…
Pokręciła głową.
— Nie wiem, czy ktokolwiek może być w moim typie…
Malfoy uniósł brew, tak, jak to tylko on potrafi.
Machnęła ręką.
— Bo widzisz, żeby ktokolwiek był w twoim typie, ty
musisz być w czyimś typie. Poza tym, chyba nie wierzę w typy. Jak spotkasz tego
kogoś, po prostu będziesz wiedział. O ile to w ogóle możliwe.
Oj, zapewniam, jesteś w moim typie… Pottera. W
typie Pottera.
Zamilkli, wpatrując się w siebie. A gwiazdy
wpatrywały się w nich.
— A ty? Dlaczego tu przychodzisz?
Uśmiechnęła się. Jeszcze nie widział takiego
uśmiechu.
— Lubię oglądać noc.
Zamknęła oczy, jej usta poruszały się nieznacznie,
gdy mówiła. Zastanawiał się, czy w dotyku były takie miękkie, na jakie
wyglądały.
— Wtedy wszystko jest jaśniejsze. Wtedy wszystko
się odkrywa. Można zobaczyć świat inaczej, bo pod osłoną mroku nie czuje się
tak widoczny, jak w świetle dnia.
Miał wrażenie, że nie chodziło jej tylko o „świat”.
— Chyba pierwszy raz normalnie rozmawialiśmy. — Otworzyła
oczy.
— Ciesz się, póki możesz.
— Mów za siebie.
Mówił.
***
Pokój Życzeń wyglądał inaczej — zamszone mury
ustąpiły miejsca lustrzanym ścianom, stoły zniknęły, pozostawiając po sobie
jedynie pustą przestrzeń. Jasne, niebieskawe światło okryło ciepłą płachtą
wnętrze pomieszczenia, ni to opiekuńczo, ni obojętnie. Wsunęło się w każdy kąt,
wygoniło cienie, a jasność, którą ze sobą niosło, oślepiła dwójkę Gryfonów,
ostrożnie zamykających za sobą drzwi. Malfoy już na nich czekał, wyprostowany,
władczy. Rzucił im to spojrzenie, nazywane przez nich nie inaczej, jak
„arystokratycznym”. Ale nie odważyliby się wypowiedzieć owego określenia na
głos — spojrzenie skutecznie im to uniemożliwiało.
— Wy, Gryfoni, niezwykle cenicie sobie
punktualność.
— Niektórzy są momentami zajęci, Malfoy. — Panna
Granger odłożyła wypakowaną torbę pod ścianę. — Może kiedyś też będziesz mógł
się w ten sposób określić.
— A Hagrid zgoli brodę — zauważył Harry, podchodząc
do Ślizgona.
— Żeby jeszcze bardziej odsłonić tą, pożal się
Boże, mordę? Broń Merlinie. — Draco wsunął ręce do kieszeni — Chyba musieliby
zawiesić zajęcia z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami na czas jej odrastania.
— Jemu by przynajmniej odrosła. — Hermiona
spojrzała na dolną część twarzy Malfoya, co, już po chwili, uznała za bardzo
nieostrożne. Z ociąganiem odwróciła wzrok, skupiając go na Harry’m. Nie przegapiła
przy tym uśmieszku Draco, głoszącego wszem i wobec swoje egocentryczne
znaczenie.
— Ja nie wyznaję zasady „lepsza taka niż żadna”.
Myślisz, że pasowałaby mi podobna szczecina? — Tym pytaniem zmusił ją do
ponownego zerknięcia na jego twarz. Nie opierała się długo.
— W twoim przypadku nic nie może być „podobne”.
Jakbyś przyjmował tylko to, co się wyróżnia. — Hermiona szybko zamknęła usta,
zdając sobie sprawę, że za dużo powiedziała. Harry rzucił jej dziwne
spojrzenie, a Malfoy uśmiechnął się nieznacznie.
Nie był w jej myślach jedynie zarozumiałym
Ślizgonem. Utwierdził się w tym przekonaniu, dostrzegając delikatny rumieniec,
wypełzający na policzki panny Granger. Widział przy tym te niegasnące błyski w
ciemnych oczach i ogarnął go żal, że dopiero teraz zdarzyła się okazja, żeby
oglądać je z bliższej odległości. Przekładał różdżkę między palcami, marszcząc
brwi. Zabini wmawiał mu, że się zakochał — to nie była prawda. Szczerze mówiąc,
nie do końca wierzył w miłość. Wiedział jednak, że wymaga czasu. Pokaźnej
ilości czasu. Jak na razie, Hermiona go fascynowała, a i dla niej najwyraźniej
nie był obojętny. I nawet jeśli miałoby się okazać, że to tylko przelotna
znajomość, nie żałowałby ani chwili spędzonej w towarzystwie ciemnookiej
Gryfonki. Niektórych raz poznanych ludzi, wspomina się całe życie. Nawiedziła
go niepokojąca świadomość faktu, że nie zdawał sobie sprawy z tego, co czuł.
Nie rozumiał dziwnej radości i nieniknącej chęci droczenia się z panną Granger.
Oglądania jej zarumienionych policzków czy groźnych błysków w oczach. Uśmiech
na bladej twarzy powiększył się, gdy Draco przypomniał sobie wczorajsze
spotkanie. Musiał przyznać, że było całkiem… całkiem miłe, wcale nie nieprzyjemne.
Tylko przez moment wzbraniał się przed tą myślą, aby zaraz przyjąć ją z
niespodziewanym spokojem. Spotkanie czy też nie, nic wielkiego przecież nie
znaczyło. Nic a nic.
Zorientował się, że Gryfoni właśnie przerwali
wcześniej prowadzoną wymianę zdań i spoglądają na niego wyczekująco. Ustawili
się w ustalony sposób, w ciasnym okręgu, twarzami do siebie. Prawie stykali się
ramionami, dmuchając sobie w twarze podczas wydechów. Hermiona rzuciła
towarzyszom przelotne spojrzenia, ściskając różdżkę w długich palcach. Słowa
okazały się zbędne, poszczególne punkty plany powtarzali tyle razy, że mogli je
recytować w nocy o północy, nawet na kacu. Nie zmieniało to jednak faktu, że
wszyscy byli w jakiś sposób poruszeni, mniej (rozumiane jako Malfoy) lub bardziej
(Harry). Panna Granger, o dziwo, nie zdradzała szczególnych oznak niepokoju
albo potrafiła je dobrze ukryć. Było to o tyle zaskakujące, że w ciągu
ostatnich kilku dni powtarzała im bezustannie, jakie konsekwencje niesie ze
sobą zarówno eliksir, jak i zaklęcie. Uspokajali ją, poili wszelkiego rodzaju
herbatkami, zmusili nawet do krótkiej medytacji — nic nie pomogło. Hermiona o
wiele lepiej przyjmowała do świadomości już rozpoczętą akcję, niż dłużące się
oczekiwanie, co właśnie udowadniała.
Skierowali różdżki do środka okręgu, ich końce
niemal się stykały. Zaklęcie, jedna krótka formuła i będzie po wszystkim. Nie, tak właściwie to nie — pomyślał
Malfoy. — Wtedy dopiero się zacznie.
Nie zdążył rozwinąć kiełkujących wątpliwości, bo panna Granger dała znak. Odgonił
nieprzyjemne myśli i skupił się na prawidłowym rzuceniu czaru. Trzy wąskie
promienie zderzyły się, przenikając wzajemnie. Niby błękitnawe wiązki
elektryczne, rozpoczęły szalony taniec, skacząc pomiędzy różdżkami, zwijając
się, aby zaraz się rozwinąć. Oplatały magiczne atrybuty, niczym skrzące liany
mocy. Wszystko to trwało zaledwie ułamek sekundy, a promienie, wspinając się po
drewienkach różdżek, zagłębiły się w dłoniach je trzymających.
Przeraźliwie jasne światło poraziło Dracona, który
momentalnie zacisnął powieki. Kolorowe kropki tańczyły my przed zamkniętymi
oczami, rozpraszając uwagę i irytując. Blask przygasł, w Pokoju rozchodziła się
tylko delikatna poświata. Zamrugał, z nieprzyjemną świadomością, że coś jest
nie tak, jak trzeba. Miał wrażenie, jakby jego klatka piersiowa nagle się
powiększyła, czuł się ciasno we wcześniej luźnej koszuli, szczególnie w jej
górnych partiach. Zamglonym wzrokiem lustrował pomieszczenie, rozmazane
kształty toreb i ubrania Gryfonów, porzucone na podłodze. Zniknęli. Coś
ścisnęło go w gardle, gdy sobie to uświadomił. Mogli to przewidzieć, mogli… No
właśnie, co mogli zrobić? Skąd niby mieliby wiedzieć, że coś pójdzie nie tak? A
co jeśli… co jeśli on ich pochłonął? Przekazali mu swój wiek, czyniąc go
starszym, ale sami przy tym zginęli. Ale dlaczego nie było tu ciał? Ani w
czasie rzucania zaklęcia, ani później, podczas nagłej jasności, nie słyszał
żadnych krzyków, wołania o pomoc, czegokolwiek. Jakichkolwiek oznak, że…
Usłyszał i to dość wyraźnie. Głos odbijał się echem
w jego głowie, wywołując uciążliwy ból. Jednak wydawał się przy tym jego
własnymi myślami… tylko brzmiały inaczej. Bardziej jak…
Malfoy, bądź łaskawy założyć moje okulary, bo
nic nie widzę. — Głośny syk Harry’ego zadzwonił mu w uszach. Malfoy!
— Cicho! To boli. Uspokój się, już je znajdę. Gdzie
ty jesteś, Potter? Przestań się bawić i zakładaj gacie, nie mam zamiaru oglądać
cię w całej okazałości.
Jesteś pewny? Mógłbyś się nieźle zaskoczyć. Jak
chcesz, sprawdzimy, tylko muszę stąd wyjść.
— Oszczędź sobie dzikich fantazji, Potter, i chodź
tu, odwrócę się. Zaraz, Granger też się tam chowa? Gryfoni to porąbani
zboczeńcy, z kim ja się zadaję…
Wyjąłeś mi to z ust, Malfoy. — Panna
Granger zaśmiała się cicho.
— Czyli jednak jesteś! A ja już się bałem, że
podobają ci się dziewczyny… Wyłaźcie stamtąd. Gdziekolwiek was poniosło.
Problem polega na tym, że to stanie się możliwe
dopiero za dwie godziny. A zapewniam cię, chętnie bym opuściła to siedlisko
grzechu i rozpusty, jakim jest…
— Za dwie godziny?! Wtedy przestanie działać czar!
Przestańcie sobie ze mną pogrywać, to nie było śmieszne nawet na początku.
Nie no, trochę było — wtrącił Harry
Racja, było. — Usłyszał Hermionę.
— Gdzie wy, do cholery, jesteście?! — Draco
zanurzył palce we włosach, ciągnąc je lekko. Był prawie pewny, że w jego głowie
rozbrzmiał śmiech. Wyjątkowo irytujący, wyjątkowo gryfoński śmiech.
Przestań się rzucać, to ci wszystko
wytłumaczymy. Trochę trzęsie. — Jakby poczuł, jak panna Granger przewraca
oczami.
I boli. Przestań ciągnąć. — Harry rozmasował
głowę.
Malfoy otworzył szerzej oczy. On to czuł. Czuł, jak
się ruszają. Czuł to, co normalnie by widział. A ich nie widział. Zaklęcie
musiało być mocno przekręcone, zaczynał mieć omamy… wzrokowe i słuchowe. Zmysł
odczuwania do wymiany, przydałaby się jeszcze wizyta u psychomaga, góra dwie.
Trzeba do tego podejść na spokojnie… Słyszy głosy zmarłych, to nic takiego.
Zaraz, jakich zmarłych? Przecież oni żyją. Schowali się, cholernicy. To ich
spaczone poczucie humoru kiedyś go wykończy, Merlin temu świadkiem. Umrze w
męczarniach, a na nagrobku mu napiszą „Zginął w mężnej walce przeciwko
niedorozwojowi Gryfonów”. Tak, od razu lepiej.
Malfoy!
Ignoruj to, ignoruj…
Malfoy, idioto, nie rób z siebie ofiary i
posłuchaj!
— Jakiej ofiary?! Co wy odwalacie?! — Wziął głęboki
wdech. — To mi się tylko wydaje. Nie jest prawdziwe. Ojciec też tak ma… ale on
jest w Azkabanie. Cholera.
Malfoy, jesteśmy w twojej głowie. Rozumiesz? W
twojej głowie.
— Darujcie sobie i tak wam nie uwierzę. Dracon
Lucjusz, oaza spokoju i opanowania, nie dla mnie takie gierki.
Malfoy, udało się. Zaklęcie działa, połączyło
nas… albo raczej nasze świadomości…
— Chyba zapiszę się na yogę…
Jesteśmy w twojej głowie!
Nie drzyj się Harry, jego to boli!
Sama się drzesz!
Racja, przepraszam Draco.
— Matka mówiła, że pomaga, tylko trzeba się wczuć…
Zaraz, Draco? — Zastygł w bezruchu. — Wy serio tam jesteście, co?
Poczuł, jak kiwają głowami.
— Chyba dam radę się przyzwyczaić. Chociaż Granger
i Potter w mojej głowie… Nie, nie, nie, to wszystko mi się śni, prawda? Wiedziałem,
że Hermiona by się w życiu nie zgodziła…
Malfoy…
— Nie rozmawiałaby ze mną. W końcu ja to taki
wstrętny Ślizgon… tylko Potter mi został. A co jeżeli on też jest wyobrażeniem
mojego schorowanego umysłu? Ja nie chcę zostań tylko z Blaise’m…
Malfoy…
— W końcu to Diabeł, zaciągnie mnie do jakiegoś
kotła i będzie jadł popcorn, patrząc, jak się smażę…
Malfoy…
— Ja nigdy nie mówię do siebie per „Malfoy”!
Przestań!
Uspokój się! — Wrzask dwóch głosów
otrzeźwił go na tyle, że zamilkł.
Plan, pamiętasz? — Hermiona powoli i
dokładnie wymawiała każde słowo. — Zaklęcie łączące. Udało się.
Połączyło nas, a nie wiedzieliśmy dokładnie, jak to będzie wyglądać. Teraz ja i
Harry siedzimy sobie w twojej głowie. Czujemy to, co ty, widzimy to, co ty…
czyli na razie nie wiele, bo nie masz okularów…
— A od kiedy ja noszę okulary?
Od teraz, z racji tego, że jestem w twojej
głowie!
Ciszej!
Racja, wybacz. — Harry spuścił głowę.
Poza naszymi świadomościami, połączyłeś się też
z cząstkami naszych… materialnych osobowości. Zakładam, że z tym, do czego było
ci najdalej, tak jak do problemów ze wzrokiem.
— Czyli że wy jesteście teraz w mojej głowie… wasze
świadomości… i wasze ciała też. Dlatego mogę odczuwać ruchy waszej
materialności, jak kiwnięcia głową…
Mówiłem, że to nie taki idiota, za jakiego go
masz.
Pfff…
— Jednak twój plan się powiódł, Granger, możesz być
dumna. Ten jeden raz zwracam honor.
Czuję się zaszczycona, Malfoy.
— Ale… — Draco zmarszczył brwi. — Jaka cząstka
ciebie przeszła na mnie?
Usłyszał powstrzymywany śmiech Harry’ego, który
wywołał w nim jak najbardziej uzasadniony niepokój.
— Granger?
Cóż…
— Potter, przestań rżeć!
A czujesz się… — Hermiona miała wyraźne
problemy z wyartykułowaniem, o co jej chodzi. Promieniowało od niej dziwne
wrażenie, jakby… zawstydzenia?
… inaczej? Poza wzrokiem i naszymi głosami,
oczywiście — dodała szybko.
— Eeee… — Przypomniał sobie o dziwnym rozszerzeniu
klatki piersiowej i spojrzał w dół.
Sekunda ciągnęła się za sekundą, całe jego
piętnaście lat życia zdawało się minąć szybciej niż te parę ostatnich chwil.
Wpatrywał się w swoją koszulę z mieszaniną niedowierzania i strachu, powoli
wypieraną przez, oczywiście, niepożądaną, satysfakcję. Biała połać materiału,
wcześniej płaska, wybrzuszyła się. Wprawdzie, nie było to duże wybrzuszenie,
jakie widział u niektórych dziewczyn, ale zawsze wybrzuszenie. Znajdowało się
na wysokości klatki piersiowej, w miejscu charakterystycznym dla
przedstawicielek płci pięknej. Chwilowa satysfakcja ustępowała pod wpływem, tym
razem rosnącego, przerażenia.
— Granger? — Draco zamknął oczy. — Ja mam piersi.
Harry, przestań rechotać!
— Ja mam piersi… na Salazara… piersi…
Już się tak nie ekscytuj.
— Nie żeby coś Granger, ale jakby były one z całym
twoim ciałem, nie miałbym nic przeciwko… Ale same piersi? Normalnie
zachowywałbym się bardziej jak zachwycony, trzeba jednak zauważyć, że to raczej
dziwne, tak nagle wchodzę do komnaty z Czarą, wrzucam karteczki i wychodzę,
machając tymi tu na prawo i lewo…
Zaczął chodził w kółko po pokoju, co jakiś czas
zerkając w otaczające go lustra. Natrafił przy okazji na okulary Harry’ego,
które zaraz założył, krzywiąc się lekko. Zamazane kontury wyostrzyły się,
wyraźniej dostrzegał poszczególne kształty. I chociaż nadal nie widział
wszystkiego perfekcyjnie, było o niebo lepiej, a to robiło jednak jakąś
różnicę. Znowu spojrzał w jedną z lustrzanych tafli. Idealny od stóp do głów.
Wypastowane buty, spodnie z kantką, koszula bielsza niż śnieg… piersi… dalej
jasna szyja, nieskazitelnie piękna twarz, srebrne oczy i platynowe sploty
włosów, opadające na czoło. Niestety, punktu pomiędzy koszulą a szyją nie można
było nie zauważyć.
— Zabini zamęczy mnie tym…. A na pogrzebie zaśpiewa
balladę o moich… moich…
Piersiach — dobrodusznie podpowiedział
Harry, którego Malfoy zapewne zgromiłby właśnie wzrokiem, gdyby tylko mógł na
niego spojrzeć.
— Ale, Granger?
Hm?
— One są twoje?
Malfoy, nie utrudniaj tego.
— Ale są?
No są.
— Na słodkiego Salazara…
Miał na sobie piersi Granger. Na sobie… W każdym
razie, miał. Przerażało go to. Ale zarazem wywoływało poczucie zadowolenia,
które bardzo, bardzo chciał odgonić. Niestety, słaba ślizgońska wola, bo zaraz
zaprzestał prób pozbycia się owego poczucia i skupiał na tym, żeby trzymać ręce
w kieszeniach spodni.
Ani się waż, Malfoy.
— O co ty mnie oskarżasz, kobieto? Mnie? Uosobienie
niewinności?
Już ty dobrze wiesz, o co.
— Nie, najwyraźniej brak mi tego czegoś. Byłabyś
tak miła i oświeciła błądzącego we mgle?
Malfoy… Harry, przestań rechotać!
Wybacz, Hermiono… To jest silniejsze ode mnie…
Też byś się śmiała, jakby on miał moje..
Twoje co?
Eeee…
No co?
Nie, tak właściwie to nic. Nic, co byłoby
śmieszne. Albo czego by już nie miał.
Harry!
— Uspokójcie się, jeśli łaska. Co ja z wami mam…
Ty z nami? A kto przez ostatnie dziesięć minut
darł się, jak baba na targu i zapisywał na yogę?
— Jaką znowu yogę? Tak mi się powiedziało, nic
zobowiązującego.
Ale przyznaj, jakbyśmy ci nie wytłumaczyli, co
się stało, to być się zapisał.
— Nie przesadzajmy, nie byłem aż tak zdesperowany,
żeby…
Nie?
— Dobra, byłem. Możemy to zostawić? Czas ucieka, a
jeszcze nie wymyśliliśmy, jak dostać się do Czary, zachowując przy tym moją
godność i nieskalaną reputację.
Nie musimy wymyślać, bo nie ma czego zachowywać.
— Granger, waż słowa.
Bo co?
— Oj, ty już dobrze wiesz co… — Draco uśmiechnął
się perfidnie.
Nie zrobiłbyś tego!
— Zbieram zakłady! Ile dajesz, Potter?
Pięć galeonów na „zrobiłbyś”.
— Granger?
Palanci. Ogarnijcie się lepiej. Chyba wystarczy,
jak założysz grubą szatę… o, albo wyczaruj gorset i na to szatę, wystarczy
zwykła.
— Gorset?
Nie wiesz, co to jest gorset?
— Za kogo ty mnie masz? Oczywiście, że wiem!
Mam odpowiadać na to pytanie?
— Oszczędź sobie.
Draco odetchnął raz i drugi, mruknął coś o
niezrównoważonych Gryfonach i rzucił zaklęcie. Jego klatkę piersiową ścisnęła
konstrukcja z twardego materiału, związanego na plecach. Pokonał przemożną chęć
zdarcia tego z siebie, przyzwyczajając się do zawężonego pola manewru
oddechowego. Spojrzał w dół, z satysfakcją zauważając prawie całkiem płaską
powierzchnię.
— Jakiegoś szczególnego powodu do dumy to ty nie masz,
Granger… Patrz, całkiem zniknęły.
Mi osobiście takie odpowiadają, nawet mogłyby
być mniejsze.
— Wolałabyś całkowity brak? — Poczuł mrożący chłód
jej spojrzenia. — Ej, ej, spokojnie. Lepiej już pójdę… pójdziemy.
Pierwsze sensowne słowa, jakie dzisiaj powiedziałeś.
— Twoje cudne komentarze są jak miód na moje
zbolałe serce.
Zawsze do usług.
— A ty, Potter, co tak cicho?
Nic. Każdy czasem potrzebuje milczenia.
— Potter…
Mam niestrawność…
— Spokojnie, Potter opuści cię za niecałe dwie
godziny. Ze swoimi bólami głowy, niestrawnością i wszystkimi innymi problemami
Chłopca, Który Przeżył… Tylko nie waż mi się zwracać obiadu, Potter!
Łatwo ci mówić…
Dlaczego mówisz do siebie w drugiej osobie,
Malfoy?
Zignorował to zdecydowanie kurtuazyjne pytanie
panny Granger, narzucił szatę Slytherinu na nowiutki gorset i ostrożnie
otworzył drzwi Pokoju Życzeń. Wyjrzał na korytarz, mrugając szybko, siódme
piętro otulone ciepłym półmrokiem było o wiele ciemniejsze od Przychodź-Wychodź.
Szybko opuścił zdradziecki próg, zamykając za sobą wejście, rozpływające się na
kamiennej ścianie. Wyprostowany, dumnie uniósł głowę i rozpoczął swój
niecodzienny marsz na niższe piętra, aż do pomieszczenia z Czarą.
Przemierzał długie korytarze, napotykając na swojej
drodze nad wyraz mało uczniów. Raz natknął się na jakiegoś zbłąkanego Krukona,
to znowu zdążył łagodnie wytłumaczyć jednemu z pierwszorocznych Ślizgonów, kto
tak naprawdę jest „Księciem Slytherinu”. Uznałby całą przechadzkę za znośną,
gdyby nie głosy dwójki Gryfonów, komentujących dosłownie każdy jego krok i
każdą przypadkową myśl, którą zdążył się z nimi podzielić. Odkrył w ten sposób
inną drogę komunikacji, więc teraz, zamiast drzeć się na Harry’ego „Potter!”
(czym pewnie zarobiłby opinię dziwaka wśród świadków owych wrzasków), darł się
„Potter!” w myślach, co za to niezwykle irytowało pannę Granger.
Usatysfakcjonowany, uznał, że zachowując się tak rażąco dojrzale, upiekł dwie
pieczenie na jednym ogniu — wyładowywał swoje znużenie i nużył Hermionę. Czego
chcieć więcej?
Zbiegł na docelowe piętro, gwałtownie skręcił w
prawo i ze spokojem, znamionującym ludzi z poczuciem w pełni spełnionego
obowiązku, skierował się do najbliższych drzwi. Gorset już go tak nie uciskał,
mógł oddychać właściwie swobodnie, nawet głosy w głowie najwyraźniej się
znudziły, bo zaprzestały bezsensownych rozmów. Już miał chwycić za klamkę i
pchnąć wrota, gdy te otwarły się przed nim, ukazując zdumioną twarz madame
Maxime w otoczeniu kilku uczennic Beauxbatons. Ubrane w lekkie, błękitne stroje
i czapeczki, które określić można jedynie jako „francuskie”, uśmiechały się
nieśmiało, zauważając przed sobą wcale niebrzydką postać Malfoya. Ten cofnął
się, nagle zbity z tropu, ale zaraz się otrząsnął, przybierając na twarz znany
wszystkim ślizgoński, nieco kpiący wyraz. Nie odstraszył tym jednak napotkanych
dam, a wywołał jedynie mrugnięcia i skrywane za długimi rzęsami spojrzenia.
— Witam drogie panie. — Skłonił się lekko,
zarzucając szatą. Usłyszał przy tym spodziewane prychnięcie.
Pozer.
— Pą Malfą, czy się nię mylę? — Z twarzy madame
Maxime wyparowało pierwsze zdumienie, zastąpione przez nadzwyczaj przychylny
wyraz, jaki nie pojawił się na niej od czasu trafionych sugestii Blaise’a.
— Ależ skąd. Czuję się zaszczycony, zapamiętała
pani moją skromną osobę wśród całej społeczności Hogwartu. — Bawił się
znakomicie, obserwując lekki rumieniec na policzkach dyrektorki, gdy odsłonił
zęby w uśmiechu numer siedem, który nazywał „smyczą na białogłowy”.
Białogłowy? Malfoy, co ty tu jeszcze robisz?
Średniowiecze skończyło się już jakiś czas temu.
— Nie czepiaj się, Granger — mruknął.
— Cą proszą?
— Przeciągi. — Widząc skonsternowanie wymalowane na
obliczach francuskich gości, dodał, gwałtownie machając rękami: — Wieją.
— Racją, u was, w Hogwartą, straszne zimną. — Madame
Maxime wzdrygnęła się, poruszyła lekko dłonią i opuściła pomieszczenie. Malfoy
zatrzymał idącą na końcu uczennicę, którą uznał za najładniejszą z nich.
— Ale takie damy, jak ty, rozgrzewają nawet
najbardziej zmarznięte serca — szepnął, całując ją w wyperfumowaną dłoń. Dziewczyna
zachichotała i odbiegła, doganiając oddalającą się powoli grupkę. Wyraźnie
wyczuł złość panny Granger, uśmiechając się zwycięsko,
Nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego, Malfoy,
po prostu opóźniasz wykonanie planu.
Uważaj, bo ci uwierzę.
Harry!
No co?
Draco, ignorując kłócących się Gryfonów, wszedł do
sali, zamykając za sobą drzwi. Odetchnął na widok pustego wnętrza i płonącej
równomiernie Czary w samym jego środku. Przeszedł kilka kroków do przodu,
przystanął, kolejne kilka kroków.
To nie marsz weselny, ruszaj się, Malfoy.
— To nie wyścig, zamknij się, Granger.
Prychnęła, ale nie odezwała się ponownie.
Dotarł wreszcie pod sam postument i spojrzał na
niebieskie płomienie. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że przekroczył linię
wieku, narysowaną przez Dumbledore’a. Miał ochotę podskoczyć z radości, ale
przecież Gryfoni patrzyli… byli w nim… po prostu byli świadkami.
Ależ skacz,
Malfoy, nikt ci nie broni.
Przewrócił oczami, wkładając rękę do kieszeni.
Wymacał trzy złożone karteczki. Zrobili to, naprawdę to zrobili. Jeszcze tylko
trochę szczęścia i jedno z nich zostanie najmłodszym uczestnikiem Turnieju w
historii Hogwartu. Podekscytowanie mieszało się z wątpliwościami, Draco zdawał
sobie sprawę, że to raczej nie jego nazwisko wybierze Czara. Oczywiście, nie
zamierzał się do owego faktu przyznać, ale nie oszukujmy się — to na niego
mówią Malfoy. Jego ród zbyt dobrą sławą się nie okrył, a syn Lucjusza zapewne
nie był godny zaszczytnego miana reprezentanta szkoły. Przymknął oczy, starając
się oczyścić umysł. Będzie jak będzie, przemknęło mu przez myśl, zanim
karteczki zniknęły w niebieskich płomieniach.
Odwrócił się, względnie zadowolony, gdy uświadomił
sobie dwie rzeczy — po pierwsze, pękł mu gorset; po drugie, znajomy głos
zawołał z końca pomieszczenia:
— Draco?
****
Brak snu oznaczał brak koszmarów, ale widok krwi
uparcie pozostawał. Krwiste spojrzenie. Zakrwawione ofiary. Okryte czerwienią
dłonie.
Krzyk.
Przeraźliwy, niemożliwy do stłumienia krzyk.
Wrzask własnego sumienia.
*cytat z "Czarnoksiężnika z Archipelagu" Ursuli K. Le Guin, jednej z lepszych powieści fantasy, jakie poznał świat.