czwartek, 27 września 2018

15. Wszyscy jesteśmy sami (cz.1)


...witajcie. 
Dzisiaj, po dobrych kilku miesiącach, zjawiam się ze świeżą pierwszą częścią rozdziału XV. Nie mogę zapewnić ani siebie, ani Was, kiedy pojawi koniec tegoż rozdziału, kiedy wpadnie XVI i co z losem nieszczęsnej miniaturki. Nie lubię się tłumaczyć, co chyba jednak stało się jedyną stałą na tym blogu, ale uważam, że wszystkim dobrym duszom , które zdecydują się tu jeszcze zaglądnąć, należy się słowo wyjaśnienia. (Przy tym dziękuję każdemu, kto czyta teraz te wypociny. Cieszę się, że jesteś.)
Od początku roku Fortuna robiła wszystko, żeby utrzymać się na zaszczytnej pozycji mojego największego wroga. Ilość nieprzyjemnych zdarzeń losowych, które regularnie dopadały mnie od grudnia, przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Aby nie wchodzić zbytnio w szczegóły, dodam tylko, że wspomniane wydarzenia miały charakter i osobisty (w sensie fizycznym, ale przede wszystkim psychicznym), i publiczny. A ja nie potrafiłam sobie z nimi poradzić. Mogę się teraz zarzekać, że chciałam pisać, że chciałam publikować, że chciałam motywować się Waszym odzewem (co jest prawdą), ale ktoś zaraz spyta "No i co z tego, ziom?". No właśnie, co z tego? Nie było mnie tu, nie logowałam się nawet na bloggerowe konto, żeby nie dobijać się bardziej własną żałosnością. Wiedziałam, że wrócę, nie miałam pojęcia, kiedy. I wiem, że o ile Fortuna nie zgotuje mi zaraz żadnych śmiercionośnych rozrywek, opowiadanie zostanie skończone (w terminie bliżej, albo raczej dalej, nieokreślonym). 
Byłabym zachwycona, gdybyście tu jeszcze wpadali, nie zdziwiłby mnie jednak proces do oczekiwanego odwrotny. Przepraszam. Chciałabym powiedzieć, że wierzę, iż będzie tylko lepiej, ale wykazałabym się wtedy skrajnym hipokryzmem. Mogę powiedzieć, że będę pisać. I mam nadzieję, że Wy będziecie ze mną.

Mocy tu nie ma, tylko ja czasem wpadam,
Vi

PS. Jakby ktoś był zainteresowany, zmodyfikowałam (czyt. poprawiłam) kilka (jeszcze nie wszystkie) pierwszych rozdziałów. Zaprasza się.




&&&


Dumbledore najpierw wysłuchał opowieści o Mistrzu.
                — Wrócimy do tego, Draco — powiedział, gdy Malfoy, zaraz po zdradzeniu tożsamości Mistrza, zamilkł jak zaklęty. — Rozumiesz? Draco? Draco, spójrz na mnie.
Zimne, stalowe spojrzenie spoczęło na twarzy czarodzieja.
— Słyszysz mnie, Draco? Nie jesteś sam.
Blaise spodziewał się, że Malfoy zaraz wybuchnie śmiechem, kpiącym, ale zalatującym okrutnym żalem. Nic takiego jednak się nie stało, arystokrata poruszył tylko głową, prawdopodobnie na znak, że dotarły do niego wcześniej wypowiedziane słowa. Zabini nie potrafił wyczytać zupełnie nic z osoby ucznia, który właśnie stracił swojego Mistrza.
                Tak. Zabini nie potrafił odczytać zupełnie nic z osoby przyjaciela, o którym, jak się okazało, wiedział tak mało.
                — Zapewne zwróciliście uwagę — Dumbledore chrząknął znacząco. — na… incydenty… które ostatnio miały miejsce. Do których, o ile się nie mylę, nie doszło nigdy wcześniej, co powinno wydawać się wystarczająco niepokojące. I w których centrum, jak się okazuje, poniekąd znaleźliście się wy. — Tu uśmiechnął się pod nosem, unosząc parującą filiżankę do ust. — Nie wiem, dlaczego, ale nawiedza mnie w związku z tym dziwne deja vu.
                Sybilla napięła się gwałtownie, spojrzała na Albusa, zielony napar w chińskiej porcelanie, następnie trzech nieletnich nieszczęśników, zajmujących fotele tuż obok niej — i z wiadomych jedynie sobie powodów niezmiernie się rozweseliła.
                — Kłamstwo — szepnęła, a cień niezrozumiałej błogości padł jej na twarz. Nikt jednak nie zwracał na kobietę wariatkę większej uwagi.
                — Poczynając od niespodziewanego uczestnictwa w Turnieju pewnych… uczestników… kończąc na krwawym deszczu, w którym pannie Granger przyszło spacerować… — Tu uśmiechnął się smutno w stronę Hermiony. — Wydaje mi się, że możecie doinformować mnie najlepiej ze wszystkich obecnych w zamku. A tak się składa… — Nachylił się do przodu, a troje przedstawicieli czwartego rocznika bezwiednie postąpiło tak samo. —…że mam bardzo irytujące upodobanie. Lubię wiedzieć, moi drodzy, i wydaje mi się… — Tu oparł się z powrotem o poduszki na fotelu. — …że w tej akurat kwestii jesteśmy do siebie bardzo podobni.
                Blaise pozwolił sobie przyjąć rolę idealnej pani domu i ponownie napełnił zebranym filiżanki. Trzeba zaznaczyć, bardzo szczodrze, ku niekrytemu niezadowoleniu panny Granger.
                — Ja myślę — zagadnął po chwili, śmiejąc się w duchu z użytego właśnie wyrażenia — że przede wszystkim powinien się pan profesor skupić na tej cholernej przepowiedni.
                — Za przeproszeniem pana profesora — dodał po chwili, jakoś nieprzywykły do popołudniowych rozmów z dyrektorem Hogwartu przy herbatce.
                — Jakiej przepowiedni? — Były to pierwsze słowa panny Granger od dobrych czterdziestu minut, co okazało się wydarzeniem na tyle przełomowym, że nawet Draco musiał wstać, żeby poprawić pelerynę, na której siedział.
                — Uznałbym, że jest pani naprawdę chora, panno Granger, gdybym nie usłyszał od pani tego pytania. — podsumował Dumbledore, mrugając  do Hermiony, która siedziała w swoim fotelu zaskakująco spokojna, nie poruszając się prawie wcale, przesuwając tylko spojrzenie dużych, bursztynowych oczu po twarzach wszystkich zebranych. I Albusowi przeszło przez myśl, że to właśnie ona swoim nawykiem nieustannej obserwacji wyniesie najwięcej z tego towarzyskiego spotkania. Zaraz po nim samym, ma się rozumieć.
                Blaise zdążył się w tym czasie okropnie zniecierpliwić, co wyraził ni to kaszlnięciem, ni chrząknięciem, w każdym razie głośnym. Na skinienie Dumbledore’a zdecydował się rzecz wyrecytować:
                — Oto nadszedł ten, który miał moc zatrzymania Czarnego Pana... Zrodzony z tego, którego nie wybrała różdżka, a narodził się zmieszany i zmieszaniem się zajął... A choć Czarny Pan naznaczył go jako swego, miał on moc, jakiej Czarny Pan nie znał... I teraz jeden zginie, aby wyrównać rachunki, bo ten zaciągnął dług u samej śmierci… zaciągnął… dług… u… samej… śmierci…
                Zabini zakończył swoje wystąpienie niskim, gardłowym głosem, zaczął się nawet trząść, w stopniu dość umiarkowanym, po chwili zdążył się jednak uspokoić i oprzeć o fotel za sobą. Sybilla nie omieszkała wtedy zachichotać, co ponownie nie spotkało się z żadnym odzewem ze strony otoczenia.
                Dumbledore z nieskrywanym zadowoleniem powrócił do swojej herbaty, przyglądając się badawczo osobie panny Granger, która mięła w rękach pasiasty materiał pidżamy. Raczej wychudła, wymizerowana postać o rozczochranych włosach i dużych, błyszczących oczach, dla niektórych obserwatorów mogłaby sprawiać wrażenie niespełna rozumu. Kąpiel w rzece krwi, co do tego nie miał wątpliwości, pewnie wpłynęłaby w sposób nieco… niekorzystny… na niejednego czarodzieja, doprowadzając nawet najbardziej doświadczonych do przynajmniej śladowego szaleństwa. Jednak Albus Dubledore doskonale zdawał sobie sprawę, że siedziała przed nim uczennica o nie lada umiejętnościach i godnym pozazdroszczenia uporze, uczennica o zadatkach na jedną z najpotężniejszych czarownic w historii magii. Nawiedzały go czasem dziwne porównania, wizje, które zostawały w pamięci niemal jak żywe – dlatego, przyglądając się młodej Hermionie Granger, Albusowi wydało się, jakby dostrzegł w jej oczach swego rodzaju mądrość, której doświadczają jedynie ci dotknięci ciepłym oddechem wojny. Jakby pannie Granger dane było przeżyć dwa razy jej obecny wiek.
                — Czy to nie jest… — zapytała nagle, wyrywając wszystkich z zamyślenia. — dość oczywiste?
                Tak, Hermiono, pomyślał. Zobaczymy, czy doszliśmy do tych samych wniosków.
                Dumbledore spojrzał na nią zachęcająco, dlatego panna Garnger niepewnie poprawiła się w fotelu i odchrząknęła.
                — Czarny Pan, tu nie ma co się dłużej zastanawiać, mowa o Lordzie Voldemorcie.
                Sybilla zaczęła dolewać herbaty do już pełnej filiżanki, co poskutkowało spływaniem parującej cieczy po zewnętrznych ściankach porcelanowego naczynka, dalej na spodeczek, róg stołu i zakurzoną podłogę, tuż obok stóp najwyraźniej nieświadomej własnych poczynań Trelawney.
                Oto nadszedł ten, który miał moc zatrzymania Czarnego Pana…
                — Narodził się ktoś, kto mógł go zatrzymać. Jakby wraz z samym aktem narodzenia spłynęła na niego moc, a właściwie wyrok o mocy — niezmierzony zaszczyt od Losu i ogromne brzemię. Na świat przyszedł ktoś, kto mógł pokonać samego Pana Śmierci.
                Draco Malfoy zawiesił rozbiegany wcześniej wzrok na osobie panny Granger, wpatrywał się w jej twarz, śledził grę światła na krzywiznach kości policzkowych i podbródka, jednak zaraz szczególną uwagę skupił na oczach, jak sam je często nazywał, tych wielkich, szalonych oczach. Bardzo usatysfakcjonowało go to, że znowu dostrzegł w nich prawdę.
                Zrodzony z tego, którego nie wybrała różdżka…
                — Nie był czystej krwi, bo przynajmniej jednego z rodziców „nie wybrała różdżka”. Jedno z nich to mugol.
…a narodził się zmieszany…
                — Narodził się zmieszany… półkrwi. Ten, który mógł przeciwstawić się Voldemortowi był czarodziejem półkrwi.
                Blaise wręcz połykał słowa panny Granger, która z każdym kolejnym zdawała się mówić coraz pewniej i szybciej. I Blaise poczuł się jak idiota, bo w ustach Hermiony to wszystko przybierało rozmiar całkiem niewinnej zagadki.
…i zmieszaniem się zajął...
— Ze wszystkich dziedzin magii, jakie mi przychodzą do głowy, odniesienia do wspomnianego „zmieszania” najprościej doszukiwać się…
— W Eliksirach — dokończył Draco głosem człowieka znajdującego się na początkowym szczeblu oświecenia, zaraz jednak wyparowała z jego osoby przed chwilą przyjęta podniosłość, bo zaczął wyciągać z całej przepowiedni raczej niepokojące wnioski.
I nie podobało mu się to, co zdążył wywnioskować.
A choć Czarny Pan naznaczył go jako swego…
— Musiał mieć jakieś powiązania z Voldemortem. Czarny Pan mógł go „naznaczyć” tylko przenośnie, może uważał go za wspólnika czy przyjaciela. Mógł też, w najbardziej dosłownym z możliwych znaczeń, pozostawić mu na przedramieniu Mroczny Znak, jak prawdziwemu, wiernemu słudze.
…miał on moc, jakiej Czarny Pan nie znał...
                — Voldemort był jednym z najpotężniejszych czarodziejów znanego nam świata, niewielu mogłoby posiąść umiejętności magiczne, o których on nie miałby pojęcia. Przypuszczam, że chodzi o coś innego, właściwie nie związanego z magią jako taką… O coś, co przesądziło chociażby o życiu Harry’ego… — Tu Hermiona się zacięła, niepewna, skąd właściwie w jej głowie pojawiła się kompletnie niezwiązana z całą sprawą myśl. Harry’ego uratował szczęśliwy traf, bezimienny, bezcielesny bohater. To nie miało nic do rzeczy. Potrząsnęła głową. — Wydaje mi się, że osoba, o której mowa, była zdolna do czegoś, czego Czarny Pan się wyrzekł. Albo czego nigdy nie miał.
                — Do miłości… — ponownie szepnął Draco.
                Dumbledore pokiwał głową, a Blaise nie potrafił wywnioskować, czy był to raczej gest zadowolenia, czy uznania. Znając poczciwego staruszka, mógł sobie kiwnąć w pozdrowieniu dla przelatującej za oknem sowy, a zapytany o powód podobnego zachowania, odpowiedziałby bez zająknięcia: Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsuw! Zabini doskonale zdawał sobie sprawę, że są na tym świecie materie, których nigdy nie będzie w stanie ogarnąć swoim światłym, ale, mimo wszystko, ograniczonym umysłem. Nazwisko Albusa Dumbledore’a widniało na szczycie listy. Natomiast następną i jednocześnie ostatnią pozycją było londyńskie metro.
                I teraz jeden zginie, aby wyrównać rachunki…
                — Coś się stało. Ten ktoś, o którym mowa, czegoś dokonał, a zadośćuczynieniem za ten czyn jest przelew krwi. Przepowiednia bardzo niedokładnie mówi, o tym, który ma umrzeć. Może to nie ma znaczenia. Może sam Los nie wie. A może ten, na którego czeka śmierć, miał nie dowiedzieć się przed faktem. W każdym razie bohater, wybrany jako przeciwnik Czarnego Pana, dopuścił się czegoś, czegoś najprawdopodobniej niewyobrażalnie okrutnego. Czegoś za ogromną cenę. — Hermiona przestała maltretować swoją wygniecioną pidżamę i spojrzała prosto na Albusa Dumbledore’a, który wciąż miarowo opróżniał swoją filiżankę, z Blaisem po lewej stronie, gotowym w każdej chwili napełnić ją z powrotem. — Myślę, że skoro przepowiednia, Los, żąda w zamian krwi, bohater sam musiał zabić.
                Albus Dumbledore podstawił filiżankę pod nos niemal zahipnotyzowanego  Zabiniego, który zaraz w niezwykłym popłochu dolał do niej już właściwie zimnej herbaty.
                Bardzo dobrze, panno Granger, pomyślał Albus, stawiając naczynko na spodeczku. Bardzo dobrze.
                — I przez tę zbrodnię… czy cokolwiek zrobił… ocalił albo odebrał życia. Tego jestem najmniej pewna. — Hermiona zmarszczyła brwi w lekko przepraszającym wyrazie zamyślenia. — Czy bycie dłużnikiem śmierci oznacza, że opóźniło się moment, w którym przyjdzie zebrać należne jej żniwo, czy raczej ten moment przyspieszyło, zachwiało, powiedzmy, wcześniejszym planem śmierci?
Bo ten zaciągnął dług u samej śmierci…
                Nastała cisza, przerywana tylko rytmicznym skapywaniem kropli rozlanej przez Sybillę herbaty na przystrojoną  w perskie dywany podłogę.
                — No to co? — Zabini zatarł ręce. — Teraz już wszystko jasne, dziękujemy za miłą pogawędkę, czeka kolacyjka?
                — Nic nie jest jasne — rzucił Malfoy, wyprostowany na swojej wyświechtanej pelerynie, z nogami ułożonymi pod kątem prostym w stosunku do podłogi, kilkucentymetrową przerwą między kolanami, dłońmi opartymi o wyżej wspomiane — Czy to…
                Przeszkodziło mu ciche nucenie Blaise’a.
                — Czeka, czeka kolacyjka,
                Malfoy, nadstaw ryjka.
                Trzy prawe sierpowe,
                Dzisiaj są schabowe…
                Malfoy spiorunował go wzrokiem, co przynajmniej częściowo przekonało Blaise’a, że ten powoli wraca do siebie, i dokończył swoje pytanie.
                — Czy to Sn…
                — Profesor… — uczynnie przypomniał Dumbledore.
                — Czy to profesor Snape?
                Albus przyglądał się przez chwilę skupionej twarzy Draco, bez pośpiechu odstawił na stolik swoją filiżankę i pogładził się po brodzie.
                — Sądzę, drogi chłopcze, że jak na ten moment nie można nic powiedzieć na pewno… — Uśmiechnął się nagle, jakby temat przepowiedni odkładał właśnie na drugi plan, przypomniawszy sobie o innej niezwykle interesującej go kwestii. — Pan Zabini ma rację. Zbyt długo was tu trzymałem, z pewnością nie chcielibyście opuścić wieczornej uczty.
                Mrugnął do nich pokrzepiająco.
                – Nie martwcie się tak bardzo — dodał, podnosząc się z fotela. — Nawet w najczarniejszych z czasów trzeba się cieszyć, w szczególności całkiem prostymi, codziennymi czynnościami. A my, mogę was zapewnić, nie doczekaliśmy jeszcze nawet „ciemnych”.  Z tego, co wiem — Otworzył okazjonalnie trzeszczącą klapę. — czeka na nas dzisiaj tarta cytrynowa. Mam zaufanych informatorów.
                Mrugnął do nich ponownie i zniknął w wyjściu, słychać było tylko skrzypienie drewnianych szczebli drabiny, w miarę jak schodził coraz niżej, a potem niknące stukanie podeszw na kamiennej posadzce.
                Tymczasem troje Hogwartczyków zastygło w bezruchu.
                — Wiedziałem — oznajmił wreszcie Zabini — że gość jest lekko kopnięty. Ale, jak mi Salazar miły, to prawdziwy świr.
                Spojrzał z zachwytem na pannę Granger i Malfoya.
                — Wirtuoz szaleństwa. Geniusz.
                Hermiona już miała kłócić się z wyobrażeniem Dubledore’a przedstawionym przez Zabiniego, gdy ten krzyknął „Szacunek!” i rzucił się w dół po szczeblach drabiny, prawdopodobnie w wygłodniałym szale zdążając w kierunku Wielkiej Sali.
                Panna Granger zerknęła więc  w prawo, gdzie miejsce zajmowała Sybilla Trelawney, wcześniej nieobecna duchem, teraz zrezygnowała też z cielesnej obecności, pochrapując cichutko zza poduszek na swoim głębokim fotelu. Jeżeli ktokolwiek zasługiwał tu na tytuł wirtuoza szaleństwa, był to nie kto inny, jak stara wróżbitka, której okulary właśnie zsunęły się na wysokość wpółotwartych ust, powiększając do groteskowych rozmiarów obraz kłów i siekaczy.
                — To on nie chce nam czegoś powiedzieć — mruknął Draco, skinąwszy w stronę klapy.
                Hermiona powoli pokiwała głową.
                — Cała sprawa jest o wiele poważniejsza, niż chce, żebyśmy myśleli. Chodzi o coś więcej, niż tylko człowieka, który miał kiedyś pokonać Voldemorta… Przepowiednia może nawet mówić o czarodzieju, który koniec końców go zabił.
                Malfoy spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
                — Myślisz, że to Snape? Twoja interpretacja wskazywałaby dokładnie na niego.
                Panna Granger wstała, podchodząc do zasłoniętego okna, którego nie omieszkała otworzyć.
                — To mógłby być on. Ale czy Snape jest półkrwi?
                Draco wzruszył ramionami.
                — Dumbledore mówił, że nie możemy jeszcze stwierdzać na pewno. Wydaje mi się, że ma rację. Chyba powinniśmy, przynajmniej na razie, zająć się tym, co… dzieje się teraz. Chyba powinnam, przynajmniej na razie, przygotować się do drugiego zadania.
                Uśmiechnęła się blado.
                — Skoro już zostałam wylosowana…
                Malfoy prychnął.
                — Raz ci się udało, Granger. Czara musiała zdać sobie sprawę, że pozostali nie mieliby ze mną żadnych szans. Ty trochę wyrównujesz rywalizację.
                Hermiona odwróciła się zaczepnie.
                — Tak pan sądzi, panie Malfoy? A założy się pan?
                — Nie wiedziałem, że szlachetni Gryfoni parają się hazardem.
                — Nie wiedziałam, że przebiegli Ślizgoni tak boją się ryzyka.
                — Nie wygrasz, Granger. Zakład?
                — Zakład. Jeżeli wygram, zrobisz jedną rzecz, o którą cię poproszę.
                — I vice versa.

Template by Elmo