Żeby się za bardzo nie rozpisywać, dziękuję wszystkim, którzy się już tutaj pojawili. Nie zaszkodzi, jeśli zostawicie po sobie jakiś znak (ekhem komentarz ekhem), nie obrażę się, zapewniam.
Do następnego
"Moc jest we mnie, a ja jestem silna Mocą"
Vi
&&&
Parkingowa notatka Hagrida (znaleziona przez
przypadkowego ucznia, niemającego większego, czyt, żadnego, znaczenia w tym
opowiadaniu. Wybacz, Neville.):
Zaparkowali byli,
cholibka. jak ostatnie garbate gargulce, aż żem się zeźlił. Dwa takie, co
mugole to by przed nimi mieli stracha. Pietra, w sensie. No, panoszą się tu jak
we własnej stajni, niech skonam. Dwa takie:
1. Pegazowy wóz z kołami (prawie żem sobie
wziął jednego. Pegaza, nie koło)
2. Barbarzyński statek, głowę dam, że kompozytowy.
No, i cały
trawnik do wymiany, jak mi Merlin miły. Bo tu się o trawę rozchodzi, ma się
rozumieć. Turniej, cholibka, Trójmagiczny. Żeby tylko żadnemu smokowi się nic
nie stało, jak tam kogo rozdepta...
***
„Może
w Gryffindorze,
Gdzie
kwitnie męstwa cnota,
Gdzie
króluje odwaga
I
do wyczynów ochota.”
Wendelinę Dziwaczną spalono na stosie czterdzieści
siedem razy. Ciepło wspominała stare czasy.
Zajmowała wyjątkowo niewygodną, twardą ramę na
ścianie jednego z hogwarckich pięter (nie miała pewności, czy był to raczej
czwarty, czy piąty poziom). Chociaż płótno jakoś szczególnie nie drapało, a
namalowano ją wiernie odwzorowując każdy szczegół, łącznie z brzydkim
poparzeniem na lewej dłoni i mało kształtnymi uszami, o wiele lepiej czuła się
w ognistym otoczeniu. Trzeba przy tym zaznaczyć, że nie wykazywała instynktów
masochistycznych — po prostu bardzo podobało jej się zaklęcie, które odbierało
płomieniom zdolność do palenia, zastępując ją zdolnością do łaskotania. A
Wendelina Dziwaczna dziwnym trafem upodobała sobie płomienne łaskotki, dlatego
niezbyt przeszkadzały jej nawyki ówczesnych mugoli, mających w zwyczaju raczyć
napotkanych czarodziejów porządnie usypanym drewnianym stosem i darmowym
pakietem pochodni. Znalazła też pewne plusy wynikające z jej aktualnego
położenia — zaledwie w odległości niecałych dwóch stóp od końca ramy portretu
wisiało łuczywo. Płonęło ładnym, stabilnym płomieniem, wysokim i jasnym,
wystarczyło więc, że spoglądała na swojego sąsiada, a od razu robiło jej się
cieplej. Już dawno zaprzestała prób przesunięcia zamieszkiwanej ramy nieco
bliżej pochodni, okazały się one bowiem jedynie stratą czasu. Przy tym sam
Albus Dumbledore przyznał, że łuczywo może jej już tylko zaszkodzić z dość
znaczącego powodu, mianowicie, została portretem. Musiała pogodzić się ze stratą.
Po zawieszeniu na hogwarckiej ścianie w roli
portretu, Wendelina Dziwaczna miała dużo czasu. Mogła więc się przyglądać.
Przez te kilkaset lat wiszenia zdążyła policzyć
pewne elementy swojego otoczenia. Wiedziała, ile kamiennych bloków zawierała przeciwległa
ściana (pięćdziesiąt trzy), jak wiele pochodni oświetlało korytarz (dwanaście),
ilu sąsiadów znajdowało się z lewej (szesnaścioro), a ilu z prawej (ośmioro). I
chociaż lubiła liczyć prawie na równi z płonięciem, znalazła też upodobanie w przyglądaniu
się żywym. Przez te kilka wieków zdążyła zauważyć wzorce, elementy aparycji, na
które powinno się zwracać uwagę w największym stopniu, szczegóły mogące
zdradzić najgłębiej skrywane tajemnice. Oceniała długość kroków i rękawów,
stopień zmięcia koszuli, staranność zawiązania sznurówek, nawet ilość piegów na
nosie lub ich całkowity brak. Wypracowała sobie całkiem skuteczne sposoby na
zdobywanie pokaźnej ilości informacji w stosunkowo krótkim czasie, jaki traciło
się na przejście korytarzem — Wendelina Dziwaczna słuchała. Dlatego usłyszała,
mimo że dość niewyraźnie i mętnawo, delikatny szelest poruszanej Peleryny
Niewidki. Mógł oznaczać tylko jedno.
Pojawiali się tu każdego wieczora od niecałych
czterech lat. Przemierzali niekończące się korytarze, wspinali się na najwyższe
z wież i schodzili do najgłębszych z lochów. Przyglądali się portretom,
otwierali wiecznie zamknięte drzwi, badali ściany, kamień po kamieniu. Przetrzepywali zasłony, pukali w szyby,
zaglądali pod dywany. Patrolowali zarówno najwyższe z pięter, jak i parter z
Wielką Salą. Byli wszędzie, niewidoczni, nieuchwytni, najlepiej ukryci, a
nieustannie szukający. Jednak Wendelina Dziwaczna ich słyszała.
— Cóż to? Wiatr? — szepnęła, uśmiechając się
zwycięsko. Nie byli w stanie wygrać z jej kilkusetletnim słuchem.
— Nie wierzę. — Harry zrzucił z głowy Pelerynę
Niewidkę, z wyrzutem skinając na Wendelinę. — Nie mogłaś nas usłyszeć.
— Szliśmy ciszej niż kiedykolwiek wcześniej —
przytaknął Ron, poprawiając materiał na ramionach. Jego włosy w dogasającym
świetle pochodni nabrały ognistej barwy, połyskując w półmroku korytarza
złotawymi odblaskami.
— Powiedzmy sobie szczerze, świeżo podkuty koń na
tych kamieniach zachowałby się nie tylko mniej hałaśliwie, ale i zgrabniej niż
ty w tych twoich papciach. — Hermiona jako ostatnia wyłoniła się z odmętów
Peleryny, wstrząsając lokami.
— Nie wiem, jaki koń wytrzymałby z tobą pod
peleryną. Więcej mam w gardle twoich kłaków niż śliny. — Ron odkaszlnął na potwierdzenie swoich
słów. Nie miał pojęcia, skąd ona wzięła tyle włosów. Mogłaby obdarować cały
Hogwart, a zostałoby jej wciąż więcej niż przypadało przeciętnemu
śmiertelnikowi.
— Trzeba było tak nie dyszeć, tylko oddychać nosem.
Przeszliśmy zaledwie jedno piętro. — Panna Granger posłała mu spojrzenie pełne
potępienia.
— Wtedy i tak musiałbym oddychać ustami, bo
zatkałabyś mi nos. Wyszłoby na to samo. — Weasley wzruszył ramionami. Czym on
biedny zawinił? Ach tak, nie chciał umrzeć z niedotlenienia. Istotnie, ależ z
niego niegodziwiec.
Hermiona parsknęła kpiąco, ale zaraz obróciła się
gwałtownie, mrużąc oczy i wpatrując niewiadomego w cieniu pomiędzy poświatą
pochodni.
— Słyszeliście to? — szepnęła, na moment zwracając
wzrok w kierunku Harry’ego i Rona. Jej ciemne, bursztynowe tęczówki błyszczały
w półmroku jaśniej niż dogasające pochodnie.
Niepewność panny Granger wystarczyła, żeby Harry
pożegnalnie skinął na Wendelinę i zarzucił Pelerynę Niewidkę na odsłonięte
głowy towarzyszy. Jedynie delikatny szelest niewidzialnego materiału upewnił Dziwaczną,
że trójka Gryfonów oddalała się korytarzem, jednocześnie uciekając od
niebezpieczeństwa, które Wendelina wyczuła na długo przed reakcją Hermiony —
nigdy jednak nie ostrzegała ich przedwcześnie. Powinni sami się nauczyć,
zrozumieć, poznać dźwięki. Ona była w tym mistrzynią.
Przed chwilą zakończona rozmowa nie przeszkodziła
jednak Wendelinie odpowiedzieć na pytanie Severusa Snape’a o nieregulaminowe
wędrówki uczniów:
— Nie widziałam żywego ducha.
****
Hermiona Granger kochała Hogwart i Hogwart uważała
za największą ze swoich miłości. Jego potężne mury niby korzenie gór
podtrzymujące strzelistość szczytów — wież; wąskie okna, wydawałoby się,
tysiące zmrużonych oczu wypatrujących zagubionych wędrowców; ciemne, pokryte mchem
dachówki jak wiekowe łuski od lat uśpionego smoka, chroniące zrogowaciałą
powłoką niezmierzone piękno i niepokonaną siłę gada; niekończące się korytarze,
przecinające kamienne cielsko zamku siecią tętnic i żył, w których jednak
zamiast krwi krążyła magia, jednocześnie zużywając i dostarczając organizmowi
niezbędnych składników odżywczych. Kochała ukryte przejścia i wystawione do
użytku publicznego sale, zmienne humory schodów, majestatyczne wejścia i
najwęższe z drzwi, prowadzące do samego serca zamku — a Hogwart serce miał
niejedno. Hermiona słyszała jego bicie najdonośniej nigdzie indziej jak w Wieży
Gryffindoru, jakby zostało umiejscowione w samym środku wiecznie jaśniejącego
płomienia kominka, serce, można by powiedzieć, każdego Gryfona. Ale tu też
znalazłbyś jeszcze więcej serc — płonących i bijących we wszystkich
zamieszkanych i niezamieszkanych dormitoriach.
Skoro już o dormitoriach mowa, damskie, należące do
piątego rocznika, w ciemności wyglądało wręcz groteskowo. Z wąskich kolumn
łóżek zwisały pierzaste szale, niczym skrzydła ptaka, zrywającego się do lotu.
Po podłodze walały się ubrania, przyczajone czarne postaci, w każdej chwili
gotowe skoczyć i zagryźć przypadkowego przechodnia. Księżyc, zwiastun nocy, z
wprawą doskonaloną przez tysiące lat zaglądał w nieosłonięte okna, przesuwając
swoje promieniste spojrzenie po owiniętych kołdrami ciałach i uśpionych mrokiem
twarzach, łagodnych, nieprzerysowanych, prawdziwych. Cień podążał za nim krok w
krok, obserwując i sprawdzając, czy może czujny wzrok miesiąca nie dostrzegł
czegoś, o czym on wiedzieć powinien. Mróz nigdy nie gościł w dormitorium
Gryfonów — wszelkie wizyty skutecznie uniemożliwiał mu centralnie postawiony
piec, niby kolumna podtrzymujący strop, obejmujący długimi, ciepłymi mackami
zarówno wszystkich śpiących, jak i tych wiecznie na jawie. To był dom Hermiony
Granger. Nie chciała żadnego innego — żadnego innego nie mogłaby nazwać domem.
Leżała, zanurzona w świeżej pościeli, z głową pełną
najświeższych nowinek hogwarckiego życia — był to jej czwarty rok nauki i ten
właśnie rok okazał się rokiem specjalnym. Tradycja, niegdyś praktykowana od
wieków, została wznowiona — tradycja międzyszkolnej rywalizacji i wiecznej
chwały, Turnieju Magicznego. I chociaż w Historii
Hogwartu napomknięto to i owo o jednym czy dwóch z tego typu wydarzeń,
dopiero gdy zobaczyła francuski powóz zaprzężony w pegazy, dostojnie lądujący
na błoniach, oraz bułgarski statek, godnie wynurzający się z odmętów
hogwarckiego jeziora, zrozumiała, że chwała to tylko następstwo męstwa, a ogół
wydarzenia do tego właśnie miał się sprowadzać — udowodnienia własnej mężności.
Zaledwie jednemu zawodnikowi mogło się to udać, a ona, przeklęty niech będzie
Salazar, nie dostawała nawet szansy na wzięcie w przedsięwzięciu udziału. Na
słodkiego Godryka, gdyby wiedziała, że w Turnieju Trójmagicznym obowiązują
ograniczenia wiekowe, urodziłaby się wcześniej. Wystarczyło napomknąć. Można by
tu powątpiewać i wyrażać ogólne zdziwienie, że tak ułożona, zapobiegliwa
uczennica z własnej, nieprzymuszonej woli wzięłaby udział w, jakby nie patrzeć,
wydarzeniu bardziej niż mniej niebezpiecznym — Hermiona jednak nie widziała w
tym sprzeczności. Przyzwyczaiła się i dążyła do bycia najlepszą we wszystkim,
czego by się podjęła, zwycięstwa przyjmowała pokornie, ale z zadowoleniem, to
jedno natomiast przeważyłoby każde jedno z dotychczas osiągniętych. Hermiona
Granger odczuwała nieodpartą chętkę na malutką przygodę, na ową przygodę
czekała, do niej dążyła, ją starała się wywołać z niezbadanych kątów i cieni,
jeszcze nie spenetrowanych przez światło. Hogwarckie życie siłą rzeczy nazywała
magicznym, ale największe zagrożenie stanowili patrolujący korytarze
nauczyciele i terminy oddawania prac pisemnych — gdyby tak dane jej było
zmierzyć się z trollem górskim, co więcej, trolla pokonać. Albo chociaż przechytrzyć
węża.
Westchnęła, co jednak okazało się posunięciem
nieostrożnym i nad wyraz nieprzemyślanym. Zaraz z prawej strony dotarł do niej
lekko zaspany głos:
— Hermiona?
Odgoniła chęć udawania, że śpi, poprawiając
poduszkę.
— Uhm?
— Opowiesz mi?
— Znasz to już na pamięć.
Przekręciła głowę w prawo, napotykając w swoim polu
widzenia spojrzenie Octavii. Jasne, platynowe włosy rozsypały się krótkim
wachlarzem na jej poduszce, dużymi, szarymi oczami lustrowała poczynania panny
Granger, wiedząc, że ta w końcu ulegnie. Może dlatego, że Octavia została
przyzwyczajona do uległości otoczenia jeszcze w brzuchu matki — jej rodzina
zdawała się posiadać monopol na wzbudzanie szacunku. I w niektórych przypadkach
również strachu.
— Kobieto, daj mi spać. — Hermiona gwałtownym
ruchem chwyciła kołdrę i narzuciła ją sobie na głowę, co okazało się skutecznie
tłumić każdą jej wypowiedź.
— Nie śpisz przecież — zauważyła Octavia,
uśmiechając się przymilnie, czego jednak panna Granger nie mogła i nie chciała
zobaczyć.
— Bardzo błyskotliwe — wydostało się spod raz po
raz unoszącej się kołdry.
— No a śpisz?
Hermiona podciągnęła nakrycie jeszcze wyżej, nie
odcinając się tym samym od świata w wyraźniejszy sposób, ale odsłaniając
zmarznięte stopy, teraz smętnie wystające zza granicy pierzyny.
— Nie jest ci zimno?
— A wyglądam, jakby było mi zimno? — Stopy drgnęły,
nie podzielając zdania właścicielki odnośnie znośności aktualnego położenia.
— Z tej perspektywy nie wyglądasz wcale.
Hermiona zsunęła część kołdry z górnej części
twarzy, teraz spod pierzyny wystawały nie tylko stopy, ale też oczy.
— Nie wiem, nie widzę.
Na widok uniesionych brwi Octavii ustąpiła, ale z
mocnym postanowieniem pracy nad asertywnością.
— Co to znaczy być dzieckiem? — szepnęła, a Octavia
zastygła i przymknęła oczy na dźwięk zwrotu, który obie znały na pamięć. Każda
historia, mała czy duża, musi mieć ten jeden zwrot, rozpoczynający ją we
właściwy sposób — to był zwrot malutkiej historii. Podobno właśnie takie z
czasem tworzą wielkie opowieści.
— Być dzieckiem oznacza dużo posiadać, nie mając
przy tym niczego. Oznacza kochać, nie wiedząc o miłości, żyć, nie zdając sobie
sprawy ze śmierci. Oznacza być kochanym, nawet nie myśląc o tym, że jest się
jednym z tych niewielu kochanych szczęściarzy. Bycie dzieckiem oznacza
szczęście, nieznające nieszczęścia. Dziecko posiada tylko kołysankę mamy i
silne ramiona taty, nic innego. To, tylko to całkowicie mu wystarcza — ale tego
potrzebuje, żeby pozostać dzieckiem.
Księżyc, niby zaklęty szepczącym w cieniu głosem,
zwrócił w mrok swoje srebrne spojrzenie, zatrzymując je na zamglonych,
bursztynowych oczach, starając się dosięgnąć głębi, ale to głębia wychodziła mu
na spotkanie, wydostając się tym razem nad wyraz otwarcie, prosto z bladych,
ledwo poruszanych ust. Niewielu dana jest tajemnica oczarowania księżyca, który
swego czasu przyjął rolę duszy świata — Hermiona Granger odkryła ją, nawet nie
zdając sobie z tego sprawy.
— Co dzieje się z dzieckiem, któremu zabiorą
kołysankę, gdy nie dźwiga na ramionach ciężaru choćby trzech lat? Gdy odciągną
od niego ramiona taty i nigdy nie oddadzą ich z powrotem? Czy to oznacza, że
zabierają mu jego dzieciństwo? Nie wiem. Spójrz na mnie — urwała, nie oczekując
jednak, żeby ktokolwiek zwrócił na nią wzrok. — Czy wyglądam, jakby pozbawiono
mnie dzieciństwa?
W ciemności błyszczały tylko trzy punkty —
promieniste spojrzenie księżyca i szeroko otwarte oczy Octavii.
— Mama kiedyś dała mi kołysankę, a tata użyczył
swoich ramion, uznając je za moje. Zabrali mi nie tylko ramiona, ale też jego
całego… Nie tylko kołysankę, ale też mamę. A chociaż byłam malutka, gdy mi ją
dała, pamiętam, jakby to było wczoraj. Nie rozumiałam wtedy ani jednej zwrotki,
nie mogłam rozumieć... — Przez chwilę tylko cisza wypełniała pomieszczenie,
zaraz jednak cichy, drżący głos zaśpiewał i wydawać by się mogło, że ten śpiew
był jedynym prawdziwym dźwiękiem na świecie.
— Zapada
zmrok, już świat ukołysany,
Znów jeden dzień odfrunął nam
jak ptak.
Panience swej piosenkę na
dobranoc
Zaśpiewać chcę w ostatnią chwilę
dnia…
Nie było nic, ani ciemności, ani światła, tylko
jeden głos i jedna kołysanka.
— I chociaż
wnet ostatnie światła zgasną,
Opieka Twa rozproszy nocy mrok,
Uśpionym wsiom, ukołysanym
miastom,
Panienko, daj szczęśliwą, dobrą
noc.
Ani śmierci, ani
życia, tylko jeden głos i jedna skradziona kołysanka.
— I ludzkim
snom błogosław dłonią jasną,
I oddal od nich cień codziennych
trosk.
I tym, co znów nie będą mogli
zasnąć
Panienko, daj szczęśliwą, dobrą
noc.
Ani łez, ani uśmiechu, tylko jeden śpiew jednym
drżącym głosem.
— A komu noc
czuwaniem jest niełatwym,
Na czas bezsenny siłę daj i moc…
Nie było żalu ani
rozpaczy, jedynie głos…
— I tym, co
dzisiaj zasną raz ostatni…
… głoszący utęsknienie.
— Panienko,
daj szczęśliwą, dobrą noc.
Głos ucichł, wróciła cisza. Ale księżyc wiedział, że
to nie był koniec opowieści. Tylko skradziona kołysanka.
— Ale moja mama nie zasnęła, nie pozwolili jej
zasnąć. Najpierw odebrali jej światło, pozostawiając jedynie ciemność. Ukradli
jej życie… i moją kołysankę. Wiesz, dlaczego nazwa „śmierciożercy” nie odnosi
się do prawdy? Bo oni nie żerują na śmierci, na co by im była śmierć? Żerują na
życiach. Oni nie odbierają, tylko kradną — ukradli mi silne ramiona, kołysankę
i wspomnienia, których wtedy jeszcze nie miałam. Przez pierwsze dwa lata życia,
lata, których się nie pamięta, posiadałam dużo, nie mając nic. Oni odebrali mi
moje nic i dali moje wszystko. Nauczyli mnie, co to znaczy umierać, gdy nie
potrafiłam jeszcze liczyć. Co to znaczy tracić? Za każdą straconą rzeczą stoją
dwie, dodawane do straty w prezencie. Jak na mój gust, dostałam w życiu zbyt
dużo niechcianych prezentów.
— Dlaczego nie zginęłam razem z nimi? Nie wiem.
Może nie zauważyli mnie, może uznali, że więcej cierpienia sprawią mi,
pozostawiając przy życiu. Nie zgadzam się z tym — nie mogę wymyślić ani jednej
sytuacji, w której śmierć okazała by się lepsza od życia. Życie jest
największym darem, jaki mogliśmy dostać. Uwierz mi na słowo — jestem,
powiedzmy, doświadczona.
— Spisali mnie na straty, nie miałam przecież
szansy na przeżycie, moim dotychczasowym największym osiągnięciem było
opanowanie sztuki chodzenia. Uratowała mnie Ciocia. Nie wiem, czy jesteśmy
spokrewnione, ona nie lubi rozmawiać o sprawach rodzinnych, a ja nie nalegam —
powiedziała mi tyle, żebym mogła uzupełnić moją opowieść. Żebym mogła wiedzieć,
co się tak naprawdę stało. Ciocia jest czarownicą. Co robiła w mugolskiej
dzielnicy podczas ataku śmierciożerców? Jej sprawa. Dla mnie nie ma większego
znaczenia, jak się tam znalazła, chociaż zwykle lubię dostawać odpowiedzi na
wszystkie pytania. Uratowała mnie — wyciągnęła z jakiegoś kąta i zabrała do
siebie. Pewnie nie wiedziała nawet, że nie jestem mugolem, ale czarodziejskim
mugolakiem. Chyba wyszło jej na dobre, że z przypadkowych dzieci uratowała
akurat mnie… W każdym razie jak dla mnie to o wiele lepiej niż dobrze.
Panna Granger wpatrzyła się w krajobraz za oknem.
Księżyc, ponownie chowający się wśród chmur. Uśmiechnęła się nieznacznie, mając
przed oczami twarz, znaną od małego. Burza czarnych loków, równie ciemne oczy.
Czasem były otwartą księgą, pełną pięknych, szczęśliwych wspomnień — wtedy
błyszczały. Niekiedy jednak ciemniały jeszcze bardziej, zamknięte i mroczne,
nawiedzane wizjami. Hermiona kiedyś myślała, że Ciocia jest wróżbitką, ale nie
była. A wizje zawsze wracały.
— Nauczyła mnie wszystkiego, co pasowało umieć —
jak trzymać łyżkę i za którą stronę noża chwytać. Wykryła moją magię, gdy
miałam jakieś trzy lata. Od tego czasu wychowywała mnie „po czarodziejsku”.
Tak, właśnie ciocia i magia to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. I szczur,
oczywiście.
— Szczur? — szepnęła Octavia, tak, jak zwykle
szeptała. Na ten szept Hermiona zawsze odpowiadała tak samo.
— Taki gryzoń. Szczur w pociągu Hogwart Express. Neville
Longbottom zgubił szczura, a ja, choć również całkiem zagubiona, poczuwałam się
do obowiązku znalezienia jego zguby. Rozpoczęcie tych poszukiwań okazało się
najbardziej znaczącą decyzją, jaką dotychczas przyszło mi podjąć. Przedział za
przedziałem, wagon za wagonem, chodziłam i pytałam, ale nikt, jak mi Merlin
miły, Teodora nie widział.
Spoczywająca trzy łóżka dalej Lavendern Brown
zachrapała głośniej.
— Na samym końcu pociągu trafiłam na dwóch
pochłaniających czekoladowe żaby chłopców. Byli obleśni. Cali brudni, zasypani
morzem rozdartych papierków. Ron wzdrygnął się na samą nazwę „szczur” i mocniej
przytulił swojego rudego kota, a Harry tylko się śmiał i świecił oczami zza
popękanych okularów. Pokochałam ich. Od tego czasu nie można było zawołać
jedynie „Potter”, zawsze „Potter, Weasley i Granger”. Nie miałabym nic przeciwko,
żeby tak zostało do końca danego nam czasu. A może jeszcze dłużej.
Octavia przekręciła się na plecy i zapatrzyła w
sufit. Krótkie, jasne włosy okalały jej twarz srebrną aureolą, chłodną w blasku
księżyca. Szare oczy, skupione na jednym punkcie, widziały obrazy niedostępne
dla żadnych innych, może dlatego tak ważne. Niepowtarzalne.
— Dlaczego zawsze pytasz o tę jedną historię?
Octavia wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Dla ciebie to wszystko — Zatoczyła koło
ręką. — jest takie niesamowite. Marzenie, które udało ci się spełnić, nie byle
jakie marzenie. Ja to widzę jako mój normalny świat. Coś oczywistego. Wydaje mi
się, że trochę ci zazdroszczę. Skoro czegoś nie mam, chcę przynajmniej o tym
posłuchać.
Hermiona spojrzała na nią przelotnie. Szlachcianka,
czystej krwi z potężnego i szanowanego rodu. Ostatnim, co można było o niej
powiedzieć, to że czegoś jej brakowało. Miała wszystko — bogactwo, zapewnioną
przyszłość, ważnych w świecie magii znajomych. Do tego, natura nie przebierała
w środkach, jeśli chodziło o urodę Octavii.
— Zazdrościsz mi?
— Nie dziw się tak. — Panna Malfoy podciągnęła
kołdrę pod samą szyję. – Nie każdy idzie szukać szczura, a znajduje przyjaciół.
****
„A
jeśli chcecie zdobyć
Druhów
gotowych na wiele,
To
czeka was Slytherin,
Gdzie
cenią sobie fortele.”
Blaise Zabini był człowiekiem czynu. Pięknym,
wymuskanym i perfekcyjnym, o powalającym uśmiechu, ale czynu. Nie miał więc
oporów we wspieraniu przyjaciela w chwilach trudnych, pełnych desperacji. Nie
przeszkadzało mu również to, że owe chwile nadchodziły dość często, bo
codziennie, a właściwie wtedy, gdy na drodze arystokraty stawała jego siostra.
Ktoś mógłby powiedzieć o jego sposobie spędzania wolnego czasu jako „nużącym”,
ale na pewno by zaprzeczył — każdy chce czasem zaznać trochę rozrywki.
Szczególnie, jeśli wprawia go ona w szampański wręcz humor.
— Draco, powiedz to raz jeszcze, wyraźniej. I nie
rzucaj się tak, bardzo lubię tego kwiatka. Doniczkę też.
Draco Lucjusz Malfoy, z reguły nie okazujący
jakichkolwiek silniejszych, a co dopiero skrajnych emocji, rzucił kompanowi
spojrzenie spod zmarszczonych brwi. Zaprzestał jednak nerwowego przechadzania
się po pokoju, odłożył też porcelanową doniczkę, w międzyczasie zdjętą z
parapetu dla zajęcia rąk, które teraz zatopił w czeluściach kieszeni. Blaise
nic sobie nie robił z jego zachowań czy też dziwnych odruchów i siedział na
łóżku, machając nogami, niczym mała, zadowolona dziewczynka w teatrze kukiełek.
Oraz, zdawałoby się, druga istotka w niej zamknięta, którą zdradzały tylko
diabelskie błyski w słodkich oczkach.
— Siedziałem, jak codziennie rano, w dormitorium z
dwoma idiotami — Malfoy przerwał, szukając w oczach Blaise’a potwierdzenia, że
ten słucha. Skinięcie głową go usatysfakcjonowało, bo kontynuował. — Jak się
jednak okazało, stężenie głupoty musiało okazać się niewystarczające, bo, na
zasadzie osmozy, odwiedziła mnie Octavia, chwilowo wyrównując je ze stężeniem
zewnętrznym. Pewnie przez Weasleya nagle wzrosło. W każdym razie, zapytała,
cytuję „Nie miałbyś nic przeciwko wrednemu, małemu sierściuchowi, który
pogryzie wszystko, ale przede wszystkim ciebie, jest mi potrzebny jak wrzód na
tyłku i zostawi swoje kudły na każdej możliwej powierzchni w naszym domu,
prawda?”. Ja, jako osoba…
— Jesteś absolutnie pewny, że użyła takich właśnie
określeń? — Blaise mógłby przysiąc, że rodzinne spotkanie wyglądało nieco
inaczej. Właściwie, można by je było ukazać w formie dwóch prostych reakcji. Draco… — Wyjdź.
— Byłbyś łaskawy okazać mi choć namiastkę
współczucia i zaprzestać dopowiadania do każdego sensownego słowa dwóch bez
znaczenia? — Ten, którego nieliczni zwali Dziedzicem
Slytherinu opadł na łóżko. — Próbowałem rozwiązać to w sposób mniej
drastyczny…
— Nie próbowałeś.
— Cóż, masz rację, nie próbowałem. Nie rozumiem
więc, dlaczego wymuszasz na mnie spowiedź, skoro wiesz bardzo dobrze, co się
stało, a księdza przypominasz tak, jak ja baletnicę. — Nie musiał się
usprawiedliwiać, nie szukał usprawiedliwienia. Znał podstawowe zasady
określające przebieg wszystkich zachodzących w przyrodzie zjawisk, na akcję
odpowiadała należna jej reakcja. Octavia uparcie podejmowała najgorszą z
możliwych akcji — Draco musiał zareagować.
— Ona chce szczura.
— Co? — Blondyn oparł się na przedramionach i
ziewnął. Niczym platynowy kot, zwinny i zgrabny, o ruchach tancerza.
— Ten sierściuch, o którym mówiłeś. Kupi sobie
szczura.
Draco skinął głową, uznając dyskusję za skończoną,
jednak Zabini nie dał się tak łatwo zbyć.
— Ale wcale nie chodzi o to, prawda? Co by cię
obchodził jakiś zwierzak, którego sobie kupi i zagłaszcze na śmierć?
Malfoy leżał przez chwilę bez ruchu, jednak
niezadowolenie i zirytowanie zaczęło stopniowo znikać z jego twarzy,
zastępowane przez odbicie smutku i żalu, widoczne tylko w stalowych oczach.
Usiadł, odwracając głowę w stronę okna.
— Blaise Zabini, jak zwykle nad podziw domyślny —
mruknął, nie zaszczycając współlokatora nawet jednym spojrzeniem. — Wysłała
list, dlatego przyszła. Zawsze przychodzi, gdy już wyśle. Nie wiem właściwie,
czy czuje wtedy wyrzuty sumienia, czy próbuje mnie przekonać, żebym to ja je
czuł.
— Do ojca? — Blaise nie pytał, aby znać odpowiedź, zdawałoby
się, wypisaną na twarzy Dracona dużymi, tłustymi literami. Znał go
wystarczająco długo, żeby poprawnie odczytywać znaki, które inni by
zignorowali, na które nawet nie zwróciliby uwagi. Trzeba było patrzeć w oczy.
— Do ojca. — Malfoy skinął głową, chwycił torbę i
wyszedł, a Zabini podążył za nim, jak podążał od lat, przyjaciel wierniejszy
niż pies.
***
Ciemność. Ciemność. Nieprzenikniony mrok.
Groza.
Oczy, czerwone. Czerwone jak krew.
Mroźne oddechy.
Strach.
Rozpacz.
Szaleństwo.
Ciemne oczy wyjrzały zza drżących powiek. Spocona
ręka odgarnęła włosy z czoła. To był sen.
Tylko sen.
Ale w pokoju nadal unosił się gryzący odór śmierci.