Witam serdecznie!
Oto prolog i zarazem moja pierwsza próbka... czegokolwiek. Jeżeli rzeczywiście to czytasz, mogę powiedzieć, że masz przed oczami słowa jednej z najszczęśliwszych osóbek na świecie (ktoś tu jednak trafił, tak!). Bardzo ważne są dla mnie opinie na temat powyższego, dlatego zapraszam do komentowania.
A teraz kilka spraw rzucających światło na całą sprawę. Kolejne części historii zamierzam dodawać co dwa/trzy tygodnie, chociaż niewykluczone, że pierwszy rozdział pojawi się wcześniej. To moje pierwsze autorskie Dramione i na przemian jestem mega podekscytowana i cała w nerwach.
Ufam, że skoro już tu jesteś, zostaniesz ze mną na troszkę... troszeńkę.
"Moc jest we mnie, a ja jestem silna Mocą"
Vi
&&&
Kto mieczem wojuje,
ten od miecza ginie.
Czas miał związane ręce.
Ciężkie, mosiężne
kajdany nie pozwalały mu ingerować — płynął nieprzerwanie, stałym, spokojnym
strumieniem. Wirował tylko na wyższych poziomach pojmowania, istniał od zawsze,
ale przed początkiem jeszcze się nie narodził. Był elastyczny, jednak kajdany
skutecznie odbierały mu zdolność zmienności, zachowując Harmonię, która nigdy
nie powinna zostać zachwiana. Mimo tego nie musiał się martwić tworzeniem sobie
okazji na wyswobodzenie, albowiem ludzi nie ograniczały okowy. Wyróżniali się
za to nadzwyczajną tendencją do sprowadzania na siebie zagłady.
Ludzie mieli wolne ręce i tworzyli przedmioty,
które dawały im szansę na zachwianie przedwieczną Harmonią. A jaki człowiek nie skorzystałby z szansy?
****
1 lipca 1994
Zimny, niespokojny wiatr trzaskał drewnianymi
okiennicami, szarpał zakurzone zasłony, uderzał z całą siłą swojej
niematerialnej istoty w wyblakłe witraże, jakby próbując skryć się za murami
zamku, schować i ogrzać, a potem najlepiej nie wychylać już więcej. Wciskał się
w ledwo widoczne szczeliny, zawodził, przemierzając długie korytarze, ale skoro
tylko orientował się, że kamienne wnętrza nie przynosiły mu ukojenia, uciekał,
wściekle atakując stojące mu na drodze szyby. Severus Snape starał się nie
zwracać większej uwagi na przeciągi, które zdążyły wyssać z niego ostatki
ciepła, i owijał się tylko czarnym płaszczem, chowając twarz za wysokim
kołnierzem. Pokonywał ocienione przejścia długim, zamaszystym krokiem, zdawał
się wręcz uciekać przed otaczającą go ciemnością, ale działanie to mógł z góry
uznać za bezcelowe — nie był w stanie skryć się przed mrokiem nocy. Niebo,
pozbawione śladu po jakiejkolwiek gwieździe, nie mówiąc już o białej tarczy
Luny, w ponurym skłonie chyliło się nad światem, tłumiąc i przytłaczając.
Zatrzymał się przed nagą, piaskową ścianą, aby
zaraz przejść obok niej trzy razy i skrzywić się na widok wiszącego naprzeciwko
gobelinu — Barnabasz Bzik ze swoją wesołą gromadką trolli prezentował się nad
wyraz odpychająco. Porzucił jednak myśli o jego zniekształconym obliczu, gdy na
pustej dotychczas ścianie pojawiły się drzwi, rysowane grubymi, czarnymi
liniami. Wpadł do Pokoju Życzeń, ciągnąc za sobą zagubioną nić wiatru, która szczęśliwie
zdążyła się wydostać z pomieszczenia, zanim zatrzasnął wrota.
— Potter wrócił bezpiecznie i kisi się w starym
pokoju swojego mugolskiego kuzyna. Zadowolona?
— Jak najbardziej. — Minerwa McGonagall nawet nie
drgnęła na wejście Severusa, nie robiła sobie też nic z jego nerwowego
postukiwania nogą. Odsunęła od biurka wysokie krzesło i wstała, zbierając
świeżo zapisane zwoje pergaminu i wkładając je do opatrzonej kłódką szuflady.
Pokój Życzeń, przeobrażony na wzór wiekowego, bogato wyposażonego gabinetu,
zdawał się oddawać pełen niepokoju nastrój Minerwy, przystosowywać do napięcia,
wynikającego z decyzji przebywającej w nim dwójki. Świece rzucały przygaszone
światło na rzeźbione regały z księgami, mdława, zielona poświata wydostawała
się z dogasających płomieni kominka.
— Zaczynajmy już. — Severus rozejrzał się
niepewnie. — Tak to ma wyglądać? — Wyobrażał sobie, że do tego typu magicznych
zabiegów będą potrzebowali czegoś bardziej… niekonwencjonalnego? Nie spodziewał
się widoku zwykłego gabinetu.
— Najwyraźniej. To nie zależało ode mnie. Pokój
Życzeń sam się dostosował, moją jedyną prośbą było możliwie jak
najskuteczniejsze zapewnienie bezpieczeństwa.
Skinął głową.
— Masz go?
W dłoniach Minerwy pojawił się mały, złoty
przedmiot. Klepsydra otoczona dwoma kręgami napawała Severusa nieuzasadnionym
popłochem.
— Ile obrotów? — spytał, zbliżając się do profesor
McGonagall. Ta narzuciła mu na szyję złoty łańcuszek, którego drugą część miała
już na sobie.
— Pięć tysięcy dwa.
— I pół.
Minerwa spojrzała mu w oczy. Jej twarzy, poznaczonej
zmarszczkami wieku i doświadczenia, nie sposób było zignorować.
— Zastanawiam się, czy dobrze robimy.
— Nie powinniśmy się teraz wycofać. To może być
nasza jedyna szansa. — Po co roztrząsać ten problem wciąż od nowa, raz po raz
wałkować już zbyt cienkie ciasto? Czarny Pan się odrodził, ponownie zebrał
wierną armię śmierciożerców, a młody Potter, na nieszczęście jedyna nadzieja
dogorywającego świata, ledwo uszedł śmierci. Snape mimowolnie podrapał lewe
przedramię. Znak jego grzechu nigdy nie zniknie, jednak teraz miał szansę choć
po części go odkupić. O tak, potrzebował odkupienia, a kilkanaście lat
ukrywania się po podróży w czasie sprawiały wrażenie całkiem sprawiedliwej
pokuty. Potrzebował przebaczenia. Czy wreszcie przebaczy sam sobie, gdy ona otworzy
oczy? Już raz ją zawiódł, nie mógł tego zrobić ponownie.
— W takim razie zaczynajmy. — Minerwa zacisnęła
wargi, chwyciła klepsydrę dwoma palcami i zaczęła odliczać, miarowo
przekręcając więżące ją okręgi. Jakie były ich motywy? Zło rozprzestrzeniało się
po świecie zbyt brutalnie, zbyt gwałtownie. Setki zabitych, dziesiątki
uprowadzonych… Odrodzenie Czarnego Pana przeważyło szalę. Oczywiście, wierzyli
w Harry’ego, Wybrańca, pokładali nadzieję w Chłopcu, Który Przeżył. Jednak
przestrachem napawał ich fakt, że zdolność Pottera do prowadzenia zwycięskich
pojedynków ze śmiercią kiedyś się skończy. Na co mogli liczyć wtedy? Podobno to
nadzieja umiera ostatnia. Niewykluczone też, że właśnie ona jest matką głupich.
Potrzebowali czegoś pewnego, niepodważalnego, musieli stworzyć okoliczność,
której Czarny Pan nie przewidzi, pułapkę, której nie będzie mógł obejść. Kto
znalazłby coś bardziej ostatecznego niż morderstwo? Zamierzali pokonać
Voldemorta jego własną bronią. Dlaczego nie mieliby się posunąć tak daleko? Czy
w ogóle powstrzymanie zła mogło uczynić z nich morderców?
Odliczanie ciągnęło się w nieskończoność. Severus
zawiesił rozbiegany wcześniej wzrok na twarzy profesor McGonagall, obserwując
ledwo zauważalne ruchy jej ust. Mamrotała pod nosem, całkowicie skupiona na
zadaniu. Nie mogła się pomylić, a potem zacząć od nowa. O ile jej uczniowie
mieli szansę się zrehabilitować, czas nie uznawał pomyłek, nie dawał drugich
szans. Był nieugięty i brutalny. Zawsze stawiał na swoim. Wygrywał, nawet nie
podjąwszy walki. Może dlatego wydawał się wszechmogący.
— Pięć tysięcy dwa. — Minerwa podniosła wzrok znad
klepsydry.
— I pół — rzekł Severus, dokręcając niepełny obrót,
po którym zatrzymał Zmieniacz Czasu w jednej pozycji. Złoty okrąg zabłysnął w blasku
świec i zastygł, ściśnięty zimnym palcami czarodzieja.
Widzieli obrazy. Twarze, które stawały się młodsze.
Drzewa, chowające się w ziemi. Przedmioty rozbierane na części, a te na jeszcze
mniejsze. Zegary, których wskazówki kręciły się w odwrotną stronę. Aż stanęły,
odmierzając czas trzynastu lat wstecz.
****
31
października 1981
Noc, ciemna, wietrzna i wilgotna, tabliczka, stara,
drewniana i skrzypiąca. „Dolina Godryka”,
zdawała się mówić, co potwierdzał krzywy napis na jej powierzchni. Coś
wisiało w powietrzu. Coś ciemnego i kleistego, szczerzącego białe zęby w
krzywym uśmiechu. Skradało się, huśtało na ulicznych latarniach, chowało pod
ławkami na rogach ulic. Było małe i przebiegłe, jednocześnie wszędzie i
nigdzie. Niemożliwe do złapania.
A do tego cuchnęło. Zupełnie jak strach.
Czerwone dachy wydawały się nie na miejscu, biorąc
pod uwagę okoliczności. Czerwony był radosnym kolorem, gryfońskim kolorem. Nic
dziwnego, że tu mieszkali — Lily i ten idiota, Potter. Wystarczyłaby nieco
większa ostrożność, a Severus nie musiałby teraz stać przed domem o czerwonym
dachu.
Czerwonym jak krew.
Dlaczego mu uwierzyli? Wystarczyło spojrzeć na
Petera Pettigrew, a człowiek od razu chwytał za różdżkę. Dlaczego głupota
Pottera nie zmniejszyła się z wiekiem nawet o krztynę? Severus nie był w stanie
znaleźć odpowiedzi, miał jednak zamiar dać temu durniowi jeszcze jedną szansę.
James powinien się cieszyć — nie każdy dostawał taką okazję. Właściwie, zwykle
nie zostawało się wskrzeszonym przez mężczyznę, który od najmłodszych lat
kochał twoją żonę. Głupi ma zawsze szczęście.
— Severusie…
— McGonagall odchrząknęła, całkowicie wyrywając towarzysza z rozmyślań. — Nie
powinniśmy tego zrobić razem?
Profesor Snape odwrócił głowę, przyglądając się drzwiom,
które już za kilka godzin miały zostać wyważone. On musiał rzucić zaklęcie, jego
zadaniem było uratowanie JEJ. Nie chciał wyjść na bohatera — potrzebował
odkupienia. Był wdzięczny, że McGonagall tu z nim przybyła, o wiele łatwiej
dźwigać ciężar decyzji, jeśli nie podejmuje się jej samemu. Prawie poczuł, jak
samotna łza spływała mu po policzku, jednak żadna się nie pojawiła. Lata
praktyki.
— Rozmawialiśmy już o tym.
— Ale gdybyś wolał…
— Nie — syknął ze zwyczajnym dla siebie chłodem.
****
„Oto
nadchodzi ten, który ma moc pokonania Czarnego Pana… Zrodzony z tych, którzy
trzykrotnie mu się oparli, a narodzi się, gdy siódmy miesiąc dobiegnie końca… A
choć Czarny Pan naznaczy go jako równego sobie, będzie miał moc, jakiej Czarny
Pan nie zna… I jeden z nich musi zginąć z ręki drugiego, bo żaden nie może żyć,
gdy drugi przeżyje… Ten, który ma moc pokonania Czarnego Pana, narodzi się, gdy
siódmy miesiąc dobiegnie końca…”
Widział ich przerażone twarze. Łzy na drgających
policzkach. Rozczochrane włosy, podarte ubrania. Krew, sącząca się powoli na
podłogę, tworzyła na niej zawiłe wzory. Czasem z takowej wróżył. Była
najbardziej wiarygodna, a on lubił wiarygodne rzeczy.
Oblizał wąskie wargi, raniąc język o ostre zęby.
Przejechał dłonią po głowie. Ze złością opuścił ją w dół, co zaowocowało
jeszcze głośniejszym wybuchem płaczu i krzykami w obronie dziecka. Nienawidził
tych swoich odruchów. Kiedyś przeczesywał palcami gęste włosy i uśmiechał się
zadziornie, co bynajmniej nie wywoływało błagań o litość. Skarcił się w duchu.
O czym on myślał? Powinien skupić się na planie, powinien nacieszyć się
cierpieniem, tak wyczuwalnym, że mógłby go dotknąć. To wszystko było konieczne,
aby zapewnić mu wieczną władzę i potęgę. Konieczne do osiągnięcia tego, do
czego tak usilnie dążył, stworzenia nowego, lepszego świata. Patrzył na nich,
na czarodziei, którzy w swojej niewinności i niewiedzy mogli mu zaszkodzić.
Gdyby zdawali sobie sprawę, że ich syn kiedyś dorówna samemu Czarnemu Panu...
cóż, albo ukryliby go lepiej, albo spętali jego magiczną moc, może nawet
całkiem pozbawiliby zdolności. Wszystko, żeby uratować jedyne dziecko. Teraz
stawiali bezsensowny opór, jednocześnie wiedząc o niedorzeczności podobnych
działań. Chociaż musiał przyznać, że gdyby ta walka przebiegała gładko, nie
byłoby w niej tyle zabawy.
Już nie było złości. Jedynie poczucie zwycięstwa.
Tak smakowała potęga.
Podniósł różdżkę, trochę znudzony. Odczuwał
zmęczenie, potworne wyczerpanie w ciele i w duszy. Zaśmiał się. Przecież on nie
miał duszy.
Spojrzał na leżącą przed nim kobietę, zasłaniającą
własnym ciałem maleńkie dziecko. Dziecko, które zdawała się kochać wyłącznie
dlatego, że narodziło się z jej ciała, krew z krwi, oddech z oddechu. Było dziełem
jej organizmu, właściwie jego samodzielną tkanką, jego częścią. To trochę tak,
jakby patrząc na nie, kochała tak mocno samą siebie.
Zastanawiał się przez chwilę, czy wykrzyczeć wiedźmie
Avadę prosto w twarz, czy też zrobić
to, nie zniżając się do jej poziomu. Pewnie nawet nie opanowała zaklęć
niewerbalnych. Zatrzymał te przemyślenia dla siebie i przewrócił oczami.
— Raz, a dobrze — syknął.
Przeraźliwy wrzask wypełnił pomieszczenie. Avra, avra, avra… powtarzało echo. Tak,
raz może rzucić zaklęcie głośno, dla dodatkowego efektu.
Ciało upadło na podłogę z głuchym odgłosem. Dziecko
przestało płakać, patrząc na pewną rękę, dzierżącą różdżkę. Czarny Pan zamknął
wyblakłe oczy.
Martwy.