Witam wszystkich wciąż wiernych!
Przybywam do Was po długiej przerwie, ale z notką nie tak długą i nie rozdziałową. Przedstawiam pierwszą część pierwszej miniaturki w moim wykonaniu, trzeba ją więc czytać z pewną rezerwą zapasowych punktów karnych. W najbliższym czasie powinna się pojawić kontynuacja, obiecuję też, że do rozdziału nam bliżej niż dalej, ostatnio jednak bardzo ciężko mi się zebrać, a wstrętne choróbsko nie pomaga. Mam nadzieję, że przyjmiecie poniższe przynajmniej z nutką zadowolenia.
Niech Moc będzie z Wami i ze mną. Chociaż teraz bardziej przydałaby się Wena...
Vi
&&&
Kolekcjoner
cz, I
— Co pan,
sądzi, doktorze? Jak się panu podoba moja kolekcja?
—
O co tak naprawdę chce mnie pan spytać, sir?
—
Mam już wszystkie, doktorze?
—
Ma pan wiele, sir. Gromadzi je pan latami, ale mógłby pan prowadzić swoją
kolekcję przez całą wieczność, a i tak znalazłby się okaz, którego pan nie
jeszcze nie zdobył. Nigdy nie zbierze pan wszystkich, sir. Zawsze będzie
następny, którego pan jeszcze nie ma.
****
Praca w
Ministerstwie Magii łączyła się z wieloma nieprzyjemnościami. Krzesła albo
bardziej przypominały wyjątkowo toporną skałę, albo zdawały się ewoluować ku
przyjęciu struktury bliższej wypełnionego grochem workowi i w żadnym z obu
przypadków nie sposób było na nich usiąść, jakkolwiek by się człowiek nie
nagimnastykował. Stoły zdawały się szydzić ze zwierząt czworonożnych, uparcie i
z nadzwyczajną skutecznością pozbywając się zbędnych, jak zapewne uznawały,
nóg, w swoich preferencjach skłaniając się raczej ku trzem, a najlepiej dwóm
kończynom. W najbardziej ekstremistycznych przypadkach pozostawiały sobie
zaledwie jedną, wtedy jednak nawet przez swoich współbraci zostawały określane
jako jednostki o poglądach skrajnie radykalnych i absolutnie nieakceptowalnych
przez społeczeństwo, znajdowało się więc niewiele takich, które rzeczywiście
były gotowe wybić się z obowiązujących norm i odstawać od ogółu. Doniczki,
porozstawiane na każdej możliwej przyokiennej przestrzeni, okazały się niewiele
lepsze — nie dość, że wyrobiły sobie nawyk zsuwania się w najmniej odpowiednich
momentach, gdy człowiek, dla przykładu, opuszczał spokojne zacisze
siedmioosobowego gabinetu, aby oddać się czynności jakże trywialnej i
zdecydowanie potępianej przez szefostwo, jaką mniej obeznani ważyli się nazywać
jedzeniem, i krył się w korytarzowych kątach, zapychając usta dwoma kanapkami,
jedną w roli śniadania, drugą obiadu, to jeszcze pochłaniały całą wodę, mającą
z założeniu służyć kwiatkom, tak że żadne okazy zielone nie występowały na
ministerialnych korytarzach, jedynie ziemia w zachłannych pojemnikach zdawała
się nieśmiało przypominać, co właściwie powinno w niej rosnąć. Lampy, zasilanie
przecież magiczną odmianą mugolskiego prądu, za nic miały potrzeby
korzystających z nich czarodziejów, świecąc najjaśniej w godzinach
południowych, a oddając się zasłużonemu odpoczynkowi dokładnie od osiemnastej
do piątej nad ranem. Wysłużone panele podłogowe skrzypiały zarówno tam, gdzie człowiek
nie stawiał stopy, jak i tam, gdzie zdecydował się ją postawić, więc w okresie
tygodniowym przeciętny pracownik Ministerstwa tracił trzy godziny na
zdecydowanie, w którym miejscu stąpnąć, a, co ważniejsze, w którym nie. W
ogólnym podsumowaniu i zestawieniu ministerialnych standardów, każdorazowa wizyta
w pracy przypominała raczej wyjątkowo nużący pokaz cyrkowy, w którym
nieszczęsny widz musi uczestniczyć, wyciągnięty przez czerwononosego klauna na
środek areny, siłą oderwany od ukochanego popcornu i również siłą zmuszony do
odegrania swojej roli — a, ktokolwiek i gdziekolwiek by został wyciągnięty, w
każdym jednym przypadku grał ofiarę. I każdego jednego dnia załamywał ręce,
zastanawiając się, czy jego moralna granica została już przekroczona tylko o
krok czy raczej dwa i czy ktokolwiek będzie miał mu za złe wystąpienie do
Departamentu Prawa z pozwem o molestowanie. Ale czy można wytoczyć sprawę
podłodze?
Życie w
Ministerstwie było więc życiem pełnym niebezpieczeństw, ale Hermiona Granger do
standardowej listy zażaleń mogła dopisać coś jeszcze, a gnębiło to tylko ją, ją
na wyłączność — gazety. Ginny, zajmująca ciasną biurową klitkę tuż obok jej
klitki, upodobała sobie gwałtowne skoki adrenaliny, które najwyraźniej
stosowała zamiennie z kawą, gdy panna Granger decydowała się ciskać w nią
przekleństwami, klątwami i nogami od stołu. Młoda Weasley, dorabiając sobie w
Ministerstwie jako sekretarka podczas swojej nieodpłatnej praktyki w jednej z
drugoligowych drużyn Quidditcha, w praktyce zajmowała stanowisko „tej od kawy”
i codziennie odwiedzała stacjonującą tuż obok Hermionę, racząc ją zarówno wspomnianą
kawą, jak i nowinkami ze świata zewnętrznego. A tak się dziwnie złożyło, że za
świat zewnętrzny uznawała ekosystem tzw. mag-fashion,
będący odpowiednikiem mugolskiego high-fashion,
i, co jeszcze dziwniejsze i zarówno jeszcze bardziej kluczowe, na okładkach najbardziej
rozpoznawalnych, czyt. wpływowych, modowych magazynów gościła twarz przez
Hermionę szczerze uwielbiana, co więcej, od lat adorowana. Jej skrywana miłość.
Draco Malfoy.
Niezależnie od
tego, czy trafiłaby na Mague, M Magazine czy Magity Fair, on był wszędzie. Okładka
za okładką, wywiad za wywiadem, a Ginny najwyraźniej zdecydowała udowadniać jej
każdego dnia, że osoba Malfoya nie może się znudzić publice, wciąż afiszując
swoją ślizgońską mordę zarówno wszędzie, gdzie sobie tylko umyśli, jak i w
miejscach, o których nawet w życiu nie słyszał. A nie słyszał zapewne o
niewielkim pomieszczeniu kuchennym, z rozmiaru bardziej przypominającym szafę,
które znajdowało się na „zapleczu” gabinetu panny Granger i w którym Ginny nie
tylko pracowała, cierpliwie parząc kawę za kawą, ale które zdążyła poobwieszać
podobiznami Malfoya wszędzie, gdzie tylko zdołała je przylepić. I doczepiała
kolejne, po uprzednim okazaniu ich Hermionie. Po jakimś czasie nauczyła się
też, że w tej akurat pracy szeroko zaopatrzona apteczka może okazać się
bardziej przydatna od różdżki. Właściwie, przekonywała się o tym codziennie,
mniej więcej w godzinach porannych.
— Miona! — Nie, nie proszę, nie dzisiaj, nie dzisiaj…
– Miona, otwórz te drzwi!
— Nie mogę, Gin,
jestem zajęta. — Panna Granger w silnym postanowieniu nie podnosiła głowy znad
leżącego na biurku raportu, jednocześnie podtrzymując lewy bok tegoż biurka, w
przeciwnym razie bliżej by mu było do podłogi niż jej nosa.
— Miona! Masz
gościa! — Gwałtowne, lekko zalatujące desperacją pukanie wstrząsnęło futryną
drzwi, powodując spodziewane opady pyłu ściennego na już zasypaną podłogę.
— Nikt nie był
umówiony. — Jednym okiem zerknęła na prawo, do otwartego kajetu, upewniając się
co do słuszności własnego stwierdzenia. Nie mogła się rozpraszać przy tym
raporcie, miał w końcu zadecydować o jej dalszej karierze w Biurze Aurorów, a
właściwie kierunku tejże kariery.
— On nie musi być
umówiony! — Rozpaczliwe westchnienie przełamało coś w Hermionie, która po
chwili niechętnie machnęła ręką, wywołując skrzypienie otwieranych drzwi.
– Szybko i na
temat, Gin. Mam dużo roboty. — Pochyliła się jeszcze niżej nad teczką,
analizując cyfra po cyfrze zapisaną liczbę.
— Przyszedł tu… —
Ginny zatrzymała się tuż przed biurkiem, chroniącym pannę Granger przed
bezpośrednią napaścią niby mur. — … i pewnie słyszał tę idiotyczną rozmowę. Już
po niego idę, nie wiem dokładnie, w jakiej sprawie tu jest. Nie zamykaj drzwi.
Zdołała się
wycofać do połowy gabinetu, co, biorąc pod uwagę jego rozmiary, właściwie nie
wymagało od niej ruchu, gdy zatrzymał ją pewny swego głos Hermiony, wciąż
niewzruszenie skupionej na poprawianym raporcie.
— Nikt nie był
umówiony — stwierdziła, z przyczyn oczywistych uznając dyskusję za skończoną.
Miała nieprzyjemne przeczcie, że wie, kim był niespodziewany wizytator i, o ile
nie myliła się co do jego tożsamości, wolałaby teraz gościć u siebie trolla
górskiego z małżonką. Zniosłaby nawet małe trolliki.
— Mówię ci
przecież, że on nie musi być umówiony. Człowiek specjalnych względów, tak go
nazwijmy. — Doczekując się w odpowiedzi tylko uniesionej brwi, Ginny
postanowiła wyjawić tajemnicę. — Ucieszysz się, to…
— Stop. —
Hermiona zaszurała krzesłem o podłogę, dokładając do widniejącego już kompletu
rys dwie kolejne, i oparła się na biurku przed sobą, co okazało się bardziej
lekkomyślne, niż mogłoby się wydawać. Blat wytrzymał tylko kilka sekund,
zatrząsł się w ostatnim przejawie uciekającego życia i wyzionął ducha,
pozostawiając swoje trzy dotychczasowe nogi bez woli do utrzymania się w
pionie. Opadł bezwładnie na zakurzone deski podłogi, a panna Granger razem z
nim, witając się z zaschniętymi plamami po kawie tak blisko, jak nigdy dotąd.
Przesądziło to jednak o łagodności słów, które zdecydowała się wypowiedzieć, a
oniemiałej Ginny nawet nie przyszło na myśl, żeby jej przerwać.
— Jeżeli on
rzeczywiście tu przyszedł, co wydawałoby się wysoko wątpliwe, ale przy kim
innym byś się tak ekscytowała… — Zdołała
już doprowadzić się do względnego porządku, a przynajmniej do pozycji stojącej,
wyraźnie rozemocjonowana i raczej mało zadowolona z domniemanej osoby gościa. —
Jeżeli on rzeczywiście tu przyszedł, chociaż nie mam pojęcia, jaki diabeł go tu
przygnał, przekaż mu proszę, że zajmuję się czymś zgoła ważniejszym niż jego
mały, upierdliwy, arystokratyczny tyłek i nie mam zamiaru wysłuchiwać peanów na
cześć jego nieistniejącego narządu mózgowego, ani tym bardziej się do nich
dołączać. — Nerwowo otrzepywała wymiętą spódnicę, jednocześnie ciągnąc poły
garsonki w dół. — Możesz też zaprowadzić Pana-Większy-Śrót-Niż-Fiut do
sanktuarium na zapleczu, gdzie na każdej przestrzeni materialnej poobwieszałaś
podobizny jego świńskiej mordy, razem sobie pokontemplujecie. Z chęcią
pograłabym tam w Darta, celując przede wszystkim w zęby, tyle że brak mi czasu,
bo, w przeciwieństwie do niektórych, zajmuję się czymś zgoła bardziej
produktywnym niż wgapianie się w obiektyw magparatu. Swoją drogą, zastanawiam
się, czy te jego zęby na żywo też są tak wypolerowane, że można się w nich
przeglądać… A jeśli chodzi o wątpliwy wyższy cel jego wizyty, przestałam się
użerać z jego godnymi pożałowania pomysłami już lata temu i nie mam zamiaru do
te…
— Nie wiedziałam,
że tak dawno spisała mnie pani na straty, panno Granger. — Artelius Bauch, szef
Biura Aurorów w Departamencie Przestrzegania Prawa, zerknął na kieszonkowy
zegarek, który zaraz ponownie schował w połaciach płaszcza. Stał w otwartych
drzwiach gabinetu panny Granger, uśmiechając się krzywo, ale w jego oczach
błyszczały iskierki zawodu. — Ma pani dokładnie dwie godziny, ani minuty
dłużej, aby opuścić tą tak znienawidzoną przez panią posadę, żegnając się z
uwłaczającą karierą aurora, co zapewne uczyni pani z niemałą satysfakcją. —
Uśmiechnął się szerzej, co przypominało bardziej powiększenie wcześniej
przywdzianego grymasu, i wyszedł, zaraz jednak ruda głowa pojawiła się z
powrotem w otworze drzwiowym. — Radziłbym zamykać drzwi, jeżeli niekoniecznie
chce się pani dzielić z całym Ministerstwem tematami pani rozmów. Ah, zaraz,
teraz już nie musi się pani tym przejmować. Do zobaczenia, panno Wealsey.
Zniknął,
zamykając za sobą nieszczęsne drzwi, za którymi pozostawił jedynie ciszę i
szeroko rozwarte usta panny Granger. Odebrała Ginny możliwość oglądania swojego
otworu gębowego dopiero, gdy ta popukała ją w podbródek, wciąż nie wydusiła z
siebie jednak ani słowa, wpatrując się na przemian w prawie skończony raport i
zamknięte drzwi.
— To się właśnie nie
stało — powiedziała, co nieco uspokoiło pannę Weasley, udowadniając, że
Hermiona jeszcze kontaktuje ze światem zewnętrznym. Panna Granger za to nie
była pewna, czy nie lepiej byłoby na jakiś czas zaprzestać kontaktowania. — Nie
stało się.
Ginny, nie bardzo
wiedząc, jakiej reakcji oczekiwała od niej przyjaciółka, poklepała ją tylko po
ramieniu, pospiesznie próbując znaleźć właściwie słowa. Ale cóż takiego mogła
powiedzieć? Że panna Granger przez kilka nieostrożnych słów zaprzepaściła
wszystkie możliwe szanse na zajęcie ciepłej jeszcze posady po Edmundzie
Wrightcie, który cztery dni temu przeszedł na emeryturę?
— Miona?
— Co ja sobie
takiego myślałam, tak? — Panna Granger opadła na rozchybotane krzesło, oparła
łokcie na kolanach i zwiesiła głowę, którą zaraz zamknęła w ciasnym uścisku
splecionych dłoni. — O Malfoyu myślałam, Ginny. Myślałam… Nie, byłam
przekonana, że jakimś nieuzasadnionym zrządzeniem losu postanowił zawitać w
Biurze Aurorów i to na poziomie dla rekrutów. Błyskotliwy wniosek, nieprawdaż?
Jak najbardziej prawdopodobny. Nawet mi do głowy nie przyszło, że Bauch…
— Nie powinnaś
teraz za nim biec i spróbować się tłumaczyć? — Ginny westchnęła, odgarnęła
włosy z ramion, zrzucając je na plecy, gdzie ulokowały się rozwichrzoną, rudą
falą i przykucnęła przy krześle panny Granger, którego siedzenie zdążyło
odsunąć się nieco od blatu biurka, zatrzymując się zaledwie trzydzieści
centymetrów nad poziomem podłogi. — Przecież to tylko nieporozumienie.
Hermiona na
chwilę wyściubiła nos spomiędzy palców, otworzyła zaczerwienione oczy i
spojrzała na pannę Weasley z takim niedowierzaniem, jakby ta właśnie spytała,
czy to Dumbledore był swego czasu dyrektorem Hogwartu.
— Tak? Pobiegnę
za nim i co mu powiem? — wychrypiała, nie czując jednak ani napływających
strumieni łez, ani ściskającego uczucia w gardle. Jedynie szok i czysta
rozpacz. Czy tak powinien czuć się człowiek, który w kilka minut zaprzepaścił
pracę całych dwudziestu dwóch lat życia? Rozdeptał, zapluł i spalił w
gwałtownym wybuchu ognia, a prochy połknął i strawił? Nie była pewna, czy można
to nazwać czuciem. — Panie Bauch, panie Bauch, pan mnie źle zrozumiał… Mi o
Malfoya chodziło, panie Bauch. Bo ja tak codziennie stoję i go wyklinam, wie
pan, urazy młodości. Zajmuje mi to czas mniej więcej od siódmej do dziewiątej,
dlatego nic dziwnego, że odwiedzając mnie po ósmej natknął się pan na bluzgi z
mojej strony. Ach, mówi pan, że przecież też jest arystokratą? Zapewniam jednak,
że do pana tyłka nic nie mam. Pański tyłek jest całkiem w porządku.
Ginny w geście
bezradności rozłożyła ręce, co najwyraźniej nieco otrząsnęło Hermionę, która,
już mniej zszokowana, wybuchła duszącym, spazmatycznym płaczem, między falami
zawodzenia i łez ledwie zdążając przeprowadzić wymianę gazową. Ręce drżały,
nieprzerwanie przyciśnięte do twarzy, zdawały się wręcz dążyć do przebicia
warstwy skórnej, ściśnięcia całej czaszki w niewielką, kulistą bryłę, która z
racji swoich rozmiarów nie byłaby w stanie pomieścić takiego ogromu rozpaczy,
jaki teraz produkowała. Łez nie sposób nazwać łzami — organizm pozbywał się
wody strumieniami, zalewającymi zarówno policzki, jak i szyję panny Granger,
spływającymi po rozdygotanych dłoniach, kapiącymi na zakurzoną i lepką od
zaschniętej kawy podłogę. Wcześniej ułożone włosy teraz podskakiwały, raz w
górę, raz w dół, niepewne, czy powinny raczej stanąć dęba, czy smętnie oklapnąć
i przyjąć na siebie nieprzerwany atak wody z solą. Obrazu nędzy i rozpaczy
dopełniło krzesło, opadając już definitywnie na bliską mu posadzkę, co
spowodowało nie tylko podniesienie się chmary kurzu z kompozytowych paneli, ale
też odpadnięcie kolejnej części tynku, którego ostatnimi czasy więcej
znajdowało się wszędzie indziej, tylko nie na ścianach.
Dlaczego wykazała
się taką głupotą, najprawdopodobniej postępującą wraz z płynącymi słowami
wcześniej wygłoszonej tyrady? Dlaczego w ogóle mogła myśleć, że nagle dureń
Malfoy zawita do jej progów, aby uraczyć ją następną obelgą, ewentualnie
jeszcze jedną dawką pogardy do kolekcji? To był Malfoy — idealny, wstrętnie
nadziany arystokrata, w którego krainie mlekiem i miodem płynącej nie
znalazłbyś miejsca na szlam w jakichkolwiek zestawieniach czy odmianach. To był
Malfoy — Malfoy nie musiał starać się całe życie o możliwość zdobycia
wymarzonego stanowiska. Malfoy urodził się Malfoyem. To zdawało się zapewniać
mu wszystko, czego tylko mógłby zapragnąć, wszystko i jeszcze trochę więcej.
Czuła niepowstrzymaną ochotę obrzucenie winą Ginny — w końcu to ona
przyzwyczaiła pannę Granger do wizerunku arystokraty w takim stopniu, że gdyby
ta znalazła go pewnego ranka pod własnym biurkiem, niezbyt by się zdziwiła,
może nawet podsumowałaby całe zdarzenie krótkim „Spodziewałam się tego” i
kontynuowałaby wypełnianie raportów. Malfoy mógłby jej wtedy buty lizać, a
przyjęłaby oglądane zjawisko niby codzienną kawę, ni to szczególnie smaczną, ni
wyszukaną, zwyczajnie codzienną. Sam fakt jednak ubzdurania sobie, bo Ginny
nawet słowem o Malfoyu nie wspomniała, że ten miałby jednak pojawić się w jej
własnej, osobistej poczekalni musiała uznać za winę znowu tylko i wyłącznie
swoją. Podjęte działania i wnioski łączyły się w jeden wspólny schemat, w
którym to ona zdobyła każdą jedną aktualnie posiadaną rzecz i również ona
pozbawiła się najważniejszej i najbardziej upragnionej z nich. Bo co może być
ważniejszego od stałej i wysokiej posady aurora? Odpowiedź za każdym razem
ponownego zadawania tego jedynego pytania okazywała się niezmienna — nic. Ani
jedna wartość duchowa czy materialna. Nic.
Absolutnie nic.
Pozostała więc
tylko dotkliwa pustka i jeszcze dotkliwiej puste pudełko, które będzie musiała
zaraz napełnić i wynieść, wraz ze swoją godnością, szansą i marzeniami.
Wynieść i
pogrzebać.
****
Wystarczyły
zaledwie trzy słowa, żeby wytrącić Draco z równowagi.
— Potrzebujemy
nowej twarzy.
Pracował w branży
wystarczająco długo, żeby wiedzieć, co oznaczały podobne słowa — znudziłeś się
nam, kochaneczku, ale to nic osobistego. Sęk w tym, że Draco miał
doświadczenie. Ta branża była osobista. A jak wkręcić się w świat osobistości?
Wszystko sprowadzało
się do twarzy. Musiałeś mieć twarz i to nie byle jaką — mogła się nawet pod
pewnymi względami wydawać brzydka, ważna jednak była jej inność. Inne twarze,
nieszablonowe, kontrowersyjne twarze wybijały się szybko, ale jeszcze szybciej
opadały na dno, zapomniane, wzgardzone, stłamszone. Wyrzucane niby buty, które
kupujesz tylko dlatego, że pasują ci w danym sezonie, a wraz z mijającym czasem
mija też zachwyt nad nimi. To, co kiedyś wydawało się piękne i niemożliwe do
zignorowanie, staje się najgorszym paskudztwem, niemożliwym do zaakceptowania.
Tak kończyły inne twarze, spadające gwiazdy — swoim upadkiem przyciągały
największą uwagę, odstając od stałych punktów na niebie, jednak ta inność i
chwilowe uwielbienie kosztowały je utratę miejsca na niebiańskim firmamencie. Miejsca
w domu.
Były też
przeciętne twarze, nijakie, niewyróżniające się, ani specjalnie ładne, ani
przesadnie brzydkie. Utrzymywały się długo, bo musiały utrzymywać się zawsze —
istniały od zawsze, zaakceptowane, ale nie obdarzane szczególnym zachwytem.
Oczywiście te twarze miały też ciało, najbardziej pożądany obiekt branży, nie
musiały się więc zbytnio przejmować. Były chciane, czego mogły pragnąć więcej?
Ah, i na koniec
najlepsze — piękne twarze. Oblicza o idealnych liniach, zdawałoby się,
wyrzeźbione nie tylko dłutem, ale i ręką samego Fidiasza z białego czy też
różanego marmuru. Idealne, poczynając od gładko zarysowanego czoła, przechodząc
przez ostre linie kości policzkowych, kończąc na szczupłej, długiej krzywiźnie
podbródka. Twarze o dużych, mocnych oczach, błękitnych barwą południowego nieba
albo leśnych, sosnowych, skrywających barwę najwyższych z koron drzew. Były też
szare, chmurne, umaszczone burzliwością nieboskłonu i złotawe, nakrapiane
miodem, wyszywane słońcem. Twarze o pełnych, wyraźnie zaznaczonych ustach,
kuszących koralem i różą, odsłaniających w uśmiechu śnieżną biel zębów. Nieskazitelne,
perfekcyjne, boskie. Twarze wieczne.
Taka twarz
gwarantowała nieśmiertelność.
Często miał
problem ze sklasyfikowaniem własnej twarzy, wahając się między opcją pierwszą a
ostatnią i nie mógł dojść do żadnych produktywnych wniosków. Z natury był
krytyczny, szczególnie pod względem samego siebie, chociaż niewielu
przyznałoby, że wierzy w tego typu wyznanie. Draco Malfoy niepewny osobistej
wspaniałości? Świat się kończy. Czy w takim razie upadek świata trwał już z
przerwami dwadzieścia jeden lat?
Draco miał
nadzieję zostać nieśmiertelnym — pragnął tego całą skrytością duszy i tym
pragnieniom poświęcał myśli, kiedy tylko znalazł na nie czas. Jego nazwisko,
czy też raczej, jego twarz powinna zostać tą goszczącą w umysłach
czarodziejskich niby niezmienny wyznacznik — legenda. Ikona. O tak, ikoniczność
była jego dążeniem, bo oznaczała najwyższy szczebel branży, na jaki mógłby się
wspiąć. I teraz jedna nowa twarz miała zniszczyć pracę dwudziestu jeden lat?
Z racji swojego
pochodzenia (czyt. nazwiska Malfoy) pojawiał się na okładkach od najmłodszych
lat, jednak nie w roli modela, ale syna jednego z najbardziej wpływowych
arystokratów ówczesnego świata. Uczony właściwie od pierwszych minut życia, że
zawsze musi wyglądać nienagannie, zachowywać się bez zarzutu i ogólnie
przynosić dumę i chlubę domowi Malfoyów. Jako trzylatek zagościł na okładce Magity Fair i Miga w roli najmłodszego posiadacza Nimbusa 1700, w podobny sposób
udokumentowano jego jedenaste urodziny, zapowiadające zbliżające się przyjęcie
do Hogwartu, które bezdyskusyjnie uznawano za spodziewane przydzielenie do
Slytherinu. Nie sposób sobie wyobrazić presji, jaką czuł, zajmując miejsce na
stołku tuż przy nogach profesor McGonagall — pierwsze dwa tysiące egzemplarzy Magity dumnie leżały w czeluściach hurtowni,
zawierając z góry przyjętą informację o ślizgońskiej przyszłości Malfoya juniora.
Dzięki niech będą Merlinowi, że Czara Przydziału nie postanowiła się wtedy
złośliwie wygłupić, przydzielając go, chociażby, do Gryffindoru. Tutaj
niektórzy by zauważyli, że Gryfon powinien przecież odznaczać się choć
namiastką honoru. Może i mieliby rację.
Draco miał
marzenie i chociaż pamiętał pragnienie przeróżnych innych wartości materialnych
czy też niematerialnych, ta jedna zachcianka przeważała wszystkie, wyśniona.
Draco Malfoy chciał zostać modelem. Tak, można już przestać się śmiać.
Poczynając od tego, że to przecież zupełnie idiotyczne, kończąc natomiast na
jego nazwisku — Malfoy? To nie powinien pożądać ciepłego fotela Ministra Magii?
Otóż nie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że zdradzając swoje plany w wieku szkolnym
zostałby nie tylko wyśmiany, ale też napiętnowany, z góry skazany na przydomek
durnia, którego główną i jedyną cechą charakteru jest samouwielbienie. Z tym że
tu nie chodziło o jakiekolwiek przekonanie o własnej boskości, którego mu akurat
brakowało, bo nie urzekło go ani własne ciało, ani widziane codziennie w
lustrze oblicze, które swoją drogą uznawał za niewystarczająco ładne, nie
wspominając już o jakimkolwiek pięknie. To okrutne pragnienie mógł zrozumieć
jedynie ten, kto zobaczył kiedyś rozgrywkę Quidditcha w ramce absolutnej
niesamowitości — zakochał się w ruchach ścigającego, a widząc go strzelającego
piątą z rzędu bramkę, sam zechciał zostać kimś takim. Draco, dźwigając na karku
zaledwie czternaście lat, został kurtuazyjnie zaproszony na jeden z tygodni mag-fashion, obchodzonym w przepełnionym
nieśmiertelnością Paryżu — jego pierwsze wrażenia wyglądały następująco: nad
widownią przygasły światła, nie tylko pogrążając zebranych w ciemności, ale
również zamykając im usta; był jedynie wybieg, jasny, wyróżniony, aż Draco
usłyszał kroki — najpierw ciche, przytłumione, jednak zbliżające się — wyczuwał
wszędzie wokół oczekiwanie, napięcie, wręcz obsesyjne zniecierpliwienie, gdy
wreszcie zobaczył. Zdawałoby się, najpierw szły nogi, ciągnące się wyżej niż do
nieba, a mimo że same zasługiwały na uwielbienie, niosły jeszcze większe
wspaniałości (określenia „większe” bynajmniej nie można przypisywać do
rozmiaru, broń Merlinie). Szata, niesymetryczna, tu ciągnąca się przy nodze, tu
kończąca w połowie uda, oplatająca szczupłe ciało zachłannymi splotami, można
by pomyśleć, wyjętymi z kufra samego Merlina. I chociaż tylko tej szacie można
by poświęcić całą resztę uwagi, nie mając sobie tego za złe, Draco podniósł
oczy jeszcze wyżej, a tam czekała na niego twarz. Wąska, ostra, dzika, dumna —
słowem, piękna. Nie uśmiechała się, ale Malfoy wiedział, że w uśmiech przybrana
jest tuż po skórą. Tak wyróżniona, oceniana, nie tylko przyjęta, ale podziwiana
— wtedy, pierwszy raz w życiu, zapragnął tak mocno znaleźć się na miejscu kogoś
innego. Dostać, można by pomyśleć, w prezencie, nietłumiony zachwyt, bez
udowadniania każdemu z osobna i wszystkim wokół, że jest owego zachwytu wart.
Szedłby po jedynej oświetlonej ścieżce, jakby słońce zdecydowało się świecić
tylko dla niego, wybierając go jako jedynego wartego widzenia. I mimo że teraz
widział od środka, może już mniej kolorowo, całą branżę fashion, ta sama magia, którą został oczarowany podczas swojego
pokazu w roli widza, pozostała, wzbierała i zalewała go coraz to nową falą za
każdym razem, gdy miał wstąpić na świetlistą ścieżkę. Ktoś teraz prychnąłby i
spytał — no i coś pan tym sposobem osiągnął? Toć pan jest wieszak.
Pokazuję i
objaśniam — osiągnął marzenie.
Bał się,
przeraźliwie się bał, że nie dostanie choćby szansy, bo najpierw musiał dostać
wzrost — w wieku tych czternastu, piętnastu lat mierzył zaledwie metr
siedemdziesiąt, co okazało się o wiele za mało. Potrzebował jeszcze co najmniej
dziesięciu centymetrów, nie pogardziłby też piętnastoma. Bał się, bo widział wszystkich
wokół, nagle zbliżonych wysokością do niego, chociaż wcześniej to on górował
nad nimi wzrostem — szedł korytarzem i porównywał się do wszystkich wokół i
każdego z osobna, z każdym dniem coraz bardziej przerażony. Błagał o te
dziesięć centymetrów, bo to była jego droga do szczęścia. Wstąpił na nią w
wieku siedemnastu lat, dwudziestego dziewiątego września, podczas rutynowych
badań przeprowadzanych przez panią Pomfrey. Słysząc jej mrukliwe „metr
osiemdziesiąt”, gdy odciągnęła od jego głowy samozwijający się metr, popłakał
się z radości, zaraz ściskając nieświadomą własnych zasług pielęgniarkę.
Dwudziestego dziewiątego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego
siódmego roku dostał swoją wymarzoną szansę — wiedział, że może, tylko może,
się udać. Nie pracował jednak przez ostatnie dwa lata na jak najbliżej zbliżone
do ideału ciało, żeby teraz, zyskując wzrost, odpuścić.
Nie odpuszczał
przez cztery lata od pamiętnej wizyty w Skrzydle Szpitalnym, podbijając okładka
za okładką najbardziej wpływowe z magazynów modowych, dopisując do swojego
konta pokazów po kilkadziesiąt zaliczonych z każdym tygodniem mody. Jak natomiast reagował na wybryki syna
stary Lucjusz? Cóż, nie miał zbyt wiele do gadania zza krat Azkabanu, a Draco
skutecznie wyganiał wspomnienia o mało chlubnej karierze śmierciożercy spośród
pamiętliwych początków swojej kariery w modelingu. Wciąż nękały go koszmary,
udowadniając, że niektóre czyny bardzo trudno uznać za wybaczone, budził się w
środku nocy zlany potem i, mógłby przysiąc, lepką krwią. Nowa twarz miała
oznaczać, że znowu zwątpi, że koszmary pojawią się też na jawie, a jego oblicze
nie będzie jedynym na okładkowych stronach Mague,
którego to redaktor naczelny oznajmił Malfoyowi wspaniałą nowinę. Dlatego na
stwierdzenie „Potrzebujemy nowej twarzy” zareagował tylko niezwykle
elokwentnym:
— Co?
— Najlepiej
kobiecej twarzy, tak sądzę. — Remilius Archton nachylił się nad siedzącym
Malfoyem, jego łysina błysnęła we wpadającym przez okno słonecznym świetle, pokaźny
tułów zgiął się w szytej na miarę marynarce. — Nie znalazłem jednak jeszcze
żadnej kobiety, która by pasowała do oblicza anioła…
Ostatnie stwierdzenie
wstrząsnęło Draco jeszcze bardziej — był właściwie absolutnie pewny, że to
Pansy Parkinson, ostatnie odkrycie świata mody, okaże się jego towarzyszką do
zdjęć. Nie miał, oczywiście, nic przeciwko innemu obrotowi spraw, tylko mu
brakowało wiernej wyznawczyni, która ścieżkę życiową wybrała wzorując się na nikim
innym jak osobie Malfoya. A sam przyznawał, że nie zaliczał się do najlepszych
wzorców, bynajmniej nie potrzebował grona naśladowców, Parkinson natomiast
robiła za całą armię takowych.
— Wychodzę. —
Remilius odchylił się do pozycji pionowej i odwrócił, zarzucając na ramiona
długi płaszcz z czarnego futra.
— Co? — Tak, tak się właśnie rozmawia, Draco. Świetnie
ci idzie.
— Na ulicę. —
Redaktor naczelny Mague otworzył
drzwi i stanął w progu, uśmiechając się do Mafloya w sposób, w jaki odkrywca
podziwia swoje znalezisko. — Nie chcę wymuskanych, wytapetowanych buziek, które
więcej mają na twarzy botoksu niż skóry.
Postąpił krok do
przodu i już miał zamknąć za sobą drzwi, gdy zastygł i wyszeptał:
— Chcę znaleźć
prawdę, mój Draconie.
Malfoy już dawno
odpuścił sobie poprawianie Remiliusa za każdym razem, gdy nazywał go „Draconem”
zamiast „Draco”. Pierwsza opcja zaczęła mu się nawet podobać.
— Nie zaszkodzi
nam trochę prawdy, nie sądzisz?
Archton wyszedł,
a z Malfoyem w pokoju został tylko trzask zamykanych drzwi, stos projektów na
biurku przy oknie i tłumiona nadzieja, że tym razem prawda wreszcie do niego
trafi.
Potrzebował prawdy.
Żaden Ślizgon nie był do końca prawdziwy, w przeciwieństwie do większości
Gryfonów
Tego też się
obawiał.