UZUPEŁNIONY 27.01.2018
&&&
Drodzy moi... wieczór dobry...
Chyba trochę się popsułam, dlatego dzisiaj powtórka z rozrywki: tylko kawałek rozdziału. Kontynuacja pojawi się za tydzień/góra dwa, co zależeć będzie bezpośrednio od mojego tempa pracy. Nie będę się długo rozpisywać, powiem tylko, że wszelkie opóźnienia wynikają z dwóch, powiedzmy, projektów, które są dla mnie w tym roku wręcz monstrualnie ważne i po części od nich zależy najbliższa przyszłość mojej osoby. Nie całkowicie, to fakt, ale ich wkład, o ile by w ogóle nastąpił, poskutkuje, w taki czy inny sposób.Tak, wszystko to bardzo zagmatwane i niejasne, co ważniejsze jednak, owe "projekty" mają miejsce w dniach najbliższych i kończę z nimi już dwudziestego drugiego stycznia, więc kto ma, niech trzyma kciuki. A teraz, drodzy moi, zapraszam do lektury (tego ułamka ułameczka) i jej następnej części... Już za niedługo. Mam nadzieję, że po zakończeniu projektów już nic mi w regularności i całkowitym wywiązywaniu się z terminów nie przeszkodzi...
Enjoy,
Vi
&&&
— Co myśmy zrobili… — jęczący, zawodzący szept. —
Co… myśmy… zrobili…
Twarz ukryta w dłoniach.
— Co… zrobiliśmy…
Drżała, drżała całym ciałem.
— Co… co zrobiliśmy?!
Minerwa McGonagall klęczała w pokoju skrytym w
półmroku, czekając, aż zjawi się odpowiedź na jej wołania. Nie przyszła.
Co to znaczy uratować świat? Kiedyś wydawało jej
się, że znała odpowiedź — to znaczy w milczeniu dokładać kamienie do jego
fundamentów, znosić cierpienie wynikające z ciężaru bohaterstwa i milczeć, gdy
ktoś w uniesieniu wzniosłości zaoferuje order niewiadomemu. Zdała sobie jednak
sprawę, jak bardzo się myliła, albo raczej, że nigdy nie wiedziała. Co sobie
myślała wtedy, przed piętnastu laty, biorąc na własne barki brzemię należne
Wybrańcowi? Nie pamiętała, czy rozpierała ją duma, czy ogarnęło przekonanie, że
w tej roli sprawdzi się lepiej niż Chłopiec, O Którym Mówiła Przepowiednia —
nie pamiętała, czy chciała coś komukolwiek przez to udowodnić, czy zależało jej
jedynie na losie świata. Może bała się pamiętać, bo odkrycia wynikające ze
wspomnień przeraziłby ją bardziej niż strumienie krwi, pokrywające zamkowe
mury, przysłaniające czarodziejskie dusze, ale wreszcie zrozumiała, na co
wystarczyło jej tylko półtorej dekady, że nie miała prawa. Nie powinna była,
nie mogła naruszyć harmonii istnienia, zachwiać podwalinami środowiska,
poruszyć kamienia, który wywołał lawinę. Nie miała prawa przyczynić się do
wydania wyroku na wszystko, co znane, do skazania świata na najgorszą z kar.
Bo jeżeli można by zrzucić na kogokolwiek winę za
krwawiące niebo, wskazać jednego sprawcę, zasługującego na zniewagę i
potępienie, ona znalazłaby się na szczycie spisu grzeszników — ona poniosłaby
odpowiedzialność. Fakt faktem, w nieszczęsnym przedsięwzięciu uczestniczył też
męczennik współczesności, Severus Snape… ale to ona wypowiedziała niewybaczalne
słowa, jej ręce splamiła krew. To jedno oszustwo, czyn, który nie mógł zostać
dokonany, okazał się największą zbrodnią ludzkości, a Minerwa McGonagall stała
się królową wśród zbrodniarzy. Nie w jej interesie było rozporządzać życiem,
niezależnie od tego, jak dobrze czy źle służyłoby światu — nie ona miała skazywać,
skoro sama kiedyś skazaną zostanie.
Minerwa McGonagall nie miała prawa zadecydować o
losie wszechistnienia.
Minerwa McGonagall nie miała prawa zadecydować o
jego zagładzie.
Nikt nie mógł jej pomóc. Jednak jak mogła myśleć o
własnym cierpieniu, gdy wszystko inne zaczynało konać z upływu krwi? Bo nie
miała wątpliwości, czyja posoka spływała z nieba, plamiąc naturę wszechrzeczy,
naruszając jeszcze bardziej harmonię egzystencji, będąc dowodem na
niewybaczalną zbrodnię, której dopuścił się człowiek. Coś, nieznane i
potężniejsze niż najwięksi tego świata, postanowiło przeprowadzić częściową
dyfuzję, nie zastępując jednak pobieranej cieczy żadną inną — to coś dzierżyło
moc wystarczającą, by zgładzić wszelką świadomość, by zdusić pojmowanie, spętać
rozproszone dusze. Z każdą chciwie zagarniętą kroplą rosło w siłę, niezmierzoną
miarami ludzkiego zrozumienia, niemal niepokonaną, było jednak ograniczone
czymś na tyle mocarnym i nieopanowanym, że nie zdołało przejąć całkowitej
władzy, jakby nie mogło znaleźć sposobu na pełną, niepowstrzymaną ingerencję.
Pod nosem Minerwy jawiły się dwie niewiadome — niszczycielska potęga i skuwające
ją kajdany, obie niezrozumiałe i dotąd niepoznane. Siły, z jakimi ludzkość od
wieków nie miała do czynienia, co więc dziwnego z tym, że profesor McGonagall
nie dostrzegała ich prawdziwej natury, nie pojmowała ich zamierzeń, nie znała
planów, nie widziała celów.
Nagle jednak w deszczu żalu i zamieci upadku
rozbłysnął płomień, pozwalający jej podjąć ostatnią, kluczową decyzję — Minerwa
McGonagall raz jeszcze podejmie próbę uratowania wszechświata. Za to tym razem
to nie ona zostanie Cichym Bohaterem — ba, ten bohater zjawi się wśród fanfar
sławy i chwały, dźwigając na młodych ramionach własne i wszelkie przeznaczenie.
Dobrze wiedziała, kto zasługiwał na takie wyróżnienie, kto był na tyle silny,
by podołać zadaniu, przynajmniej do pewnego momentu. Znała go przecież,
nazywała się świadkiem jego rozwoju, po części sama go wychowywała.
Minerwa McGonagall mianuje prawowitego Wybrańca.
Po takim postanowieniu pozwoliła sobie szczerze
zapłakać. Pierwszy raz od długich piętnastu lat.
****
Panika.
Tak, tego słowa użyłby Blaise Zabini, gdyby ktoś
zapytał go o aktualnie panujące w Hogwarcie nastroje. Oczywiście, każdy starał
się na swój własny, jak i podpatrzony sposób sprawiać pozory opanowania — jadał
śniadanie w Wielkiej Sali, uczęszczał na zajęcia, przyglądał się turniejowym
reprezentantom, rozsiewając o nich mniej lub bardziej nieprawdziwe plotki, spał
w dormitorium swojego Domu i lekko denerwował się takimi czy innymi egzaminami.
Potem jednak zamykał się w opustoszałej łazience, opierał ręce na umywalce i
zaglądał głęboko w swoje lustrzane odbicie, obserwował rozszerzone ze strachu
oczy i panicznie drżące usta, mówiąc sobie, że przecież nie ma się czego bać.
Parę litrów krwawych opadów w tę czy w tę, żadna różnica. Bo kogo właściwie
obchodzi, co sobie spadnie z nieba? Może to tylko nad wyraz nieprzemyślany żart
Merlina? Każdemu zdarza się od czasu do czasu nabyć w nadmiarze czerwonej farby
albo obrabować punkt krwiodawców, ot, błędy młodości. W pewnym wymiarze Blaise
uznałby podobne myśli za całkiem zabawne (teraz śmiał się z nich tylko trochę),
gdyby nie przeszkadzała mu świadomość raczej niepokojącego zjawiska.
Otóż Blaise Zabini bał się.
Jak cholera.
Nieczęsto mu się to zdarzało, a zazwyczaj jego
roczny wykres strachu składał się tylko z dwóch punktów, oznaczających kolejno
— powrót do domu na święta; coroczny zjazd angielskich rodów czystej krwi.
Pomijając więc te dwa momenty bezgranicznego przerażenia, Blaise Zabini omijał
strach we wszelkich maściach, kształtach i postaciach, nie dostrzegał bowiem
żadnych powodów do jego odczuwania. Żył i starał się robić to najlepiej, jak
umiał, co niekoniecznie zawsze mu wychodziło, gdyż niekiedy nękały go
nieposkromione napady lenistwa i bezsensu jakiegokolwiek działania — starał
się, napędzany usilnie pielęgnowanymi chęciami. Niestety, jak wiadomo, to
piekło jest nimi wybrukowane. Blaise Zabini AKA Diabeł czuł się więc jak w
domu.
Był czwartek. W czwartki Blaise Zabini odwiedzał kobietę
wariatkę.
W swoim pogmatwanym rozumieniu dostosowania się do
otoczenia postanowił zachować pozory normalności — jak zwykle każdego czwartego
dnia tygodnia wspinał się na jedną z najwyższych hogwarckich wież, aby złożyć
wizytę niezrównoważonej profesor Sybilli Trelawney. Bezpośrednio po ostatnim
spotkaniu wątpił, czy jeszcze kiedykolwiek choćby zawita w pobliżu jej
„gabinetu”, jednak przepowiednia zwiastująca śmierć przyjaciela wydawała się
niczym w porównaniu ze strugami krwi, zalewającymi Hogwart niby ulewny zimowy
deszcz, jak to normalnie w okolicy bywa.
Oto nadszedł ten, który miał moc
zatrzymania Czarnego Pana...
Był czwartek. Blaise Zabini zaczął się zastanawiać,
jak to robił codziennie od tamtego czwartku,
co, na wielebnego Salazara, ta cała gadanina miała znaczyć. Nie był pewien, czy
przejąłby się napadem profesor Trelawney gdyby nie stary, dobry Dumbledore,
który zawsze wiedział, kiedy i gdzie się zjawić, żeby nadać sytuacji trochę
dramatyzmu. Ten człowiek nawet wizycie w Mungu przypisałby pozory
zorganizowanej krucjaty przeciwko niewiernym pastafarianom, a niech Merlin strzeże
każdego, kto odważyłby się mu nie uwierzyć. Mniejsza jednak o Albusa, zawsze
trafi się taki, co podłogę myli z sufitem, a oba ma nierówne — prawdziwie ważną
kwestią było znaczenie przepowiedni, na tyle makabryczne, żeby wstrząsnąć samym
wyżej wymienionym.
Zrodzony z
tego, którego nie wybrała różdżka…
Słowa wydawały się proste, ich przekaz wręcz
oczywisty, ale chociaż Blaise był przekonany, że przynajmniej jego część odgadł
poprawnie, nie miał pojęcia, kogo mógł dotyczyć początek.
A narodził
się zmieszany i zmieszaniem się zajął...
Znał treść proroctwa na pamięć, powtarzał je niby
mantrę i wtedy, gdy próbował zasnąć, i gdy sen starał się odpędzić, co
ostatnimi czasy okazało się mało problematyczne. Hipotetyczna bezsenność nie
miała jednak nic wspólnego z równie hipotetycznymi anomaliami pogodowymi ani z
zapowiedziami czyjejś bliskiej śmierci, co to, to nie. Jak mogłaby?
Wspiął się już na trzecie piętro i skręcił w prawo,
kierując się ku następnej kondygnacji schodów, gdy zobaczył Tą, Która Niemal Zatonęła.
A niepokojący był to widok.
Nigdy nie rozumiał, co takiego widział w niej Draco
i właściwie cała szkoła — bo Blaise doskonale zdawał sobie sprawę z niepojętej
fascynacji przyjaciela i niejednokrotnie słyszał o „prawdopodobnie
najmądrzejszej czarownicy swojego pokolenia”. Czy do zasłużenia sobie na taki
tytuł wystarczały same Wybitne w wynikach końcowo rocznych? Nie przypominał
sobie bowiem, żeby panna Granger okazała swoją wyższość w jakichkolwiek innych
działaniach — nie chciał oceniać jej zbyt krytycznie, koniec końców znał ją
tylko z widzenia, dręczyły go jednak wątpliwości, niezrozumienie i zalążki
trochę niepewnej złości. Kim ona była, żeby nagle, ni z tego, ni z owego,
znaleźć się w centrum wszystkich hogwarckich wydarzeń? Turniej Trójmagiczny,
Bal Bożonarodzeniowy, rozmyślania młodego Malfoya… Nie zbyt dużo jak na jedną,
niepozorną czarownicę?
Stała teraz, oparta o ścianę w załamaniu korytarza,
stosunkowo dobrze ukryta przez niepożądanym czy też nieuważnym wzrokiem —
jednak kto jak kto, ale Blaise Zabini był ponadprzeciętnym obserwatorem. Zawsze
widział.
Dużo widział.
Dlatego zobaczył skuloną, dość wysoką postać,
wychudzoną, za co najprawdopodobniej odpowiadały ostatnie przeżycia. Biała
piżama Skrzydła Szpitalnego wisiała na kościstych ramionach, zapadała się tam,
gdzie powinna płasko opinać brzuch, szerokie nogawki spływały na bose stopy,
zakrywając je niemal w całości. Długie, kościste palce prawej ręki powolnym
ruchem gładziły lewą dłoń, oczy miała przymknięte, usta lekko rozchylone,
poruszające się ledwo zauważalnie w niemo wypowiadanym monologu, może
modlitwie. Blada, niby chora, ale zaskakująco spokojna i, jakby nie patrzeć,
zmieniona. Kto, niech wspominany będzie Salazar, ukradł jej włosy? Długie,
kasztanowe loki zniknęły, zastąpione przez nieuporządkowaną, kilkucentymetrową
fryzurę, która swoją drogą wyglądała całkiem nieźle, lecz nie w tym rzecz — w
Blaisie Zabinim zrodziła się niespodziewana myśl.
Hermiona Granger musiała odznaczać się niesamowitą
siłą.
A choć Czarny
Pan naznaczył go jako swego, miał on moc, jakiej Czarny Pan nie znał...
— Granger..? — skarcił się w duchu, uznając decyzję
rozpoczęcia rozmowy za wyjątkowo głupią. Bo co właściwie mógłby jej powiedzieć?
„Dobra robota, Granger, ja bym się tak szybko nie pozbierał, gdybym prawie
zatonął w opadach krwi. Twarda z ciebie sztuka, nie ma co.”
Otworzyła oczy, a Blaise’a ogarnęło niezrozumiałe
pragnienie odkrycia, co oznaczał ten dziwny błysk w jej spojrzeniu.
— Blaise? — spytała, opuszczając ręce wzdłuż
tułowia i drżąc lekko, najpewniej z zimna.
Czy to normalne, że odczuł idiotyczne zawstydzenie,
bo zwrócił się do niej po nazwisku?
— Jak się masz, Granger?
Oto część następna z cyklu „Dlaczego Blaise Diabeł
powinien nazywać się Wesley”.
Przyglądała mu się przez chwilę, zanim odpowiedziała:
— Wręcz kwitnąco, mimo że ciąży teraz nade mną
klątwa pani Pomfrey, bo uciekłam ze Skrzydła. — Wygładziła piżamę. — Chciałam
poczuć się trochę normalniej… wśród ludzi. Ale zapomniałam o lekcjach.
— I że nic już nie jest normalnie. — Blaise uśmiechnął
się blado. — Wy, Gryfoni, zawsze musicie wszystko spieprzyć.
— Ach tak? — Hermiona skrzyżowała ręce na piersi,
unosząc brew w wysokim powątpiewaniu. — To nie nasza wina, że ślizgońska masa
obdarza otoczenie takimi pokładami paniki. Chociaż trudno nie panikować, widząc
tuż obok takich padalców.
— Waż słowa,
koleżanko. Niby czarny, lecz nie marny.
— Malfoy…
— Tak zawsze mówi.
— Blaise podrapał się po głowie, skinając głową w stronę schodów. — Chyba moim
obywatelskim obowiązkiem jest odprowadzić panienkę za bezpieczne wrota Skrzydła
Szpitalnego.
Hermiona
uśmiechnęła się pod nosem.
— Ależ z pana
przykładny obywatel, panie Zabini, aż dziw, żeś pan w Slytherinie.
Co oznaczał ten
uśmiech? Co przekazywały te oczy?
I teraz jeden
zginie, aby wyrównać rachunki…
— A czy do Gryffindoru nie powinny należeć
jednostki okazujące sponiewieranym osobnikom choć cień sympatii?
— Nie mam pojęcia. Może lepiej nie roztkliwiać się
nad tym dłużej, bo dojdziemy do mało zadowalających wniosków.
Hermiona rozglądnęła się niepewnie.
— Ale ja już rzeczywiście powinnam… — Wykonała
niekreślony ruch ręką, zapewne mający wskazywać planowany kierunek dalszej
wędrówki.
Minęła Zabiniego i odeszła parę kroków, żeby jednak
zaraz się zatrzymać.
— Dziękuję — szepnęła, nie odwracając się — za
twoje słowa.
Była już w połowie schodów na drugie piętro, gdy
dobiegło ją z góry niezdecydowane wołanie.
— Granger… — Zabini wyłonił się zza barierki. —
Chcesz ze mną odwiedzić kobietę?
Bo ten
zaciągnął dług u samej śmierci.
****
Hermiona Granger nie była pewna, dlaczego przystała na tak karygodnie
sformułowaną propozycję.
„Chcesz ze mną
odwiedzić kobietę?”. Dobre sobie. Oczywiście nie omieszkała powykłócać się o
to, kto tu jest, a kto raczej prawdopodobnie na pewno nie jest „kobietą”. Nie
była pewna, ba, nie miała pojęcia — to prawie jakby wydawała przyzwolenie na
takie karczemne bezeceństwa, a do tego typu przypuszczeń ani ze strony
otoczenia, ani samej siebie dopuścić nie mogła. Z miejsca uznała Blaise’a
Zabiniego za człowieka pozbawionego choćby krzty ogłady i poczucia dobrego
smaku — jak bowiem można zadać tego typu pytanie, jakby nie patrzeć, kobiecie?
Pomijając już fakt,
że wyraziła zgodę i chęć na uczestnictwo w koncepcie Zabiniego, nie spodziewała
się w najgorszych, najnikczemniejszych snach, że wspomnianą „kobietą” Blaise’a
okaże się nie kto inny, jak profesor Sybilla Trelawney we własnej osobie. Ktoś
coś wspominał o nieuczęszczaniu na jedyne zajęcia w Hogwarcie, spowodowanym
materią raczej osobistą? Skądże znowu, wróżbitka to w istocie czarująca osobistość.
Czarująca.
Blaise może
zaśmiałby się na taką grę słów, Hermiona zdecydowała więc, że musi popracować
nieco nad poziomem swoich wewnętrznych żartów.
Starała się nie
zwracać uwagi na kłującą i wyjątkowo męczącą świadomość nieudolności własnych
poczynań — chciała zająć się czymś zgoła innym niż wpatrywanie się w biały
sufit równie białego Skrzydła Szpitalnego, który pewnie był obiektem
niezmordowanych zabiegów dezynfekujących (tak jak pozostała część Skrzydła i
tereny do niego bezpośrednio przylegające) każdego jednego dnia. Chciała
wyrzucić z myśli choć na chwilę wspomnienia wieczoru Balu Bożonarodzeniowego, a
jeszcze bardziej pozbyć się wreszcie nurtującego ją problemu krwawych opadów —
chociaż nad tym pragnieniem przeważało łaknienie zrozumienia i rozwikłania
niejasnej zagadki, połączenia faktów, odkrycia i uporządkowania leżących przed
Hermioną kart, których widziała tylko część, a nie rozpoznawała i nie potrafiła
wyjaśnić znaczenia choćby tych kilku odsłoniętych. Poczynając od tego, że
jakimś cudem znalazła się wśród uczestników Turnieju Trójmagicznego i przeżyła
pierwsze zadanie, przechodząc przez głosy krążące po korytarzach, kończąc na
krwawym koszmarze — czuła, że miała tuż pod nosem wszystko, czego potrzebowała
do rozszyfrowania niewiadomej, ale mimo że znajdowało się tak blisko, ona nie
była w stanie tego dosięgnąć, dostrzec, dotrzeć do sedna sprawy. Gdy przeszło
jej przez myśl, że może wizyta u szalonej Trelawney rozjaśni nieco mrok
tajemnicy, zdiagnozowała siebie jako skrajnie zdesperowaną i tą diagnozę
powtarzała za każdym razem, gdy podnosiła do ust filiżankę z fusiastą herbatą,
zapadając się w miękkich poduszkach i próbując uśmiechać przynajmniej co cztery
łyki.
W sali do
wróżbiarstwa nie postawiła stopy od pamiętnych zajęć na trzecim roku, ale
wydawało jej się, jakby była tu zaledwie wczoraj — te same aksamitne pufy,
zapadające się fotele, stoliki ledwo odstające od podłogi. Przyjemny, lekko
gryzący zapach kadzideł, dym drażniący nieprzywykłe do oparów oczy, półmrok
rozjaśniany mdławym światłem czerwonych lamp. A w otoczeniu rozrzuconych po
podłodze kart, wszelkiego koloru i rozmiaru serwisów do herbaty i chwiejących
się na podstawkach kryształowych kul, siedziała profesor Sybilla Trelawney
niczym samozwańcza Królowa Kier, pani czarodziejskich noumenów. Oczy za
wielkimi szkłami okularów przyjmowały rozmiary spodków pod filiżanki,
wyglądając przy tym równie niepokojąco, jak pamiętny rok temu. Hermiona nie
udawała nawet, że rozumiała sympatię Blaise’a do tej wariatki, chociaż niby
swój ciągnie do swego — bo co do tego, że uczuciem, którym Zabini darzył
Trelawney, była sympatia, nie miała najmniejszych wątpliwości. Z czego
natomiast owo zamiłowanie wynikało, sam Merlin musiał się zastanawiać.
Ale tak ogólnie to
panna Granger czuła się całkiem swobodnie w tym towarzystwie.
— Powiedz mi, kochanieńki – zagadnęła profesor
Trelawney — jak tam twój kot?
— O dziwo — Blaise
porządnie pociągnął ze swojej filiżanki. — ma się dobrze.
— Doprawdy?
— Ależ tak.
— A to dopiero… —
Sybiilla poprawiła okulary, w zamyśleniu lustrując kwiecisty czajniczek do
herbaty. — Skąd wiesz?
— Matka w każdym
liście składa mi szczegółowe sprawozdanie z jego poczynań. — Blaise spojrzał w
stronę akurat uśmiechającej się Hermiony. — Na moją równie rozwlekłą prośbę.
Panna Granger
szybko pokiwała głową, niemal krztusząc się połykaną herbatą.
— To ona jeszcze
żyje? — Wróżbitka wykazywała oznaki śmiertelnego zdumienia.
— A jakże.
— Coś podobnego…
Tak, swobodnie do
kwadratu. Lepiej niż w domu.
Napar z ziół
kasztanowca smakował niemal równie źle, jak pachniał, kadzidlany dym wciąż
szczypał Hermionę w oczy, a Sybilla w rozmowie prowadzonej właściwie wyłącznie
z Zabinim nie podjęła ani razu tematu w jakiś sposób niezwiązanego ze śmiercią.
Czego chcieć więcej?
— Powiedz mi więc,
kochanieńki… — Profesor Trelawney zapatrzyła się w na wpół uchylone okno,
podczas gdy Blaise przejął rolę gospodarza, szczodrze dolewając do opróżnionych
filiżanek kolejnych porcji herbaty. — A któryś z tutejszych nauczycieli? Twój
czy też twoich znajomych?
— O ile nic nie
zmieniło się od niecałych trzydziestu minut, wszyscy z nich wciąż żyją. —
Zabini odłożył dzbanek, podając pannie Granger napełnioną filiżankę. Ta
uśmiechnęła się krzywo, złorzecząc w myślach wszelkim objawom ślizgońskiej
uprzejmości.
— Jesteś
absolutnie pewien? — Sybilla zwróciła ku niemu spodkowate szkła okularów. —
Zdaje mi się… Widzę… Wiem, że tu rozchodzi się o osobę, której nie znasz. Z
którą nie masz bezpośredniego kontaktu.
— Droga pani —
Blaise uśmiechnął się niemal ujmująco. Niemal. — w całym Hogwarcie, jak on
długi i szeroki, nie znajdzie się choć jeden czarodziej, o którym ten człowiek
— Tu wskazał palcem na własną klatkę piersiową. — by nie wiedział.
Trelawney nie
odpowiedziała na to zapewnienie, ponownie zwracając zamglony wzrok ku
nieokreślonemu punktowi w przestrzeni — może nawet poza przestrzenią. Słodkawy
dym oplatał jej nadgarstki mgielnymi kajdanami, wiązał stopy, zaglądał za
mleczne szkła okularów, przysłaniał ściśnięte w wąską kreskę usta niby
niematerialny knebel. Tylko drażnił czy próbował powtrzymać wróżbitkę od
wypowiedzenia niechcianych przez siebie słów? Jedynie się unosił, jedynie
tańczył, czy próbował przyćmić wzrok jej wewnętrznego oka? Zaledwie istniał czy
żył?
— To wszystko
kłamstwa… — wyszeptała, rozglądając się dookoła ze zdezorientowaniem i
narastającym przerażeniem. — Wszystko kłamstwa…
Rozbieganym
wzrokiem błądziła po dzbanku, filiżankach, rozrzuconych kartach i uśpionych
kulach, rzucała błędne spojrzenia na ściany i samą siebie, przyglądała się wyciągniętym
palcom, nie poznając własnych dłoni, trzymała się za ramiona, nie czując
dotyku. Powtarzała przy tym niby mantrę tylko jedno słowo.
Kłamstwa.
Blaise zerknął na
nią niepewnie, jednak jako człowiek do podobnych incydentów przyzwyczajony, nie
przejął się zbytnio. Natomiast Hermiona zdawała się adaptować nieco do nastroju
nauczycielki, kręciła się niespokojnie na swoim zapadniętym fotelu, wyłamywała
palce i pełna niepokoju przyglądała się poczynaniom Sybilli. Ta tymczasem
oderwała wreszcie wzrok od własnych dłoni, zatrzymując go centralnie na osobie
panny Granger — zaglądnęła głęboko w bursztynowe oczy, przeszywając spojrzeniem
coraz to nowe warstwy wewnętrzności, nakłuwając poziomy świadomości, penetrując
obszary dotąd dla nikogo niedostępne, wręcz intymne, z których sama
właścicielka aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy. Trelawney zobaczyła
ocean myśli, zatopione w nim ciała, prądy magii i topniejące kry cierpienia;
ujrzała niezrozumienie, niepewność i strach, strach przed przeszłością i przed
jutrem, strach przed życiem i własną słabością; rozpacz, na przemian
wzrastającą i niemal zanikającą, burzę sprzecznych uczuć i sprzecznych
przekonań, luźnych twierdzeń i niezbitych faktów; była świadkiem tysiąca
narodzin i tysiąca śmierci, niedotrzymanych postanowień, niespełnionych
obietnic, zawodu. Zobaczyła żal i niechęć, pragnienie zmiany i psychiczną
zaporę, na ową zmianę niepozwalającą; niezmierzoną brzydotę i boskie piękno,
podniosłe ideały i przyziemne łaknienie, oburzenie i nieopanowane obrzydzenie.
Setki sprzeczności, tysiące marzeń, miliony pogrzebanych myśli. A na obrzeżach
tego wszystkiego, poniekąd kształtujące i naprowadzające sposoby wszelkiego pojmowania,
zobaczyła kłamstwo.
Okrutne szyderstwo
Czasu.
Wzdrygnęła się,
zamrugała i oderwała wreszcie wzrok od oczu Hermiony — ta natomiast niby
skamieniała, siedziała bez ruchu na zapadniętym fotelu, porażona doświadczeniem
własnej wewnętrzności, tak zbolałej i niepewnej, rozpaczliwie łaknącej
odpowiedzi i dowodów na to, że pojęcia oznaczające kolejno piękno, czystość i
wiarę kryją w sobie odbicie prawdziwie widocznych w świecie wartości. Przeraziło
ją to, co ukryte przed wzrokiem ludzkim, to, co męczyło ją potwornie jak daleko
sięgała pamięcią, nigdy jednak nie doświadczyła ogromu skrywanych uczuć naraz,
niby powódź, niepowstrzymaną falę, nie tylko zalewającą, ale również niszczącą
wszystko na swojej drodze. To nowe doświadczenie odjęło jej mowę, spowolniło
myśli, rozmyło spojrzenie — teraz była gotowa znienawidzić Sybillę Trelawney.
Jak jednak mogłaby ją przekląć? Wróżbitka ukazała Hermionie jej najgłębszą,
najskrupulatniej skrywaną wewnętrzność — właściwym jest przekląć kogokolwiek za
prawdę?
Panna Granger
gwałtownie wstała, rozlewając napar z filiżanki na dywan i piżamę, Blaise
chwycił ją za rękę, próbując wyjaśnić dziwne zachowania profesor Trelawney,
Sybilla za to przybrała na twarz nieco idiotyczny uśmiech nierozgarniętej pani
domu — żadne z nich jednak nie zdążyło wypowiedzieć choćby słowa, bo w
hałaśliwej nagłości własnych poczynań drewnianą klapę odrzucił Draco Malfoy,
wcześniej tłukąc się niemiłosiernie na chwiejnych szczeblach drabiny, co miało
zapewne znamionować okrutny pośpiech podejmowanych przez niego działań.
Rozczochrane platynowe kosmyki opadały mu na czoło, rozpięta i nieco wymięta
koszula odsłaniała górną część torsu, jakże bladą i wąską, krawat trzymał się
szyi ostatkami postrzępionych sił, peleryna Slytherinu zdawała się jeszcze
łopotać mu za plecami, mimo że wiatr nie wtargnął wraz z nim za progi zamku.
Był cały wymięty i pokiereszowany, chociaż w tym skrajnie krytycznym jak dla
niego stanie (niewyprasowane spodnie) wciąż wyglądał na swój sposób dostojnie.
Wystarczyło jednak spojrzeć na twarz, oczy szeroko otwarte w wyrazie
bezgranicznego szoku i drżące z napięcia mięśnie żuchwy, wystarczyło wsłuchać
się w urywany rytm jego oddechy, aby zrozumieć, że…
— Umarł —
powiedział Draco Malfoy, szarpiąc resztki bogu ducha winnego krawata.
Podszedł nagle do
fotela na skos od panny Granger, właściwie jakby przemieścił się z jednego
miejsca na drugie bez konieczności wprowadzania w czyn stanu przejściowego
pomiędzy tymi dwoma. Pełnym przekonania ruchem zrzucił z siebie rozwianą
pelerynę, zaraz jednak założył ją ponownie i ponownie ściągnął. Usiadł
wreszcie, wstał, położył zdjęty materiał na siedzeniu, usiadł znowu. Zdążył się
przy tym rozglądnąć, przestawić serwis do herbaty, zaglądnąć w kryształową kulę
i odsunąć czubkiem buta kilka zagubionych kart — wszystkie wykonane przez niego
czynności, licząc od nagłego wtargnięcia na teren Sybilli, zajęły mu nie więcej
niż dwadzieścia sekund.
Jedyni
dotychczasowi goście wróżbitki zarzucili próby wyduszenia z siebie choćby
części wcześniej planowanych wypowiedzi, Hermiona z powrotem usiadła, Blaise
puścił jej rękę i również zajął miejsce, Sybilla z kolei wciąż głupawo się
uśmiechała. Siedzieli tak przez chwilę, nie patrząc jedni na drugich, ni to
przytłoczeni, ni specjalnie zaskoczeni zaistniałą sytuacją, jakby już
przyzwyczajeni do życiowych momentów z rodzaju tych dziwnych i
niewytłumaczalnych, a może po prostu grupowo zszokowani. Ciszę przerywał
jedynie urywany oddech Draco i stukot zasłon okiennych, poruszanych przez
wiatr.
Gdy wszyscy jak
jeden mąż otworzyli usta, chcąc podzielić się z otoczeniem przemyśleniami na
tematy aktualne czy też luźnymi myślami, spodziewanemu potokowi słów
przeszkodziło wejście kolejnego wizytatora — zaskrzypiała drabinka, trzasnęła
klapa i do apartamentów profesor wróżbiarstwa, Sybilli Trelawney, wkroczył nie
kto inny, jak Albus Dumbledore we własnej osobie.
— No to już są
jakieś wolne żarty. — Blaise Zabini wstał, spojrzał na gościa, poprawił krawat
Slytherinu i usiadł.
Hermiona również
zdradzała objawy pragnienia raptownego wstania, zamiast tego jednak podjęła się
wygładzania materiału szpitalnej piżamy, sprawiając wrażenie przyłapanego na
ucieczce przestępcy, który w genialnym planie wyswobodzenia się z kajdan
więziennej jurysdykcji nie przemyślał jednego — konieczności zmiany odzienia
wierzchniego. Draco rzucił profesorowi obojętne spojrzenie, skrzywił się, co w
założeniu miało zapewne przypominać kpiący uśmiech i z uporem maniaka powiedział:
— Umarł.
Zaraz powtórzył
też sekwencję ruchów wykonanych tuż po wtargnięciu do pomieszczenia — wstał,
założył pelerynę, przeszedł się, wrócił, pooglądał wyposażenie, zdjął pelerynę.
Potem usiadł, żeby po chwili wstać, założyć pelerynę, zdjąć ją i położyć na
siedzeniu fotela, na które z powrotem opadł. Natomiast profesor Trelawney nie
zwracała uwagi na żadną ze zgromadzonych osobistości, w najwyższym skupieniu
wpatrując się w parującą na zielono herbatą.
Albus Dumbledore
uśmiechnął się lekko, najprawdopodobniej w stronę Blaise’a, co ten skomentował
następująco:
— Merlinie,
widzisz i nie grzmisz…
Po czym Draco
Malfoy głosem człowieka śmiertelnie wręcz przekonanego o słuszności własnych
słów, rzekł:
— Umarł.
Zabini spojrzał na
Malfoya, Malfoy na Zabiniego — tak patrzeli na siebie przez chwilę pod czujnym
okiem Albusa Dumbledore’a i nieobecnym spojrzeniem Hermiony Granger. Blaise nie
omieszkał ponownie podsumować sytuacji:
— O w mordę.
Draco pokiwał
głową, deklarując zgodę z powyższym stwierdzeniem.
— Wszystkim wam
padło na rozum, jak mi Merlin miły — odezwała się Sybilla Trelawney, odrywając
wzrok od parującego naparu, do którego kontemplowania zaraz powróciła.
Znowu zamilkli,
tym razem jednak patrząc jedni na drugich, a ciszę przerywało jedynie
skrzypienie fotela, na którym siedziała wróżbitka.
— Sądzę, moi
drodzy — Profesor Dumbledore zagłębił się w labirynt puf i pufek, zajmując
koniec końców miejsce przy okrążonym już przez uczniów stoliku. — że powinniśmy
porozmawiać.
— Umarł —
powtórzył Draco, a szok w jego głosie został zastąpiony przez ogrom bólu
straty. — Mistrz nie żyje.
****
Zakazany Las
budził się w nocy.
Czekał,
przyczajony, aż słoneczne światło zaprzestanie bezowocnych prób przebicia jego
twardej skorupy, a gdy tylko mrok na dobre wyganiał ociągające się resztki
dnia, rozkwitał niby księżycowy kwiat, podatny tylko na zimny, odległy blask Luny.
Przeróżne stwory, małe i duże, wypełzały ze swoich zatęchłych jam, napawając
się zapachem nocy, chłonąc ciemność, która zapewniała dogodniejsze warunki dla
ich wyblakłych oczu niż jaskrawe światło. Wspinały się po zgrabiałych pniach
drzew, chwytały w swoje ostre ząbki wilgotne liście i przeżuwały, wdrapując się
coraz wyżej i wyżej, chowając przed drapieżnikami. Centaury odkrywały wejścia
do swoich ustronnych kryjówek, opuszczały schronienia i oddawały się temu, do
czego zostały stworzone — badały znaki nieba. Przemierzały dziesiątki
kilometrów pod osłoną lasu, za pochodnie mając jedynie księżyc, a za mapę
pokrywające nieboskłon gwiazdy, aż zatrzymywały się przy granicy drzew, pokryte
potem i pianą, ledwo mogąc ustać na drżących nogach. To był ich teren,
poczynając od krzaków na obrzeżach hogwarckich błoni, kończąc na gęstwinie przy
urwiskach, setki mil dalej. Znały każde zwierzę, które kiedykolwiek
przekroczyło progi Zakazanego Lasu, wiedziały o wszystkich jego niezapowiedzianych
gościach, tak jak wiedziały o Draco Malfoyu, gdy ten skradał się pomiędzy
wyschniętymi drzewami, szeleszcząc opadłymi na ziemię liśćmi i depcząc po
pozostałościach ułamanych gałązek.
Draco Malfoy
składał wizytę Mistrzowi.
— Był sobie chłopiec, który nie miał ojca.
Cienie wskazywały
mu drogę, gdy przemierzał niezbadane połacie Zakazanego Lasu, kierując się do
jego kryjówki. Cienie ukrywały go przed niepożądanym wzrokiem, zapewniając mu
swobodę ruchów i myśli — Mistrz swego czasu nazwał Malfoya Dzieckiem Cienia. Bo
Draco nigdy nie bał się nocy. Bo Cień był jego ojcem.
— Był sobie chłopiec, który nie znał miłości.
Mistrz
mieszkał daleko, w głębi Lasu, czarodziej stroniący od magicznej nacji. Mówił o
sobie jak o starym człowieku, jednak wraz z odejściem młodości nie opuściły go
młodzieńcze siły ani nabyte za młodu umiejętności. Niegdyś brązowe włosy zsiwiały
mu niemal zupełnie, ale zieleń oczu przez te wszystkie lata nie straciła na
intensywności barwy, wiernie oddając sobą obraz jego duszy. Rdzeniem różdżki
Mistrza był włos jednorożca, jego patronusem — wilk. To właśnie on po raz pierwszy
zaprowadził Draco do swego właściciela.
Wilk.
— Był sobie chłopiec, a nazywał się „nieszczęście”.
Mistrz nie
pozwalał przychodzić Draconowi raz w miesiącu, w jedną jedyną noc — gdy księżyc
na odległym nieboskłonie ukazywał się w pełni swojej okazałości.
— Był sobie chłopiec, który znalazł Mistrza.
Mistrz uczył
Draco, został jego pierwszym nauczycielem — jego pierwszym przyjacielem. Nie był
dla niego jak ojciec, bo ten ojca nienawidził — był jak Mistrz dla swojego
ucznia.
— Był sobie chłopiec, który został uczniem.
Zawsze powtarzał,
że go znalazł, wyczuł — że go wybrał. Za co natomiast można by wybrać Draco
Malfoya? Tego nigdy nie zdradził, chociaż miał swój powód.
— Był sobie uczeń, którego Mistrz umarł.
Jego powód
poszedł z nim do grobu.
— A kim był Mistrz? Jak nazywał się jego Mistrz?
Był sobie
chłopiec, który nie znał miłości.
— Jak się nazywał…
— Draco, to wybitnie ważne, tożsamość Mistrza.
Mistrz go
pokochał.
— Jak miał na imię…
Był sobie
chłopiec, a na imię miał nieszczęście.
— Pamiętasz, kim on był Draco, wiem, że pamiętasz.
— Usłyszałem… usłyszałem tylko raz…
Mistrz go
przechrzcił.
— Jak nazywał się Mistrz? Jak miał na imię?
— Nie…
— Jak miał na imię, Draco?
Był sobie
uczeń, którego Mistrz nazwał imieniem gwiazdy.
— Remus Lupin.
Syriuszem.
****
Oczy, krwawiące oczy. Gdzie jesteście?
Kuzynie? Gdzie jesteś?
Gdzie jesteś?
…
Syriuszu..?