Blaise Zabini był zajętym człowiekiem.
Pomijając całą niesamowitość
jego osoby, z którą obnosił się nadzwyczaj skromnie, swoje znajomości i sukcesy
zawdzięczał przede wszystkim czynności w miarę podstawowej — działaniu. I, choć
w życiu by się do tego nie przyznał, odczuwał swego rodzaju dumę na myśl o
świadomości, że nic nie przychodziło mu od tak, na kiwnięcie palcem. Musiał sam
sobie zapracować na możliwość swobodnej rozmowy z Filchem, a znajomość
większości ukrytych przejść w Hogwarcie nie wpadała nikomu nagle do głowy.
Owszem, nie znał ich wszystkich, ba, znalazłby się ktoś o pokaźniejszej wiedzy
na ten temat (ekhem Potter ekhem), ale, jak już zostało wspomniane, Blaise
Zabini był zajętym człowiekiem. A owy tytuł niósł ze sobą pewne obowiązki.
Pokręcił głową, uśmiechając się
głupawo. Niekiedy słyszał szepty, mamrotania, widział śledzące spojrzenia.
Mówiono o nim „arystokrata”. Panowało przekonanie, że taki musi się tylko
urodzić, a wraz z pochodzeniem dostawał wszystko, o czym tylko mógłby zamarzyć.
Jednak, jak to w przypadku stereotypów, powyższy nie odnosił się do wszystkich
jednostek, był błędny nawet w odniesieniu do większości. Wystarczyło spytać
Dracona Malfoya.
Chociaż ten pewnie by nie
odpowiedział.
Taka jego natura. Co ciekawe,
Blaise’a do siebie dopuścił. Może wynikało to z faktu, że się nie narzucał, nie
podlizywał, nie czekał aż Malfoyowi wypadnie kilka galeonów z kieszeni,
niewykluczone też, że stało się to skutkiem potrzeby pierwotnej — potrzeby
posiadania przyjaciela. Draco przewracał oczami na wyczyny Zabiniego, zazwyczaj
nie zaliczające się do tych najwyższych lotów, czasem sobie pozrzędził (a był w
tym lepszy niż niejedna stara panna), ale to normalne. Jego humory, z którymi
obnosił się tylko przy Blaisie i Teodorze, wydawały się takie swobodne, wreszcie
nieograniczane przez otoczenie i wszelkiego rodzaju wymagania. Co tu dużo
mówić, Zabini był dla niego jak rodzina, nawet więcej. Bo rodziny Malfoyów do
rodzin najbardziej… cóż, rodzinnych zaliczyć nie można. Diabeł zawsze myślał o
nich jak o trzech braciach — on sam, Nott i Dracon. Oczywiście, do tego też się
nie przyznawał, facetom nie pasowały sentymenty. Musiał dbać o swój wizerunek.
Ach, był jeszcze Potter. Ten to
dopiero się wkręcił… A może został wkręcony? Fakt faktem, przyjął dłoń Malfoya.
Pewnie wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy, ale są dłonie, których nie można
uścisnąć ot tak, dłonie, z którymi trzeba się liczyć. Nieczęsto podawane. Za
taką właśnie Blaise uważał dłoń Dracona. Uważał… po prostu wiedział. A był to
rodzaj tej niezaprzeczalnej wiedzy, wniosek, którego nie sposób obalić. Są
ludzie i półbogowie. Niektórzy z tych pierwszych czasem bardziej przypominają
tych drugich.
A co znajduje się między
człowiekiem i półbogiem?
Legenda.
Blaise trzasnął drzwiami do
dormitorium, wychodząc na korytarz. Lekko wilgotne, zzieleniałe ściany lochów
sprawiały, że czuł się między nimi bardziej naturalnie niż gdziekolwiek
indziej. Zapewne to dziwne — kto woli oświetlone mdłym światłem chropawe
kamienie od, chociażby, zalanych słońcem Błoni? Mimowolnie podniósł rękę.
Zbiegł po schodkach, wpadając do
Pokoju Wspólnego, gdzie skinął paru osobom głową. Ściany, pokryte freskami, na
których starożytni czarodzieje latali za zwierzyną z różdżkami, gdzieniegdzie
jechali rycerze w wyblakłych zbrojach na swoich wiekowych wierzchowcach,
magicznie uzdolnieni przystawali w otoczeniu poruszających się drzew. Ich
długie, zrogowaciałe korzenie oplatały podnóża ścian, zdawać się mogło, że
zaraz chciwie wgryzą się w posadzkę, wsuwając między kamienne płyty. Długie, rzeźbione
kolumny łączyły się w łuki, oplatane sylwetkami węży, z których ten i ów
wysuwał wąski język, inny tylko sunął po gładkiej powierzchni, jakby w
przygotowaniu do natarcia. Znalazłbyś też takie, co jedynie wyginały się
wdzięcznie, prezentując kunszt w ciasno splecionych łuskach, wyższość w
dostojnym spojrzeniu. Gdzieniegdzie w miejscu fresek wisiały portrety, czystokrwiści
czarodzieje w wytwornych szatach, posągowe twarze, ostre, szlacheckie rysy.
Każdy przypadkowy wizytator wzdrygał się na sam ich widok, a skradało się za
nim nieodparte wrażenie ich pogardliwych spojrzeń, śledzących z przerażającą
dokładnością najmniejsze poruszenie. Na środku, przed niespokojnie syczącymi
płomieniami kominka, ustawiono wszelkiej maści i rozmiaru kanapy czy fotele, bliżej
ścian, a co za tym idzie, pochodni i lamp, znajdowały się stoliki w otoczeniu
ozdobnych krzeseł z czarnego drewna. Z lekko zaokrąglonego sufitu zwieszały się
ciemne, metalowe łańcuchy, podtrzymujące wygięte ramiona żyrandoli, rozchodzące
się na boki niby promienie żelaznego słońca. Sklepienie właśnie było
największym skarbem Domu Salazara — choć niewielu z samych Ślizgonów zdawało
sobie z tego sprawę. Gdy przygasały płomienie wiecznie płonącego ognia, z
pochodni unosiły się jedynie strużki dymu, a mrok obejmował świat w swoich
pożądliwych ramionach, podniebienie lochów budziło się do życia. Niby sufit
Wielkiej Sali, przyjmowało postać nieba, które, wyryte na wężowych łuskach,
falowało łagodnie, jakby w rytm wdzięcznych poruszeń gada. Łuskowate sklepienie
na wzór niebiańskiego promieniowało łagodną poświatą widocznych na nim gwiazd,
przygasające światło Pokoju Wspólnego tworzyło na nim refleksy, odbicia, niczym
ledwie widoczne zorze.
Niewielu wiedziało, dlatego
niewielu widziało. Co więcej, z zaklętego sklepienia zdawały sobie sprawę tylko
trzy osoby — bracia, jak często myślał o nich Blaise. Choć, oczywiście, nigdy
by się do tego nie przyznał. Przecież to Gryfoni byli znani z tych swoich
sentymentów, więc żaden szanujący się Ślizgon nie mógł sobie pozwolić na choćby
porównanie do niegrzeszących rozumem wychowanków Domu Lwa. To po prostu nie
przystawało.
— Blaise! — Teatralny szept
dotarł do jego uszu, zatrzymując go w pół drogi do wyjścia. Odwrócił się,
akurat by zobaczyć chudą, pierwszoroczną Ślizgonkę, która prawdopodobnie ledwo
widziała przez opadające na twarz jasne włosy. Podbiegła do niego ukradkiem,
niepewnie składając ręce.
Natychmiast zdjął z twarzy
poważny, lekko wyniosły wyraz, a na widok ciepła w ciemnych, dębowych oczach
wyraźnie się rozluźniła.
— Co z nim, Blaise? —
powiedziała cichutko, spoglądając na niego niespokojnie. Mimo że czuła się przy
nim bezpiecznie, przecież niejednokrotnie uratował ją od innych Wrednych
Dużych, martwiła się troszkę. Tylko troszkę, bo Blaise zawsze potrafił wszystko
naprawić.
— Powiem ci… — Diabeł nachylił
się do przodu, szepcząc konspiracyjnie. — Chyba ma się aż za dobrze. Wczoraj
lewo go złapałem, gdy za nic nie chciał wrócić do Sowiarni. Na Salzara,
przecież to puszczyk-cyrkowiec!
Dziewczynka uśmiechnęła się
ślicznie, szeroko otwierając błękitne oczy.
— Dziękuję, Blaise. — Wahała się
przez chwilę, aby potem wtulić się w lekko szorstką szatę Zabiniego.
Niecodziennie ktoś ratuje ci puszczyka. A Świrek nie miał się najlepiej —
pomijając złamane skrzydło, mógł się wydawać nieco ześwirkowany. Z drugiej
strony, dlaczego się martwiła? Blaise zawsze wszystko naprawiał. Byli Duzi
Wredni, ale on był Dużym Bratem. Zawsze chciała mieć brata.
Diabeł spojrzał na nią
zaskoczony, ale zaraz położył ciepłe dłonie na plecach dziewczynki.
— Nie ma sprawy, mała. —
Odsunęła się, a on mrugnął do niej porozumiewawczo i zniknął za drzwiami.
Od początku wydawała mu się
lepsza, choć zastanawiał się, jakim cudem taka istotka wylądowała w
Slytherinie. Niezbadane wyroki Czary. W każdym razie, uznał, że skoro chociaż
jeden mały Ślizgon mógł wyrosnąć na ludzi, on dopilnuje, żeby nic nie stanęło
temu na drodze. Mała Lily zasługiwała na dużo więcej, niż był jej w stanie dać,
ale starał się. I wcale nie poczuł tego dziwnego ciepła na sercu, żadnego,
nawet ledwo kiełkującego wzruszenia, gdy chwyciła jego szatę drobnymi,
delikatnymi rączkami.
To był dobry początek dnia. Ale
on nadal miał parę spraw do załatwienia.
Minął ostatnie drzwi w lochach,
wbiegając po wytartych schodach na parter. Jaki to mamy dzień? A tak, czwartek.
W czwartki udawał się na najwyższe piętra Hogwartu, tam zawsze czekało go coś
do zrobienia, nawet w inne dni tygodnia. Musiał jednak wykazać się
sprawiedliwością, obdarowywać każdego równą dawką uwagi, nie powinien nikomu okazywać
nadprogramowego czasu.
No dobra, miał swoich faworytów.
To, że znajdowali się właśnie na najwyższych piętrach niczego nie udowadniało.
Prawda?
W czwartek Blaise odwiedzał
kobietę.
Oczywiście, nie w tym sensie, o
którym można by pomyśleć. Nie żeby przeszkadzał mu wiek (choć do najmłodszych
się nie zaliczała), nie rozmawia się jednak o swojej rodzinie w takich
kategoriach. Nie byli spokrewnieni, ale jakie znaczenie miały więzy krwi?
Blaise Zabini mianowicie w niektórych kwestiach wyznawał poglądy, uznawane
przez większość za skrajne. Fakt faktem, uważał, że najtwardsze i najbardziej
prawdziwe relacje tworzy się z tymi, z którymi nie łączy nas żaden sentyment w
postaci więzów rodzinnych. Najpiękniejsze więzi powstawały ze względu na
historię, czas i, jakby nie patrzeć, osobowość. Krew łączyła samolubnie —
kocham cię, bo jesteś moją babcią, siostrą czy kuzynką. Moją. Jakbyś była
babcią sąsiada, nie kochałbym cię, nawet jeśli bym cię znał. Nie lubił takiego
sposobu katalogowania ludzi — rodzina tu, nierodzina tam. Jakie to miało
znaczenie?
— Zabini, ty smarku, zatrzymaj
się, bo nie będę za tobą ganiał po całym zamku! — Głośny charkot zbliżał się do
niego od tyłu, dlatego odwrócił się z uśmiechem i rozłożył ręce.
— Też miło pana widzieć!
Filch przewrócił oczami,
opierając ręce na kolanach. Pani Noris kręciła się u jego stóp.
— Co powiesz na to, smarku? —
Wyciągnął z kieszeni niewielki pakunek, brązowy papier okrywał krągły
przedmiot. — Najlepszy, jaki udało mi się znaleźć. — Już miał podać opakowanie Blaise’owi,
ale podejrzliwie cofnął rękę. — Tylko nie waż się rozbić, nieźle się
nabiegałem, żeby to znaleźć, smarku. Pani Noris aż łapy zdrętwiały.
— Przy Super Diable nic się nie
tłucze, proszę pana. — Zabini uśmiechnął się jeszcze szerzej i odebrał pakunek.
— Dziękuję panu, właśnie teraz tego potrzebowałem. Jak tam noga?
Filch smarknął w rękaw wytartej
kurtki, resztki włosów podskoczyły mu na głowie.
— Kłuje jak diabli, smarku.
Lataj po tych wszystkich schodach z taką nogą i Irytkiem na karku… — Spojrzał
na burą kotkę, która właśnie wskakiwała na kamienną poręcz. — Na szczęście mam
Panią Noris, ona umie się zająć tą kanalią, jeśli trzeba.
(„Tą kanalią” czyt. „uczniami”.)
— Zapewniam pana, Pani Noris
trzyma nas krótko.
— Nie dziw, smarku. — Pociągnął
nosem. — Porządne wychowanie, porządna kotka. — Wskazał za pakunek. — Biegnij
już, smarku, czas leci.
Zabini posłusznie skinął głową.
— Do widzenia, proszę pana. —
Odwrócił się, przeskakując po trzy stopnie. Miły staruszek. Może i nie miał
podejścia do większości „kanalii”, ale Hogwart bez niego to nie Hogwart. I
Blaise musiałby poszukać innego dostawcy z Hogsmede, który zająłby się niecierpiącymi
zwłoki sprawami w trakcie tygodnia. Oczywiście, nie pozostawał panu Argusowi
dłużny — najlepsze nadziewane czekoladki nigdy nie zostawały w kuchni, a Filch
nie jadał w Wielkiej Sali z całą bandą i nauczycielami. Uczciwa wymiana.
Blaise dotarł wreszcie na siódme
piętro, wspiął się po schodach Wieży Północnej i zatrzymał dopiero na okrągłej
platformie, nad którą wisiała klapa. Zwykła, drewniana, zbita z lekko
spróchniałych desek, za to mocno trzymająca niewielką tabliczkę — Sybilla Trelawney, Nauczycielka
Wróżbiarstwa. Jedno pociągnięcie, a pokrywa opadła, wysuwając chwiejną
drabinkę. Wspięcie się po niej nie zajmowało dużo czasu, ale było najmniej
przyjemnym punktem wizyty w wieży — Blaise nie mógł oprzeć się wrażeniu, że
któryś ze szczebli pęknie albo cała konstrukcja zerwie się i spadnie, a razem z
nią nieszczęsny Diabeł.
Pokręcił głową, westchnął i
podciągnął się. Nieprzyjemne trzeszczenie, które jednak mogło być tylko
wytworem jego wyolbrzymiającego sytuację umysłu, nieustannie przypominało o
kruchości drabiny, służącej uczniom od lat. Może Sybilla tak rzadko schodziła z
wieży, bo wiedziała o niebezpieczeństwie? Chociaż gdyby Blaise przejmował się
każdą zapowiadającą nieszczęście przepowiednią wróżbitki, w ogóle nie
wychodziłby z domu, ba, nie miałby odwagi się urodzić.
Pod koniec wspinaczki dotarły do
niego pierwsze pasma dymu z wszechobecnych kadzideł, słodkogorzki zapach
wypełnił drgające nozdrza. Diabeł kichnął porządnie, pokonując ostatnie
szczeble, i wyskoczył z wrażeniem, że właśnie się teleportował. Przytłumione
światło, ledwie przedostające się przez zasłonięte okna, ostrożnie lokowało się
w pomieszczeniu, jakby niepewne, czy zaraz nie zostanie na dobre wygonione.
Ściany zostały w całości zasłonięte półkami, na których poustawiano pokaźną
kolekcję kryształowych kul, zestawy różnej wielkości porcelanowych filiżanek,
powyginane talie kart, porozsypywane też w niektórych miejscach zakrytej
dywanami podłogi, nawet dopalające się świece. Pufy, pufki i głębokie fotele
otaczały niskie, okrągłe stoliki, porozstawiane właściwie na każdej wolnej przestrzeni
w pomieszczeniu. Niektóre szafki i ściany też poobwieszano dywanami utrzymanymi
w ciepłych, wyrazistych barwach. Kadzidlany dym przepływał między dzbankami na
herbatę, zaglądał do filiżanek, wsuwał się pomiędzy karty, jakby próbował
odgadnąć ich znaczenie. Krążył między fotelami, tańczył w świetle czerwonych lamp,
gonił drobinki kurzu i drażnił wlatujący przez uchylone okna wiatr. W końcu
zbierał się i zwijał u stóp obutych w czerwone pantofle, chował za grubymi
szkłami okularów, próbując dostrzec przez nie to, co widziała tylko ich
właścicielka. Wplatał się w rozwichrzone loki na głowie, jakby sprawdzał, czy
siwizna przyjmie się między pasmami o barwie przejrzałego zboża. Wszechobecny.
Nieuchwytny.
Jak duch.
Blaise zatrzymał się przy
wejściu, chcąc się upewnić, że profesor Trelwaney nie dostała nagle ataku Wewnętrznego
Oka. Widział ją kiedyś podczas takowego. Wtedy pierwszy raz żałował, że nie
mógł czegoś odzobaczyć.
Sybilla Patricia Trelawney była
kobietą dość wysoką, raczej szczupłą i sprawiającą wrażenie ogólnego
rozczochrania. Na rozczochrane wyglądały jej szaty, czyli spódnica w
nieodgadnione wzory i wątpliwego pochodzenia sweter, tak też prezentowały się
blond włosy, nawet oczy, bezpiecznie zakwaterowane za szkłami niby od lupy,
ewentualnie lornetki. Nierozgarnięta, wiecznie zagubiona, o pewności siebie jak
u firanki. A wiadomo, że takie są mało pewne — cały czas się zwijają, nie
wiadomo, czy w celach kamuflażowych czy raczej tanecznych. Trzeba się z nimi
jednak obchodzić ostrożnie, w końcu cicha woda brzegi rwie.
Blaise Zabini uwielbiał wizyty u
tej starej wariatki.
— Dzień dobry — zagadnął,
zagłębiając się w labiryncie puf i pufek. Profesor Trelawney jakby nigdy nic
stała przy największym ze stolików, który z założenia miał służyć jej jako
biurko nauczycielskie, a w praktyce robił za kieszonkową herbaciarnię, i
masowała sobie skronie, poruszając przy tym okularami.
— Widzę, tak, widzę… Wiem na
pewno. To ty, Neville? Neville Longbutem? — Otworzyła oczy, przyglądając się z
uśmiechem niezrażonemu Diabłowi.
— Nie tym razem. Blaise Zabini
we własnej osobie. — Zasalutował, uderzając obcasami od butów o siebie
nawzajem.
— Blaise, no tak… Neville to ten
z blizną, prawda?
— Chyba muszę panią rozczarować,
ale nie ma żadnego z blizną. Neville to ten z kaktusem. — Zabini osunął się na
jedną z puf, najbliżej miejsca nauczycielki, która właśnie zajęła się
napełnianiem dzbanka liśćmi herbaty.
Profesor Trelawney uśmiechnęła
się tylko, jakby wiedziała coś, o czym on nie miał pojęcia. Jednak, jak Blaise
sam przyznawał, swego czasu zwolnił własne Wewnętrze Oko, bo okazało się równie
użyteczne, jak nóż do wypieków pani Zabini. Piłą byś nie skroił. Kiedyś prawie
połamał sobie zęby na torcie urodzinowym.
— Mam coś dla pani — powiedział,
kładąc na stoliku pakunek, który przed chwilą odebrał od Filcha. Sybilla
przyciągnęła go do siebie krótkim ruchem ręki i rozwinęła, odrzucając rozerwany
papier na bok.
— To bardzo miło z twojej
strony, chłopcze — rzuciła w końcu, stawiając na blacie szklaną kulę, w której
drobinki magicznego śniegu opadały na miniaturkę zamku, skrytego wśród wzgórz.
Blaise tylko się uśmiechnął,
przyglądając się rozrzuconym na podłodze kartom. Niewiele powiedziała, ale
wiedział, że się ucieszyła. To był dobry dzień.
— Powiedz, słońce, sprawdziła
się moja przepowiednia? — Sybilla usiadła na maleńkim krześle, siorbiąc
herbatę. Zaraz się zreflektowała i napełniła też filiżankę Ślizgona, na co ten
skinął głową.
— Nie do końca. Moja matka nadal
żyje.
— A przyjaciel?
Pomyślał o Draconie, który wił
się pewnie niby wąż po dormitorium i syczał na każdego, kto odważył się
zbliżyć.
— Ma się świetnie.
Tylko jakby czegoś mu brakuje. Zaśmiał się w duchu.
— Nie kopnął go hipogryf?
— Nie, ale zachowuje się, jakby
go kopnął. Może nawet nie hipogryf, tylko hormon. — Blaise zanurzył usta w
parującym płynie, a profesor Trelawney tylko zacmokała ustami.
— Jesteś pewien?
— Absolutnie.
— A ty?
— Cóż, gdybym skręcił kark na
schodach, raczej bym teraz z panią nie siedział.
— Tak, tak… — Sybilla z
roztargnieniem pokiwała głową. Chustka, którą przewiązała włosy, prawie zsunęła
się na oczy, ale nie zwróciła na to uwagi. Cieszyła się, że chłopak przyszedł.
Blaise, tak? Blaise… Dobre imię, spod szczęśliwej gwiazdy. Chociaż ta akurat w
trakcie pełni znajdowała się najbliżej Fatum, Gwiazdy Przeznaczenia, położenie
o niebezpiecznym znaczeniu. Fatum było niebezpieczne. Martwiła się trochę, że
chłopak nie chciał jej słuchać — wyraziła się jasno, na schodach zgubi to, co
mu najbardziej potrzebne. Co może być bardziej potrzebne od życia?
— Pani profesor…
— A twój kot? — Poskoczyła
nagle, rozlewając herbatę. — Co z nim?
— Nie wydaje mi się, żeby coś mu
się stało. Jak ostatnio sprawdzałem, wydawał się całkiem żywy.
— Już raczej o nim nie
usłyszysz, chłopcze. Herbatki?
Nie zareagował, ale i tak
wylądowała przed nim pełna filiżanka. Poza rodziną, przyjaciółmi i wszystkimi,
z którymi kiedykolwiek miał kontakt, nawet facetem, który kiedyś wpadł na niego
na Pokątnej, uśmierciła mu też kota. Czy to sugestia, że nie powinien się też
żenić, bo do kolekcji trupów będzie mógł dopisać żonę? Musiał się nad tym
zastanowić. Czy jego każda następna próba zapoznania się z dziewczyną miała się
zaczynać od „Hej, jestem Blaise Zabini. Tak, ten arystokrata ze Slytherinu,
nieziemsko przystojny. Jak się masz? A, zapomniałem wspomnieć, że skoro już się
poznaliśmy, to najpewniej zginiesz. Narka!”? Mistrz podrywu to za mało
powiedziane. Nawet Nott zgarnie więcej dziewczyn, mimo że do flirtowania
nadawał się jak do szycia. Miał bardzo niecierpliwe palce, a chociażby w
robieniu na drutach trzeba było też porządnie robić na cierpliwości. Wujek
Blaise coś o tym wiedział, dzieci.
— Ma pani może jakąś
przepowiednię dla mojego przyjaciela, Malfoya juniora? Bo widzi pani, on się
wstydzi sam przyjść, ale bardzo mu zależy na tego typu sprawach.
— Oh, naprawdę? — Sybilla
wyraźnie się ożywiła, porzucając myśli o schodach czyhających na życie
Blaise’a. — Przypomnij mi proszę, chłopcze, jak on się nazywa? Może poczytamy z
fusów… Skoro to przyjaciel, uda się nawet z twoich… Albo karty, tak, karty,
tylko potrzebne mi imię… Od „A” do „H” jest kier czy pik? Chyba że to się
rozdzielało po figurach…
— Sybillo? — Od strony drabiny
rozległ się starczy głos, jakby zaciekawiony rodzajem swojego położenia. Po
chwili do uszu Zabiniego dotarło ciche poskrzypywanie drewnianej konstrukcji.
Czyli nie wymyślił sobie tego, porządne drabinowe zaniedbanie! Będzie musiał
porozmawiać z Filchem.
Chcąc usłyszeć jeszcze malutką
przepowiednię dla Dracona, zamachał profesor Trelawney przed nosem.
— Dracon Malofy, pani profesor.
Ta uśmiechnęła się nieznacznie,
ale zaraz zamarła, ściskając żylastymi palcami ramiona krzesełka. Zacharczała,
wytrzeszczając oczy jeszcze bardziej niż zazwyczaj, siedziała w bezruchu,
napięta do granic możliwości. Sala zdawała się reagować na zachowanie
właścicielki, bo światło jeszcze bardziej przygasło, wiatr zakołysał
płomieniami świec. Wcześniej spokojny dym z kadzideł zawirował gwałtownie,
płynąc w kierunku Sybilli, otaczając ją mglistymi mackami, dusząc.
Nieuchwytny. Jak duch.
Jak widmo.
Profesor Trelawney w nagłym
zrywie wciągnęła powietrze, a głos, który wydostał się z jej gardła, nie był
ludzki.
— OTO NADSZEDŁ TEN, KTÓRY MIAŁ
MOC ZATRZYMANIA CZARNEGO PANA... ZRODZONY Z TEGO, KTÓREGO NIE WYBRAŁA RÓŻDŻKA,
A NARODZIŁ SIĘ ZMIESZANY I ZMIESZANIEM SIĘ ZAJĄŁ... A CHOĆ CZARNY PAN NAZNACZYŁ
GO JAKO SWEGO, MIAŁ ON MOC, JAKIEJ CZARNY PAN NIE ZNAŁ... I TERAZ JEDEN ZGINIE,
ABY WYRÓWNAĆ RACHUNKI, BO TEN ZACIĄGNĄŁ DŁUG U SAMEJ ŚMIERCI… ZACIĄGNĄŁ… DŁUG…
U… SAMEJ… ŚMIERCI…
Zakrztusiła się dymem, który
jednak rozwiał się, gdy tylko skończyła mówić. Niezadowolony.
Blaise z szeroko otwartymi
oczami wpatrywał się w nauczycielkę wróżbiarstwa, spokojnie zajmującą swoje
dotychczasowe miejsce, jakby nic się nie stało.
— Coś nie tak, chłopcze? —
spytała, popijając parujący napój.
Zabini pokręcił głową, wstał, zaraz
z powrotem usiadł, aż wreszcie odwrócił się w stronę drzwi, napotykając
spojrzenie dyrektora Hogwartu.
Jeśli
wcześniej lekko się zaniepokoił, teraz ogarnęło go czyste przerażenie. Nigdy
nie widział w oczach Albusa Dubledore’a tego, co w tej chwili pewnie zobaczyłby
w swoich.
Profesor Albus Dumbledore, jeden
z największych czarodziei wszechczasów, dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa
w Hogwarcie, odznaczony orderem Merlina Pierwszej Klasy, człowiek, na którego
nikt o zdrowych zmysłach nie spojrzałby krzywo, człowiek, którego Blaise od
samego początku darzył niezaprzeczalnym szacunkiem…
Albus Persiwal Wulfryk Brian Dumbledore się bał.
****
W dormitorium Domu Węża z reguły nie było zimno. Przeczyło to przekonaniom większości nieślizgońskich
uczniów, którym zdarzało się postrzegać lochy Slitherinu na równi z więzieniem.
Nie można zaprzeczyć, niekiedy chłód aż przenikał do kości, ale zdarzało się to
tylko w dwóch przypadkach — podczas wściekłych wizyt Snape'a, który zdawał się
wtedy zachowywać wręcz przerażający spokój, i w tych nielicznych momentach, gdy
Książę Slitherinu był nie w humorze. Nie musiał nawet siedzieć ze wszystkimi w
Pokoju Wspólnym — chłód przenikał z jego dormitorium do całej reszty
pomieszczeń w lochach, nieprzyjemny, gryzący, niespokojny. Każdy Ślizgon mający
na uwadze zachowanie własnego życia, trzymał się wtedy daleko od panicza
Malfoya, trafnie uznając takie postępowanie za jedyny sposób na uniknięcie
zamrożenia stalowym spojrzeniem. Jednak do tych rozsądnych przedstawicieli Domu
Węża nie zaliczano zarówno Blaise’a Zabiniego, jak i Teodora Notta, więc gdy
ten w całkowitym opanowaniu kierował się w stronę dormitorium niby rycerz
zmierzający do jamy smoka, posyłano mu tylko pełne otuchy i współczucia spojrzenia
— gapie szeptali i plotkowali, prześcigając jeden drugiego w pomysłach na
ujarzmienie gada, ale gdy przychodziło co do czego, woleli zostać w wygodnych
fotelach przy kominku, nie narażając wątłego zdrowia fizycznego, nie mówiąc już
o psychicznym. Draco Malfoy nie był znany ze swojej przemocy w postaci mocnych
prawych sierpowych — wystarczyło spojrzeć mu w oczy i narazić się na parę
niewybrednych, a zarazem rażąco inteligentnych komentarzy, a człowiek nie mógł
się pozbierać przez dobre kilka dni. Taki już urok Malfoyów.
Nott poprawił na ramieniu wypchaną torbę, przeczesał włosy i,
pogwizdując, wspinał się po wytartych stopniach. Zaliczył bibliotekę,
wypożyczył wszystkie książki, jakie były mu potrzebne, na obiad zjadł łososia z
pastą z bazylii i dodatkowo oszczędzono mu szlabanu za wylanie eliksiru na
Blaise'a, więc uznawał się za bardziej niż zadowolonego. Snape wykazał się
wyrozumiałością, stwierdzając, że z pewnością kleista ciecz wylądowała na
twarzy pana Zabiniego w sposób niezamierzony. W przypadku każdego innego
nauczyciela Teodor skomentowałby tego typu reakcję krótkim "naiwniak"
i w duchu pokładałby się ze śmiechu na widok nieudolnych prób pozbycia się mazi
w wykonaniu Diabła. Mistrz Eliksirów jednak w jakiś swój pokrętny sposób czasem
decydował się dopiec uczniom, szczególnie jeśli dotyczyło to zaangażowania
kogoś postronnego, który wykonałby konieczne, prawda, działania rozpoczynające
tortury, w tym wypadku Teodora Notta. I mimo całej nerwowości, niedostępności
czy chłodu u Nietoperza, Ślizgon darzył go szczerą sympatią. Tym bardziej, gdy
ten na celownik obierał sobie Blaise’a, ewentualnie Dracona. O tak, Smok kontra
Nietoperz, to dopiero był widok. A zwyczajowa wygrana tego drugiego czyniła
pojedynek jeszcze ciekawszym.
Skoro już mowa o Malfoyu... Nott nie mógł nie zauważyć lekko
zalatującej niepokojem ciszy w Pokoju Wspólnym. Na tak niecodzienne zjawisko
znalazłbyś tylko jedno wytłumaczenie — Smok miał kolec w łapie. I najwyraźniej
nie potrafił samodzielnie sobie z nim poradzić. Co to oznaczało dla Teodora?
Lubił mówić o nadchodzącym obowiązku jak o zakładaniu białego kitla i
plakietki z wirującym napisem
"profesor Teodor Nott, specjalista ds. psychologii zwierzęcej".
Jeszcze tylko naciśnięcie klamki i zatęchła gadzia jama stanęła przed nim otworem.
No, może z tym "zatęchła" trochę przesadził. Kto jak kto, ale
Draco Malfoy dbał o porządek z wręcz pedantyczną dokładnością. Układał pióra
kolorystyczne, zgodnie z zabarwieniem lotek. Nie mógł wyjść z pokoju, jeśli nie
pozostawił za sobą idealnie pościelonego łóżka, dokładnie wytartego blatu
biurka i każdego jednego przedmiotu ułożonego nigdzie indziej niż w miejscu, w
którym miał być. Nawet jeżeli oznaczało to poprawienie kąta, pod którym leżała
książka - on musiał ją przestawić, bo, nawet jeśli nie zrobiłby tego od razu,
po chwili by się wrócił.
W pokoju znajdowały się tylko trzy łóżka, co było wynikiem zażartych
negocjacji z opiekunem Domu Węża i niedającą się zachwiać argumentacją (Malfoy
nie omieszkał wspomnieć o niestabilności psychicznej u Zabiniego i samego
Teodora), tak też pozostali przedstawiciele płci brzydkiej z czwartego roku zajmowali osobne
dormitorium. Trzyosobowego pokoiku nie zaliczyłoby się do wielkich, ale jeśli
ceną za zwiększenie prywatności i pozbycie się zbędnego towarzystwa w postaci
Gregory'ego Goyle'a i Vincenta Crabbe'a miało się okazać niewielkie
zmniejszenie dostępnej przestrzeni, nikt nie oponował. Trzy łóżka, trzy zielone
baldachimy i trzy zdobione srebrem narzuty, a na jednej z nich siedział samotny
Dracon Malfoy, opierając przedramiona na kolanach. Platynowa czupryna opadła mu
na czoło, dłonie, blade niczym z porcelany, leżały na kolanach, drżąc lekko.
Zimne, stalowe spojrzenie utkwił w niewidzialnym punkcie gdzieś przed sobą,
fale metalu napierały na źrenice, jak wzburzone morze atakuje Bogu ducha winny
ląd podczas sztormu. Chociaż pokój oświetlał zawieszony pod sufitem żyrandol,
chwiejny ogień świec zdawał się jeszcze mniej pewny, jeszcze mniej stały,
lękliwy, jakby żelazna rama nie mogła go ochronić przed spojrzeniem wykutym ze
stali.
— Smoku...? — Nott odłożył torbę przy nodze łóżka i zaraz ją poprawił,
gdy Malfoy zerknął spode łba na jej krzywe ułożenie. — Co się stało?
— Tamto stało. — Skinął w stronę rogu pomieszczenia, gdzie leżała
doniczka z paprotką Blaise'a. — Ale od jakiegoś czasu jest przewrócona.
— Nie udawaj idioty, bo ci to nie wychodzi. — Teodor przewrócił oczami
i przycupnął na skraju swojego łóżka, naprzeciwko Dracona.
— Zaliczam się do wyjątków, które mogą. Wy nawet nie musicie udawać,
bez problemu inteligencją napełnilibyście czaszkę mrówki, a i tak zostałoby
miejsca na jej mózg.
— Napadły cię biologiczne myśli? Zamierzasz zostać kolejnym
Longbottomem i kupić sobie kaktusa? — Nott musiał uważać, nie przebierać w nieostrożnych słowach. Tylko głupiec
drażniłby smoka... Czyli pasowałoby się
upewnić, że nagle nie wpadnie tu Blaise.
— Jesteś pewien, Nott, że chcesz ciągnąć temat? Jak zacznę sypać
łacińskimi nazwami, zagrozi ci choroba popromienna.
— Choroba popromienna?
— Oho, już się zaczyna.
Teodor przewrócił oczami. To sobie dzisiaj wytrenuje gałki.
— Jesteś pewien, że od łacińskich nazw pada się na chorobę popromienną?
— Od obiektów nieznanych i niemożliwych do zaakceptowania, owszem.
Łacińskie nazwy są dla tych powyżej przeciętnej w poziomie edukacji. Jesteś w
stanie dopowiedzieć sobie resztę? — Draco pierwszy raz spojrzał na
współlokatora i pierwszy raz zawahał się, gdy dostrzegł na jego twarzy oznaki,
jakby nie patrzeć, troski. Troski? Odgonił natrętny obraz, który nakładał się
na rzeczywistość.
Dlaczego na
miejscu Teodora momentami widział Goyle'a? Nigdy nie przebywał w jednym
pomieszczeniu z tym przygłupem dłużej niż godzinę lekcyjną, a żeby potem z
własnej woli... w wolnym czasie? Dlaczego w ogóle widział te obrazy? Przecież
to się nigdy nie zdarzyło. Potrzasnął głową, a Teodor zmarszczył brwi,
wpatrując się z niepokojem w sylwetkę przyjaciela. Najwyraźniej coś do niego
mówił.
— Słucham? — zagadnął Malfoy, mrugając gwałtownie, gdy gęba Gregory'ego
nałożyła się na twarz Notta.
— Właśnie się zastanawiałem, czy w ogóle mnie słuchasz. — Profesora
Notta czekało ciężkie zadanie z równie ciężkim przypadkiem. Na szczęście, był
specjalistą. A jak wiadomo wszem i wobec, specjalista prędzej skoczy z mostu,
niż przyzna się do błędu. Za to Teodor bardzo nie chciał
umierać.
Bardzo.
— Dalej, Smoku, wyduś to z siebie i popijemy Ogn... — Ugryzł się w
język, z trudem opanowując chęć klepnięcia się w czoło. Mimo że w Slytherinie
zawsze krążyły jakieś niezbyt dozwolone trunki, a co za tym idzie, nie miałby
problemów ze zdobyciem butelki czy dwóch, Draco Malfoy miał swoje zasady. Draco
Malfoy nie pił. Nigdy. Nawet w myślach nie powąchał alkoholu. — ... ogniście
świeżutkim sokiem dyniowym!
Ślizgon tylko popatrzył na Notta z powątpiewaniem i uniósł brew, ale
nie skomentował wypowiedzi przyjaciela w żaden sposób, co dawało Teodorowi
pierwszą iskierkę nadziei na powodzenie terapii. Albo przynajmniej zakończenie
jej w sposób, który obaj przeżyją.
— To co? Zrobimy sobie chłopski wieczór? — Nott zawarł ręce. — Może
nawet Blaise zdąży i...
Blaise. Teodor mówił dalej, ale Draco już go nie słuchał. Doceniał jego
dobre chęci, nawet cieszył się z tych prób przywrócenia mu humoru, jak
nieudolne by one nie były. Nie mógł się jednak skupić, gdy Nott zamieniał się
nagle na twarze z Goyle'em, a wzmianka o Zabinim przypomniała mu tylko o
incydencie z korytarza – zobaczył go, Blaise’a, i już ruszył w jego stronę, ale
nagle na czarną gębę współlokatora nałożyła się niezdrowo biała gęba Crabbe'a.
Draco zatrzymał się na środku przejścia i stał tak, dopóki ktoś go nie
potrącił, aby zaraz potraktować jakimiś wymyślnymi obelgami i uciec, gdy zdał
sobie sprawę, do kogo mówił. Od tego czasu obrazy nakładały się na siebie coraz
częściej, choć pierwszy taki incydent miał miejsce w trakcie wyboru Czary, gdy
zamiast Hermiony wśród reprezentantów widział tego Krukona... O, Cedrika
Digory'ego.
Nieprawdziwa wizja nachodziła na obraz przed jego oczami, ale, mimo że
wciąż widział obie wersje, momentami wizja wydawała się wyraźniejsza. Prawie
uciekł z sali Obrony Przed Czarną Magią, gdy zamiast profesor Celesty, która
uczyła ich na czwartym roku, zobaczył jakiegoś szaleńca z sztucznym okiem i
nogą z kawała blachy. Odpuścił sobie potem resztę zajęć i zamknął się w
dormitorium, żywiąc szczerą i jakże głupią nadzieję, że to wszystko działo się
przed jego oczami z powodu zmęczenia albo niezadowolenia. Bo owszem, czuł
wzrastające niezadowolenie, które pielęgnował dokładnie i z oddaniem od czasu
przeczytania listu od matki, doręczonego przez Dubledore’a. Zastanawiał się,
dlaczego nie mogła po prostu wysłać wiadomości sową, ale tłumaczyła, że przez
swoje położenie (a była nim jakaś mugolska dzielnica), wolała nie nadawać
poczty
w sposób
tradycyjny, żeby nie zwrócić uwagi mugoli właśnie. Co natomiast robiła w tej
przeklętej okolicy? Szukała mieszkania swojej drogiej siostry, którą podobno dopadły nagle niewiadomej
przyczyny dolegliwości zdrowotne i dość poważne kłopoty ze snem. Draco wierzył
w takie wytłumaczenie jak w odpowiedzialność Blaise’a, czyli wcale, ale bezsensowne
wycieczki Narcyzy Malfoy nie były głównym powodem jego niezadowolenia. Matka
zamierzała pozostać z ową siostrą, którą spotkał zaledwie kilka razy w życiu,
na dłuższy czas, co oznaczało, że musiał spędzić w Hogwarcie święta. Sam jeden w otoczeniu jakichś
wyrzutków losu... I z niesmakiem zdał sobie sprawę, że takim wyrzutkiem się
stanie. Jawna niesprawiedliwość.
Oczywiście, natychmiast wyrzucił z głowy przypuszczenie, że może panna
Granger zwykle zostaje w szkole na takie okazje. Przecież nie miało to żadnego
znaczenia.
Ale jakby została, nie obraziłaby się na propozycję rozmowy czy dwóch?
— ...babeczki. Ale, jak mi Salazar miły, prędzej by sobie zęby połamał,
niż... — mówił Nott, tak wciągnięty we własną opowieść, że nie zwrócił uwagi na
kompletną ignorancję ze strony Dracona. Może to i lepiej, przemknęło Malfoyowi
przez myśl, gdy wstawał z zamiarem opuszczenia dormitorium.
— Dzięki, Teo — przerwał wywód Notta, zarzucając kurtkę na ramiona. —
Ja... — Skinął na drzwi i wyszedł, a pozostało za nim jedynie echo
trzaskającego zamka. Teodor wpatrywał się w puste łóżko przyjaciela, a jego
głowy nie mogła opuścić wyjątkowo natrętna myśl — "Co, na Merlina,
zrobiłem nie tak?".
****
Dużo się ostatnio działo.
Początek czwartego roku nauki w Hogwarcie. Wizyta roztańczonych Francuzek i
tych zakutanych w skóry jaskiniowców, którzy zamiast różdżek woleli toporne
kije, krzeszące iskry na prawo i lewo. Aż dziw, że sobie jeszcze nie podpalili
tych idiotycznych futer. Turniej, karteczki zanurzające się w płomieniach Czary…
Tak rozczarowujący wybór… Zima zbliżała się wielkimi krokami, a te pierwsze
miesiące minęły jak mrugnięcie okiem. Dlaczego wciąż wydawało mu się, że coś
jest nie w porządku? Niepokój, wrażenie niespójności skradało się za nim od
początku roku szkolnego, nieustępliwe, konieczne do zignorowania, ale czuł, że
nie powinien tego tak zostawić. Coś musiało się stać.
Aż pojawiły się obrazy.
Szedł, a wizje znikały z jego pola widzenia, żeby zaraz pojawić się
ponownie. On, Crabbe i Goyle na korytarzu, zaśmiewający się z jakiegoś
idiotycznego żartu. Przecież to niedorzeczne. On, Crabbe i Goyle w Pokoju
Wspólnym Ślizgonów, rozprawiający nad zapowiadaną śmiercią jakiegoś mugolaka.
Jaką śmiercią? On, Crabbe i Goyle na trybunach, z pełnym zaangażowaniem
wykrzykujący obelgi w stronę Pottera. Dlaczego ciągle widział siebie z tymi
dwoma głąbami? On szpiegujący Złotą Trójcę. On na szlabanie w Zakazanym Lesie.
On z nową miotłą i wkupionym miejscem do reprezentacji Domu Węża w Quidditchu.
On z ojcem w Esach i Floresach… Co,
na Salazara?! On, samotny chłopiec, którego w Malfoy Manor najżyczliwiej
traktowały skrzaty domowe, a były i tak dość szorstkie w obejściu. Gdzie
Octavia? On, nieustannie i z wyraźną satysfakcją plujący jadem w Hermionę
Granger. On przed chatką gajowego, Hagrida, czekający na egzekucję jakiegoś… Co
to było? Hipogryf?
Najbardziej zastanawiała go kwestia tego, co przedstawiały pojawiające
się wizje, bo do zjawiska doświadczania ich mógł się przyzwyczaić. Lucjusz
siedział grzecznie w Azkabanie, przywiązany do sufitu wiekowymi łańcuchami, a
Draco nie rozmyślał dużo bezpośrednio na jego temat. Co więcej, nigdy nie
widział go „na żywo”. I chyba nie musiał dodawać, że nie żałował takiego obrotu
spraw. Dlaczego więc wizje ukazywały Lucjusza jako ojca, który zabiera swojego
syna do księgarni? Oczywiście, nie zachowywał się w obrazach zbyt ojcowsko, ale
nie zmieniało to faktu, że jednak jakimś sposobem byli w Esach i Floresach razem. A Crabbe i Goyle? Znał ich od pierwszego
roku, to prawda, ale zawsze trzymał się od nich z dala czy też raczej pilnował,
żeby to oni się do niego nie zbliżali. I nigdy, przenigdy nie powiedział złego
słowa na Pottera. Nie często przyznawał się do tego typu spraw, ale… tak, byli
przyjaciółmi. Nie jedynymi, znosił też towarzystwo Zabiniego i Notta, lecz
przyjaciółmi. A Draco Malfoy miał swoje zasady. Draco Malfoy zawsze dochowywał
wierności.
Jeszcze wszystkie incydenty z Granger, w których wyraz „szlama”
zasługiwał na miano najczęściej dobieranego słowa. Musiał przyznać, że kiedyś
go użył. Raz, jeden. Nadgryzł, przeżuł i zaraz wypluł, a jednak wypowiedział,
nie do końca zdając sobie sprawę ze znaczenia, które niechętnie dźwigało. To
były czasy, kiedy w nieszczęsnej Granger interesowały go jedynie nad wyraz
długie zęby, co było bezpośrednio spowodowane jego fascynacją bobrami. A potem
spojrzał jej w oczy. I już nigdy nie zwrócił wzroku na zęby.
Ktoś pewnie by celnie zauważył, że nie powinno się oceniać ludzi
jedynie po wyglądzie. Bo niby co Malfoy wiedział o Granger? Co mógł o niej
wiedzieć pierwszego dnia w Hogwarcie, gdy zlodowaciały metal zetknął się z
bursztynowym płomieniem? Złamanego knuta by nie postawił, że odgadłby poprawnie
choć kilka kluczowych zdarzeń z jej życia. Ale nie, tu wiedza nie była
najważniejsza. Tu nie wiedza przeważyła szalę.
Spojrzał w jej oczy. Powoli i ostrożnie zanurzył się w oceanie
bursztynu, lśniące fale obmywały mu stopy, a on zrobił krok prosto w morską toń.
Czytał z jej spojrzenia jak z otwartej księgi, zobaczył w nim, spojrzeniu
Hermiony Granger, zwykłej mugolaczki, tyle magii, ile nigdy nie dostrzegł w
oczach żadnego czarodzieja. A, biorąc pod uwagę jego pochodzenie i nazwisko
Malfoy, ulokowane tuż za imieniem, miał okazję widzieć takowych wiele. Rodzona
matka rzadko otwierała się przed nim tak bardzo, jak panna Granger. A przecież
ona nie była do bólu autentyczna dla niego — zwracała swoje ufne, pełne
zachwytu spojrzenie na każdego, kto pojawił się w zasięgu wzroku, najpewniej
nawet nie wiedząc, jak wpływało to na ludzi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że
znalazł w tamtym momencie jedyną osobę w magicznym świecie, zdolną ofiarować mu
przedmiot jego usilnych pragnień — bezwzględną prawdę.
Gryfonka, która pojawiła się
przed jego oczami, wydawała się prawdziwsza, niż czające się dookoła wizje.
Zdziwionym i lekko zaniepokojonym wzrokiem spojrzała mu prosto w oczy, a Malfoy
zobaczył, jak przystawia mu różdżkę do gardła. Już zamierzał inteligentnie
zapytać, o co jej chodziło, gdy cofnęła się nieznacznie, opuszczając magiczny
atrybut. I zaraz uraczyła go mocnym prawym sierpowym.
— Miałem coś na twarzy? —
mruknął, przykładając dłoń do policzka, czekając na ból, który się jednak nie
pojawił. Jak to możliwe?
— O czym ty mówisz, Malfoy? —
Hermiona Granger poprawiła swoją przepakowaną torbę, zerkając z niepokojem na
rozkojarzonego Ślizgona. Wyglądał, jakby miał gorączkę, ale nie był nawet
zarumieniony.
Draco pokręcił głową, dotykając
policzka, w który przecież przed chwilą uderzyła i to dość porządnie. Kolejna
wizja?
— Malfoy..? — Co tu się, słodki
Godryku, działo? Człowiek nie może spokojnie wyjść do biblioteki, żeby nie
spotkać na korytarzu przeklętego Ślizgona, który właściwie nie powinien opuszczać
odosobnionych progów dormitorium. Taki wygląd musi zostać zakazany. Zaraz, co
ona mówiła? A właśnie, nie powinien wychodzić z dormitorium, żeby nie rozsiewać
głupoty, prawda?
Draco ponownie potrząsnął głową
i zobaczył siebie samego, uciekającego przed rozwścieczoną Gryfonką. Odetchnął
z jako taką ulgą, mając pewność, że Granger znęcająca się nad jego twarzą była
tylko wizją. Ale dlaczego miałby w ogóle myśleć o czymś takim?
— Mam coś na twarzy, Granger? —
powtórzył, chcąc zwycięsko wybrnąć z sytuacji. Hermiona momentalnie odwróciła
wzrok.
— Poza codzienną miną,
wyrażającą skrajny idiotyzm, nie zauważyłam niczego podejrzanego, więc nie
musisz się martwić. Nie zacząłeś myśleć — wypaliła, uparcie wpatrując się w
jakiś punkt na skos od niego. Po co w ogóle się zatrzymała? Przecież to Malfoy.
Z tymi swoimi oczami, włosami i słowami, które wystarczały, aby odebrać jej
zdolność racjonalnego myślenia. Tylko piekielnik Malfoy.
— Też się cieszę, że cię widzę. Co
tam takiego ciekawego? — Odwrócił się mniej więcej w kierunku, w który
patrzyła, mrużąc lekko oczy. — Raczej żadna sensacja, nie widać ani Blaise’a z
Wealseyówną, ani Weasleyówny z Blaise’em.
Hermiona otworzyła oczy jeszcze
szerzej, w bursztynowych tęczówkach odbijało się światło dogasających pochodni.
— Skąd o tym wiesz? — Czy
przypadkiem Ginny nie wspomniała, że Zabini jeszcze nie zdradził ich „małej”
tajemnicy Draconowi?
— Wierz mi lub nie, ale ja wiem
różne rzeczy. Blaise dalej pławi się w świadomości, że udało mu się utrzymać
ten, pożal się Merlinie, związek w sekrecie. — Uśmiechnął się nieznacznie,
składając ręce za plecami.
— No tak, bo tobie nie może
odpowiadać, że Zabini umawia się z Gryfonką. — Panna Granger przewróciła
oczami, gotowa bronić przyjaciółki. Wprawdzie nie była z Ginny tak blisko, jak
z Harry’m czy Ronem, ale nie zmieniało to faktu, że się przyjaźniły. A Hermiona
nie zamieniłaby młodej Weasley na jakąkolwiek Lavender czy inną niezrównoważoną
plotkarę, których znalazłoby się niestety więcej niż mniej.
— I znowu to robisz. — Starał
się w jak największym stopniu ignorować pojawiające się wizje, co nie było
takie znowu łatwe, bo twarz Hermiony raz po raz wykrzywiał płaczliwy wyraz.
Czuł, że wywołany przez niego. Ale on przecież nic takiego nie zrobił, prawda?
Te kilka liścików, wytykających nadzwyczajną bujność loków Gryfonki, które
swoją drogą nie były znowu takie złe, nie mogły doprowadzić jej do stanu
krytycznego. Nie obrażał jej w ten czysto złośliwy i nienawistny sposób, który
niejednokrotnie widział w wizjach. Nigdy tego nie zrobił.
Prawda?
Nie w tym świecie, Draconie
Lucjuszu. Nie w tym świecie.
Rozglądnął się gwałtownie, ale na korytarzu nie dostrzegł nikogo poza samym
sobą i Gryfonką. Następne urojenie? Najpierw
obrazy, teraz głosy. Jak mi Salazar miły, skończę w Mungu na oddziale
zamkniętym, przemknęło mu przez myśl, zanim ponownie skupił wzrok na pannie
Granger.
— Co znowu robię? — Hermiona przemogła się i spojrzała mu w oczy. Nie
była gotowa na wachlarz uczuć, którym została uraczona, na oglądnie strefy, jak
jej się zdawało, intymnej. Widziała zwoje metalu, nachodzące jeden na drugi,
pochłaniające się nawzajem, spienione wątpliwościami, więzami pomiędzy
konkretnymi emocjami. Niezadowolenie, smutek, zrezygnowanie. Pasja, upór,
precyzja. Pedantyzm, perfekcja, wymaganie. Niepokój, niezrozumienie,
zdziwienie. Niepewność.
Strach.
Sym… patia?
— Wyciągasz błędne wnioski na podstawie błędnych przekonań.
— Ach tak?
— Oczywiście.
— Takich jak to, że skoro Ron pochłania niezmierzone ilości pożywienia,
najpewniej chce mi zaimponować?
— Dokładnie ta… Co? Nie. Takich, że skoro Ślizgon, to ceni tylko
Ślizgonów, a całą resztę uważa za niegodną.
— Nic takiego nie powiedziałam.
— Nie?
— Nie. Nie każdy Ślizgon. Nie Teodor Nott. — Natychmiast ugryzła się w
język, za późno zdając sobie sprawę, że powiedziała za dużo.
— Teodor Nott? — Teodor Nott? Niemożliwe. Wiedziałby o tym.
— Nie znasz?
— Nie, nie znam, mimo że mieszkamy razem w dormitorium od pierwszej
klasy, jego rodzice odwiedzali moją matkę od niepamiętnych czasów i siedziałem
z nim w kołysce. Wspomniałem już o tym, że był u mnie kiedyś na wakacje?
Calutkie dwa miesiące?
Hermiona przewróciła oczami.
— Nie, zdecydowanie nie kojarzę gościa. Twój kolejny ślizgoński partner
od nieregulaminowych eliksirów? — Nott? Już sobie z nim porozmawia. Nachodzić
tak biedną Gryfonkę. Co ona mu znowu zrobiła?
— Nie, pomyślałeś kiedyś o tym, że tylko z tobą robię „ciemne
interesy”? Nie wszyscy marzą o tego typu sprawach, a już na pewno nie Teodor.
— Ach, Teodor. Już mówicie sobie po imieniu? — Ile oni się mogli znać?
Niespełna rok? Dwa? Góra trzy.
— To jak mam się do niego zwracać? „Panie Nott”? Jesteś nienormalny,
Malfoy. — O czym oni w ogóle rozmawiali?
— Chociażby. Samo „Nott” by wystarczyło. Czy to nie twój sposób
katalogowania Ślizgonów? Do mnie zawsze mówisz per Malfoy. — Żeby tak otwarcie
się z tym obnosić? Teodor to, Teodor tamto… Jeszcze trochę, a mu się oświadczy.
— To mój sposób katalogowania Malfoyów, Malfoy.
— Czyli uważasz mnie za gorszego?
— Uważam cię za gorszego?
— To był główny przekaz, jak sądzę. Mocno zawoalowany poprawnymi
politycznie określeniami, ale tak, zdecydowanie. — Jeszcze jej pokaże, z
Malfoyami trzeba się liczyć. Stop, cofnij. Z Draconem trzeba się liczyć.
Octavia nie stanowiła zagrożenia.
— Zdążyłam już zauważyć, że jesteś nienormalny?
— Najwyraźniej lubisz się powtarzać, Granger. — Ładnie wyglądała,
stojąc tak przed nim, lekko rozczochrana, ledwo zauważalnie zarumieniona.
Dostrzegł nawet kilka piegów na jej małym nosie. — I jeszcze czerpiesz
satysfakcję z uwag na temat mojego zdrowia psychicznego. Rozmawiałaś kiedyś z
Blaise’em? Wystarczy kilka zdań, a uznasz mnie za najnormalniejszy okaz na
świecie.
— Wątpię, żebym miała szansę. Raczej nie zwróci na mnie uwagi,
niestosownie przyssany do Ginny. — Tak, cała niewygodna sytuacja z panną
Weasley i Zabinim wylatywała jej już wszystkimi otworami, co znaczyło raczej
dobitnie, że miała jej powyżej uszu. Wykazywała się tolerancyjnością,
oczywiście. Ale Ginny była młodsza. Sama Hermiona nigdy się z nikim nie
całowała, więc… Nie, to ostanie nie miało znaczenie i w żaden sposób nie
wpływało na ocenę sytuacji. W żaden, najmniejszy sposób. Nie..
— Zdarzyło ci się wspomnieć, że nie mogę zaakceptować związku Zabiniego
z Gryfonką. Pozwól, że sprostuję. — Uśmiechnął się, przeczesując włosy, które
jednak zaraz z powrotem opadły na czoło, nieposłuszne. — Blaise nie potrzebuje
teraz dziewczyny. To wasza Weasleyówna chodziła za nim już od jakiegoś czasu,
aż on zaczął bredzić, że chce się związać z Gryfonką. Bo widzisz, Blaise jest
bardzo podatny na sugestie. Uznał, że skoro ktoś go pokochał, on powinien
odwdzięczyć mu się tym samym. A tak naprawdę najwyżej lubi Ginny.
— Czyli sugerujesz, że tylko grał, nie mogąc się od niej oderwać? —
Hermiona spojrzała na niego z niedowierzaniem, czując nagle irracjonalny żal,
że sytuacja, której była świadkiem, okazała się tylko zabawą. Przedstawieniem.
A panna Weasley nie miała pojęcia, że została zwerbowana do szeregu aktorów.
Tak jak ty, panienko Granger.
— Nie. — Draco skinął w stronę parapetu, na którym po chwili się
ulokowali. Hermiona podciągnęła kolana pod brodę, patrząc na niego tymi samymi
oczami, które zobaczył ponad cztery lata temu w hogwarckim holu. Tymi samymi,
które wtedy pokochał. — Blaise to skomplikowany przypadek. Czuje się
odpowiedzialny za innych, nawet jeżeli teoretycznie nie powinni go w ogóle
obchodzić. On jej nie kocha.
— Malfoy… — Hermiona uśmiechnęła się nieznacznie, wodząc palcem po
materiale spódnicy. — Wątpię, żeby ktokolwiek naprawdę kogoś pokochał takim
rodzajem miłości w, cóż… tak młodym wieku. Zależy mu na Ginny? Albo chociaż ją
lubi?
Draco niechętnie pokiwał głową.
— To na razie wystarczy.
— To twoim zdaniem kiedy można kogoś pokochać? Skoro my jesteśmy „za
młodzi”? Znajdę to w… którym rozdziale Historii
Hogwartu?
Hermiona spojrzała na niego spode łba, zakładając niesforne pasma
włosów za uszy.
— Nigdy, przenigdy nie waż się żartować z Historii Hogwartu w mojej obecności — powiedziała spokojnie, ale
Malfoy wiedział, że wystarczy jedno nieostrożne słowo, a będzie mógł pożegnać
się z życiem. Przy tym z ulgą zauważył, że wizje zniknęły. Wreszcie. — A
odpowiadając na twoje pierwsze, rozsądniejsze pytanie… — Znowu zerknęła na
niego groźnie i odchrząknęła. — Według mnie wiek nie powinien być
ograniczeniem. Miałam na myśli raczej to, że potrzeba czasu. Tysiąca godzin
rozmowy, tysiąca dni, tysiąca skrajnych emocji. Nie można kogokolwiek pokochać
w dzień. Miłość jest jedną z tych roślin, które trzeba pielęgnować długo i
starannie, bo tylko wtedy oprócz liści wypuści też owoce.
Mówisz, masz.
— To… To wcale niegłupie, Granger. — Malfoy, lekko oszołomiony,
spojrzał na nią. Inaczej niż kiedykolwiek wcześniej.
— Czyli jak większość tego, co mówię.
— Większość?
— Chyba kiedyś przyznałam, że się z tobą zgadzam.
Zaśmiał się, przymykając oczy. Raz gadowi śmierć.
— Granger?
— Hm? — Hermiona już zaczęła się podnosić z zamiarem udania się na
kolację.
— Pójdziesz ze mną na bal? — Nie przemyślał tego, fakt. Ostatkiem sił
powstrzymał się przed zatkaniem sobie ust. Co on najlepszego zrobił?
— Słucham? — Zamarła z torbą uniesioną w połowie i jedną nogą zdjętą z
parapetu.
— Mówię, że już późno.
— Malfoy…
— Pójdziesz ze mną na bal? — Słodki Salazarze, powiedział to drugi raz.
Może się czegoś nawdychał na tym korytarzu? Albo Nott go czymś przytruł… Mógłby
się umyć raz na czas, nie zaszkodziłoby mu. Idiota.
— Malfoy…
— Tak?
— Ktoś już mnie zaprosił.
— No i?
— Tak jakby się zgodziłam.
— Ależ tak, oczywiście. — Skrzywił się lekko, machając ręką. — Chciałem
cię sprawdzić, bo byś się sama nie przyznała, czy z kimś idziesz.
— Ja już pójdę na kolację…
Po co w ogóle pytał? To oczywiste, że już ktoś ją zaprosił. Dlaczego w
ogóle mieliby iść razem? Warzyli wspólnie eliksir, przeprowadzili kilka nic
nieznaczących rozmów, ot, zwykła znajomość. Ach, wspomniał już, że przez
godzinę byli jednym ciałem?
Zamierzał jeszcze ładnie się
pożegnać, ale gdy skupił wzrok, po pannie Granger zostało jedynie stygnące
miejsce na parapecie.
Naprawdę w to wierzyła? Tysiąc
dni, tysiąc skrajnych emocji.
Da się zrobić, Draconie Lucjuszu.
Rozejrzał
się po korytarzu, ale jedynym, co poruszało się w przejściu, był zawodzący płaczliwie
wiatr i cień, tańczący w rytm ognia dogasających pochodni. Sunął po chropawych
kamieniach, zanurzał się w szczelinach, skakał ze ściany na ścianę.
Wszechobecny. Nieuchwytny.
Jak duch.
Jak widmo.
****
Profesor Minerwa McGonagall i
Mistrz Eliksirów, Severus Snape, stali ramię w ramię w najlepiej strzeżonym
pomieszczeniu w całym Hogwarcie. Milczący, z rękami złożonymi na plecach,
wyglądali jak niesforni uczniowie na dywaniku u dyrektora. Ciszę przerywały
jedynie tłumione chrząknięcia i ukradkowe spojrzenia, urozmaicające czas
oczekiwania na przybycie Albusa.
Gabinet dyrektora Hogwartu był
owalny z racji swojego położenia w wieży. Gargulec, nieustraszenie pilnujący
wejścia na prowadzące do niego schody, samym wyglądem skutecznie odstraszał
wszystkich, którzy zamierzali dostać się do chronionego pomieszczenia w mało
szlachetnych interesach. Wystarczyło jednak podać hasło, którego treść nie
odbiegała znacznie od ogólnie dostępnej znajomości nazw słodyczy, a stwór
zwijał swe kamienne skrzydła, odsłaniając przejście i zabierając przybysza na
górę. Obracając się powoli, wynosił gościa aż pod szerokie, dwuskrzydłowe
drzwi, wyrzeźbione z czystej istoty magii. Dumne podwoje we własnym zakresie
decydowały, kto przekroczy ich próg, a władzą nad nimi mógł się poszczycić
jedynie właściciel, zamieszkujący osłaniane przez nie pomieszczenie. W nim
natomiast znalazłbyś wszystko, co tylko kojarzyłoby się z czarami — złoty
drążek, służący za podnóżek dla ogniopiórego feniksa; regały pełne ksiąg,
ciągnące się od samej podłogi aż po sufit, zawierające formułki wszystkich
kiedykolwiek wymyślonych zaklęć; myślodsiewnia, gotowa posłużyć nam za płótno
dla myśli, zarówno tych ważnych, jak i całkiem zbędnych; setki srebrnych
instrumentów o niezbadanym przeznaczeniu, ulokowanych wszędzie, gdzie tylko
zawiesić wzrok, poruszających się całkiem śmiało lub zaledwie drżących. A na
jednym z regałów kulił się intruz, na którego nie zwrócił uwagi sam Albus
Dumbledore, zbyt mały, zbyt skryty, zbyt sprytny, żeby go dojrzeć, zbyt
potężny, żeby wykryć go magią, zbyt niekontrolowany, by nim zawładnąć.
Siedział, zrogowaciałe ciałko opierając na zakurzonych okładkach ksiąg,
szponiaste łapki wbijając w zapisane karty, węsząc krzywą mordką. Śluz wypływał
z jego krwistych ślepek, skapując na poniższe tomy, przepalając papier, niby
kwas. Pociągał rozszerzonymi nozdrzami, chłonął wonie, rozpoznawał zapachy.
Polował.
Słuchał wypowiadanych w strachu
słów. Słuchał myśli. Oglądał drżące dłonie, zmarszczki, które na wzór jego
zrogowaciałej skóry powstawały z upływem Czasu. Czas tworzył, aby potem zabić.
A Poczwarka był jego oczami, uszy stwora słuchały dla jego Pana, nos węszył
zgodnie z jego poleceniami.
Poczwarka był nożem. Czas
trzymał go w garści.
Dzięki niemu Czas wiedział,
dzięki niemu mógł działać. Poza zdolności Czasu wykraczał bezpośredni kontakt
ze światem, bezpośrednia ingerencja. Tylko istniał. Wystarczyło jednak, by
człowiek złamał jedno z najważniejszych praw, by zakłócił porządek świata, a
Poczwarka opuścił swe więzienie w Międzyczasie, gdzie jednocześnie starzał się
i odmładniał, umierał i się rodził, żył i nie istniał. Poczwarka miał łapki,
którymi mógł dotykać. Ciekawe, co powie człowiek, gdy dowie się, że sam
sprowadził na siebie zagładę. Bluźniąc przeciwko naturze, podpisał wyrok
śmierci. Zarówno własną krwią, jak i tą niewinną.
Niewinną, która teraz wypływała ze ślepek Poczwarki, ciemna, dymiąca.
Gryząca.
Niby kwas.
Czas był cierpliwy, może
dlatego, że nie musiał się spieszyć. Istniał, zanim świat się narodził,
zapłonie, gdy świat się wypali, przeżyje, gdy ten umrze. Sam kopał grób dla
świata.
Czas był grabarzem, Poczwarka
jego łopatą.
— Usiądźcie — powiedział
starzec, wchodząc do gabinetu. Biała broda opadała mu na klatkę piersiową,
pasmo śniegu na zszarzałej ziemi. Usiadł za potężnym biurkiem, składając ręce
na blacie przed sobą. Jedyny człowiek, którego Czasowi było trudno złamać.
— Albusie… — zaczęła kobieta,
ale nie dokończyła, bo starzec podniósł rękę. Miał nad nimi władzę, otaczał go
szacunek.
— Zanim cokolwiek powiesz,
Minerwo, chciałbym coś wyjaśnić. — Profesor Dumbledore spojrzał na nią zza
niewielkich szkieł okularów. — Nie tłumacz się. Rozumiem wasze motywy, rozumiem
wasz strach. Bo w strachu robimy wiele rzeczy, zarówno tych najokropniejszych,
jak i najodważniejszych. Nie moim obowiązkiem jest oceniać, do której kategorii
zalicza się wasza decyzja, bo kiedyś wszyscy zostaniemy z własnych rozliczeni.
Moim obowiązkiem jest słuchać i reagować. — Uśmiechnął się. — Widzicie, taki
już los dyrektora. Nie obwiniajcie się, skoro zrobiliście wszystko, co
uważaliście za słuszne. Nie obwiniajcie się, bo w pewnych kwestiach mieliście
odwagę, której innym zabrakło. Nie obwiniajcie się, bo w ten sposób nie
pomożecie ani sobie, ani komukolwiek innemu.
Westchnął, wyciągając spod
biurka tacę z filiżankami i dzbankiem.
— Moja matka była wspaniałą
kobietą, zaręczam. I choć każdy mówi w ten sposób o swojej matce, ja mam dowód.
Otóż — nalał parującego płynu do trzech filiżanek — nauczyła mnie zaparzać
najlepszą herbatę w promieniu trzech tysięcy mil. Jest to jedyna czynność,
którą potrafię zrobić w kuchni poprawnie.
Minerwa skinęła głową, gdy
postawiono przed nią pełną filiżankę, Severus tylko spojrzał na naczynie
podejrzliwie.
— A teraz… — Albus Dumbledore zanurzył
usta w gorącej cieczy. — Opowiedzcie mi wszystko, krok po kroku. Wszystko, co
było, ale zniknęło, wszystko, co było, ale się powtarza. Krok po kroku, dzień
po dniu. Wszystko od narodzin Wybrańca.
Mówili, a Poczwarka słuchał.
Słuchał, a maź, skapująca z jego oczu, wypaliła w księgach kulisty kształt.
Taki sam, w jakim kiedyś zaklęto przepowiednię o chłopcu i czarnoksiężniku, z
których jeden musiał umrzeć, aby drugi mógł żyć.
****
Człowiek jest nicią, która wraz
z upływem czasu zwija się w kłębek sekretów i tajemnic. Niektórym udaje się go
nieco rozwinąć, inni sprawiają, że tylko bardziej się plącze. Każdy powinien
posiadać coś, czym nie dzieli się z nikim postronnym, co zachowuje do
osobistego użytku i cieszy się z tego w samotności. Każdy powinien wykuć sobie
szkatułkę, do której tylko on będzie miał kluczyk. Do której on sam będzie
kluczem.
Harry Potter wiedział o
tajemnicach. I choć nie znał tajemnic ludzkich, do których dostęp jest
najbardziej utrudniony, znał tajemnice przedmiotów. Odkrył sekrety zamku.
Ojciec przekazał Harry’emu
Pelerynę Niewidkę, gdy ten miał po raz pierwszy przekroczyć progi Hogwartu. Na
trzecim roku dostał od Freda i George’a Mapę Huncwotów, której ci nie
potrzebowali, bo wykazywali się znajomością miejsc nawet na niej
nieumieszczonych. Dzięki tym dwóm czynnikom dowiedział się o przejściach, skrytych
za kamiennymi posągami, o pomieszczeniach, których istnienia w życiu by nie
przypuszczał. Mapa pokazała mu lokalizację Łazienki Prefektów, gdy podczas
nocnych wędrówek penetrował zamek, za jej pośrednictwem dotarł do Pokoju
Życzeń, choć nie przedstawiała go bezpośrednio. Nosił okulary, to fakt. Ale
dobry wzrok to nie jedyny czynnik decydujący o tym, czy naprawdę się widzi.
Harry poza tajemnicami Hogwartu odkrył też sekret, który łączył wszystkich
ludzi, kim by oni nie byli — większość tylko patrzyła. Potter wiedział, że aby
dogłębnie zbadać świat, trzeba też widzieć.
Przemierzał hogwarckie mury
przejściem, skrytym w ich wnętrzu. Korytarze wydrążone w kamiennych ścianach
zamku ciągnęły się właściwie przez całą ich długość, gwałtownie unosząc się nad
wszelkiego rodzaju wejściami lub opadając pod oknami, co tworzyło
nierównomierny zygzak przejść, na które raz trzeba się było wspinać, to znowu
zjeżdżać i powtórzyć sekwencję. Stworzone już za czasów budowy Hogwartu, a może
dopiero po jego powstaniu, służyły Harry’emu od niespełna dwóch lat za drugą
Pelerynę Niewidkę, z tym że o trochę innym działaniu. Ukrytymi korytarzami mógł
dotrzeć w każdy zakątek zamku, przez szpary między kamieniami widział
przechadzających się belfrów czy śpieszących na obiad adeptów magii, słyszał
rozmowy, prowadzone we względnej samotności. Korzystał z Murarzy, jak je
nazywał (Murów–Korytarzy), aby dostać się szybciej w
określone miejsce, oszczędzając sobie przepychanek wśród hord uczniów,
spacerował po nich, by najzwyczajniej w świecie pobyć w samotności, której nikt
nie mógł mu wtedy zakłócić. Był dumny z ich odkrycia, bo nawet Mapa Huncwotów
nie uwzględniała istnienia Murarzy, niewykluczone, że jej twórcy nie mieli o
przejściach pojęcia. Niektóre odcinki sprawiały mu więcej kłopotów w
przeprawie, szczególnie, gdy wchodził na wyższe piętra albo przechodził nad
głównym wejściem do Hogwartu, co było nie lada wyzwaniem z racji jego
wysokości. Niekiedy mury się zwężały, co powodowało drastyczne zmniejszenie
dostępnej przestrzeni w Murarzach, z natury nieszerokich, i człowiek musiał się
przeciskać, wciągać brzuch, nawet jeżeli nie miał w nim zbyt dużo, przekręcać
głowę i manewrować ramionami — Harry zaliczał powyższe do nielicznych momentów,
w których szczerze się cieszył ze swojej chudości, zwykle traktowanej przez
niego obojętnie, ewentualnie z niechęcią. Wspinaczka stanowiła o wiele większy
problem, przejście Murarzami na wyższe poziomy okazywało się właściwie
niemożliwe bez użycia czarów, ba, bez różdżki nawet by do ukrytych korytarzy nie
wszedł. Wystarczyło jednak trzy razy postukać magicznym atrybutem w ścianę,
myśląc przy tym o ukazaniu się przejścia, a kamień, choć nie znikał,
przepuszczał delikwenta, który odkrył jego tajemnicę. W taki sam sposób można
się było z Murarzy wydostać, wystarczyło tylko odwrócić bieg myśli — zastąpić
chęć zanurzenia się w ściennym korytarzu na pragnienie wydostania się z
takowego.
Dzisiaj Harry nie przechadzał
się po Murarzach przypadkowo — usłyszał plotki na temat pewnego niepokojącego
wydarzenia, do którego podobno miało dojść w noc Bożego Narodzenia. W
przeciwieństwie do większości przedstawicielek żeńskiej części hogwarckiej
społeczności, a nawet kilku, wydawałoby się, porządnych facetów, nie ekscytował
się na myśl o nadchodzącym zjawisku, mógłby nawet powiedzieć, że był mu
szczerze przeciwny. Nie odważył się wyszeptać nazwy spodziewanego w myślach, bo
oznaczałoby to, że akceptuje jego istnienie, a na to się nie zdobył. Teraz
jednak uznał, że woli mieć pewność i zdobyć czas na przygotowania, ze szczególnym
uwzględnieniem aspektu psychologicznego, bo wszystkie inne nie miały znaczenia.
Całe zgubne przedsięwzięcie rzekomo organizowało grono pedagogiczne pod
nadzorem profesor McGonagall, dlatego zamiast włóczyć się za każdym belfrem z
osobna z nikłą nadzieją, że coś się komuś wymsknie, postanowił zakraść się do
gabinetu Mistrzyni Transmutacji. Co chwilę jakiś uczeń, opiekun czy nauczyciel
zmierzał w kierunku celu wędrówki Harry’ego, zamykał za sobą smukłe, drewniane
drzwi, przytłumionym głosem dyskutował z Minerwą i wychodził, aby zaraz wrócić
i dorzucić do puli jeszcze jedno pytanie. Było to nie tyle frustrujące dla
samego Pottera, co dla profesor McGonagall, która przecież musiała się z każdym
wizytatorem użerać, a możliwość zatrzaśnięcia drzwi przed nosem szczególnie
napastliwych odeszła wraz z pojawieniem się zagranicznych gości — nie mogła ich
po prostu wyrzucić, bo kłóciłoby się to z istotą ich przyjazdu, polegającą
dosłownie i w przenośni na zawracaniu głowy wszystkim naokoło i wywoływaniu
ogólnego zamieszania. Oczywiście, Harry nie był przeciwny przynajmniej jednej
grupie przyjezdnych (i nie miał tu na myśli przedstawicielu Durmstrangu,
których futra Malfoy uznał za uwłaczające i niepoważne), ale wolałby, żeby
znaleźli sobie jakieś zajęcie, zamiast kręcić się gospodarzom pod nogami.
Niewykluczone, że takie podejście zasiał w nim Draco we własnej osobie,
zirytowany jaskiniowcami błądzącymi po lochach czy też przymilnymi Francuzkami,
które niby przypadkiem trafiały do męskich dormitoriów (chociaż Harry musiał
przyznać, że ta część zarówno jemu jak i Ronowi niezbyt przeszkadzała).
Hermiona była podobnego zdania co wcześniej wspomniany Ślizgon i przewracała
tylko oczami na „nerwowe podrygiwania panienek w niebieskim”, jak nazywała
niewinne pląsy uczennic Beaxbatons (nawet Pottera trochę dziwiło, jak można
tyle tańczyć), a szczególnie niezadowolenie wyrażała dyskretnymi prychnięciami.
Znalazło się więc dwóch odludków, a Harry nie mógł zrozumieć, dlaczego
nieustannie na siebie naskakiwali. Jeszcze większą konsternację wywoływał w nim
Blaise, który od czasu feralnego spotkania w wannie Łazienki Prefektów składał
mu zgoła niestosowne propozycje, ewentualnie wskazywał na pannę Granger i
Malfoya, uśmiechając się dziwnie i ruszając brwiami. Co ciekawe, potem nie był też świadkiem
jakichkolwiek spotkań Zabiniego z Ginny, a w jego przypadku uchodziłoby to za
trudne, biorąc pod uwagę Mapę Huncwotów i Murarze. Jeszcze na początku roku
każde zetknięcie się Harry’ego z panną Weasley poprzedzały łaskoczące motyle w
brzuchu tego pierwszego, ale z upływem czasu, którego nie minęło znowu tak
dużo, zaczął postrzegać ją tylko jako koleżankę, może mniej bliską
przyjaciółkę. Nie wiedział, z czego wynikały jego poprzednie reakcje, miał
jednak wrażenie, że na siłę próbował znaleźć sobie kogoś, kto go naprawdę
zafascynuje, a że Ginny była bliżej, na nią padło. Mimo tego, w takich
kategoriach nigdy nie myślał o Hermionie (może pomijając jakiś miesiąc na
drugim roku), ona po prostu była jego przyjaciółką, najlepszą przyjaciółką. Sam
wsłuchując się w powyższe określenia uznawał je za dość banalne, ale w końcu
najważniejszych, najprawdziwszych z uczuć nie sposób wyrazić słowami.
Dotarł wreszcie w pobliże
gabinetu profesor McGonagall, położonego tuż za salą transmutacji, przeszedł
Murarzem do wnętrza klasy i minął linię drzwi na jej końcu. Przez szpary między
kamieniami widział nieduży pokój, w którym centralny punkt stanowiło biurko,
rozłożyste, połyskujące w świetle lewitujących świec, o rzeźbionych nogach i
zakończeniach. Szafki z księgami wprawdzie zajmowały stosunkowo dużą
powierzchnię ścian, zostawiając jednak miejsce na kilka portretów,
przedstawiających spoglądające z góry postacie. Harry’ego męczyła nieprzyjemna
myśl, że one widzą — wiedzą o jego obecności i widzą go, bawią się napięciem,
żeby w końcu zdradzić położenie nieproszonego gościa Minewrze McGonagall. Za to
ona siedziała w fotelu za wiekowym blatem, pochylając się nad równolegle
rozłożonymi pergaminami. Co jakiś czas maczała bure pióro w stojącym obok
kałamarzu i skrobała zaostrzoną końcówką po papierze, nie roniąc ani kropli
turkusowego atramentu. Długimi palcami przytrzymywała brzegi kart, włosy,
spięte na głowie w ciasny węzeł, nie drgnęły nawet przy gwałtowniejszych
ruchach właścicielki. Wyglądała na rozciągniętą, trzymającą się w całości tylko
dzięki pojedynczym nitkom, jak naderwany guzik, ostatkiem sił chwytający się
szaty. Harry prawie widział zmęczenie, spływające ciężkimi kroplami po jej
twarzy, skapujące na ramiona, przygniatające je do ziemi. Wyznaczało stałą trasę
pod ostro zaznaczonymi kościami jarzmowymi, zaciśniętymi ustami, przez brodę i
równomierny strumień po napiętej szyi. Była tak wyzuta, wykręcona ze wszelkich
pozytywów, złamana, ale hardo trzymające oderwane od siebie części, nie myśląca
nawet o wizycie u lekarza. Profesor Minerwa McGonagall potrzebowała badania, diagnozy
i gipsu, ale przede wszystkim woli, żeby to, co zostało złamane, ponownie się
zrosło.
Silniejsze..?
Harry wpatrywał się w
nauczycielkę, opiekunkę jego Domu, kobietę, która nałożyła mu na głowę Tiarę
Przydziału — wpatrywał się w nią i chciał zobaczyć tą samą profesor McGonagall,
którą ujrzał swojego pierwszego dnia w Hogwarcie. Nie zauważył, że coś się z
nią działo, a owo „coś” nie wróżyło niczego dobrego. Martwił się. I troszkę, ledwo
zauważalnie, gdzieś w zakamarkach umysłu zasiał pierwsze ziarna strachu. Modlił
się w duchu, żeby nie musiał ich podlewać.
Zdążył już zapomnieć o
pierwotnym celu swojej podróży, gdy stanowcze, choć ciche pukanie do drzwi
zapowiedziało wizytę kolejnego gościa. Profesor McGonagall podniosła wzrok znad
zapisanych pergaminów, przyłożyła palce do nasady nosa i przymknęła oczy, aby
zaraz z całą godnością, na jaką było ją stać, wyprostować się na obitym brązową
skórą fotelu i zaprosić przybysza do środka.
Severus Snape przekroczył próg, zarzucając
swoją czarną szatą, i zatrzasnął drzwi, stając naprzeciwko biurka Minerwy. Choć
wyglądał na zwyczajowo obojętnego, zdawał się powoli zdejmować codzienną maskę
z bladej twarzy, odsłaniać zasłonę, którą pieczołowicie naciągał na oczy, aby
nie pozwolić jakimkolwiek emocjom ujrzeć światła dziennego. Wyglądał przy tym
dziwnie lekko, jak człowiek, który zrzuci z barków dźwigany od dawna ciężar. Albo
wyjawi tajemnicę.
— Wypracowania? — mruknął,
zajmując gościnne krzesło.
— Plany balu. — Minerwa
pokręciła głową, odsuwając papiery na bok. — Co cię do mnie sprowadza?
— To, co zwykle.
Skinęła, wskazując na filiżanki,
które właśnie pojawiły się na blacie.
— Herbaty?
Nie musiał odpowiadać, bo i tak
dostał pełną filiżankę. Profesor McGonagall nawet nie proponowała mu cukru,
wiedząc, jaką pogardą go darzył.
— Sądzisz, że to dobry pomysł
ciągnąć ten cyrk? Wcale nie musimy urządzać w tym roku balu. — Mistrz Eliksirów
pociągnął ze swojej filiżanki, rozdmuchując unoszące się znad płynu obłoczki
pary. Harry przyjął jego słowa jak wyrok i ostateczne potwierdzenie, plotki o
balu okazały się czymś więcej niż tylko bezsensowną paplaniną Lavender. Nie mógł
jednak zrozumieć, co Nietoperz robił w gabinecie Minerwy i dlaczego wyglądało
to, jakby nie pierwszy raz wpadł sobie na herbatkę.
— To tradycja, Severusie. Nie zarzucimy
jej z powodu domysłów, na poparcie których na dobrą sprawę brak nam dowodów. —
Profesor McGonagall powoli raczyła się herbatą, raz po raz odstawiając ją na
malowany spodeczek, to znowu podnosząc, jakby nie mogła się zdeycydować, czy
właściwie ma ochotę się napić.
— Brak dowodów, które przyjmie
Ministerstwo, racja. Ale do mnie całkowicie przemawia to, co widzimy każdego
ranka, przez całe popołudnie, aż do wieczora i w nocy. — Zanurzył usta w
parującym płynie. — Nie lubię stwierdzać oczywistości, ale tak, przeszłość się
powtarza, Minerwo. Nie możemy się temu biernie przyglądać.
— Zdajesz sobie sprawę, do kogo
mówisz, Severusie? Czuję się, jakbyś cytował moje słowa.
— Nie wykluczam, że kiedyś
mogłaś to powiedzieć. Niekoniecznie… po wszystkim.
Minerwa odstawiła filiżankę,
prostując się jeszcze bardziej.
— To się na nas mści. Tak się
właśnie kończy łamanie zasad… Może nie powinniśmy…
—Chyba jednak nie odnosi się to
do wszystkich. Na pewno rodzina Potterów ma utargi z kimś w górze, a może na
dole, bo ich nigdy nie dopadają konsekwencje.
— Nigdy? Nie powiedziałabym, że
atak Czarnego Pana, śmierć rodziców i nieustanna walka o życie młodego Pottera
nie zaliczają się do zemsty od losu.
— Nie w tym świecie.
Pokiwała głową.
— Nie w tym świecie.
— Musisz jednak przyznać, że
przez te wcześniejsze lata wyczyny Pottera daleko odbiegały od regulaminowych, ale
gdyby nie takie właśnie postąpowanie, nie uszedłby z życiem nawet po pierwszym
spotkaniu z Czar… Voldemortem.
Harry przenosił rozbiegany wzrok
od Mistrza Eliksirów po profesor McGonagall i z powrotem, wyłapując z ich
wymiany zdań tylko szczątkowy sens. Tak, Czarny Pan, Voldemort, ich zaatakował,
ale coś w ostatnim momencie go powtrzymało, jakaś siła, której nawet on nie
mógł się przeciwstawić. Harry’emu czasami się wydawało, że interwencja samej
wyższej magii, wyższego bytu ocaliła go od śmierci. Nikt jednak nigdy nie
udowodnił żadnej teorii odnośnie tego, co stało się kilkanaście lat temu w
Dolinie Godryka, sądził więc, że to na wieki pozostanie tajemnicą. Ale jeśli
nie wtrąciło się bóstwo, dlaczego ewentualny wybawiciel nie chciał przyznać się
do swego czynu? Przecież ocalił świat.
— Czy Albus… podjął już jakieś
kroki? — Profesor McGonagall przerwała ciszę, która jednak dwójce opiekunów
najwyraźniej nie przeszkadzała. Jakby otuchą, spokojem napełniała ich w istocie
obecność drugiej osoby, poczucie, że nie jest się samemu. Harry wiedział, że
tak nie wygląda romantyczna relacja — to było coś piękniejszego, trwalszego,
może mniej widowiskowego, ale potężniejszego. Coś wielkiego. Tworzyło się
latami, rosło, nadrywane jeszcze mocniej trzymało się ziemi, a choć ponad
powierzchnię wystawało tylko kilka listków, kompleks korzeni rozciągał się
szeroko i głęboko, zajmując coraz więcej miejsca. Harry widział dwójkę ludzi,
którzy obecność drugiego traktowali jak swoją własną, którzy dzielili
powietrze, łączyli myśli, wspominali. Harry widział dwójkę ludzi, których
połączyło cierpienie, którzy zasłoniliby towarzysza własną piersią, byle tylko ulżyć
mu w męce. Nie miał jednak pojęcia, skąd wzięło się w nich tyle bólu.
— Nie wiem. Na pewno bada,
obserwuje. Zakładam, że już zdaje sobie sprawę z większości, której my nawet
nie dostrzegamy. — Odbite płomienie świec tańczyły w obsydianowych tęczówkach
Mistrza Eliksirów, jak ogień płonący po zmroku stara się rozegnać noc.
— Ale nie widzi wszystkiego. Nie
rozumie. — Minerwa złożyła dłonie, patrząc prosto w oczy towarzysza.
— Nie rozumie. — Severus skinął
głową.
****
Samotność odeszła. Sny pozostały.
Wizje Czarnego Pana, Mrocznego
Znaku, zew, przywołanie — to wszystko zniknęło razem z obrazami szaleństwa,
krat i swędzeniem ramienia. Nie powracały już zniekształcone wspomnienia,
niejasne przepowiednie, zapach śmierci opuścił rozedrgane nozdrza.
Zgodnie z poleceniem wszystko
zostało zapisane, dokładnie, boleśnie szczegółowo. Tak zwany „Notes” zawierał
relację.
Teraz były tylko oczy.
Oczy, łzawiące krwią.
"A witajże, czy zdrowa?
Witajże nam bratowa."
Przed Wami rozdział dwunasty i choć sprawa zadania nie robi postępów, parę innych kwestii rusza z miejsca. Mam tylko nadzieję, że to zbytnio nie skomplikuje sprawy.
Gdyby ktoś był tak miły i zostawił pod spodem jakiś ślad, od razu uprzedzam i przepraszam, bo odpowiem dopiero za około tydzień z racji kolejnego wyjazdu. Szczerzę jednak wierzę, że to Was nie zrazi.
Zostawiam Was z Waszymi przemyśleniami i ostrzegam — szykujcie się na rozdział trzynasty. Dobrze się złożyło, że nosi taki numer (trzynastka jest traktowana przez profesor Trelawney dość emocjonalnie, jeśli wiecie, co mam na myśli).
Zasłużonego odpoczynku dla tych, którzy mogą sobie na niego pozwolić, a do wszystkich bez wyjątku — niech Moc będzie z Wami,
Vi