piątek, 3 lutego 2017

1. Szczurzy przypadek


Witam serdecznie w pierwszym rozdziale!
Żeby się za bardzo nie rozpisywać, dziękuję wszystkim, którzy się już tutaj pojawili. Nie zaszkodzi, jeśli zostawicie po sobie jakiś znak (ekhem komentarz ekhem), nie obrażę się, zapewniam. 
Do następnego

"Moc jest we mnie, a ja jestem silna Mocą"

Vi



&&&


Parkingowa notatka Hagrida (znaleziona przez przypadkowego ucznia, niemającego większego, czyt, żadnego, znaczenia w tym opowiadaniu. Wybacz, Neville.):
Zaparkowali byli, cholibka. jak ostatnie garbate gargulce, aż żem się zeźlił. Dwa takie, co mugole to by przed nimi mieli stracha. Pietra, w sensie. No, panoszą się tu jak we własnej stajni, niech skonam. Dwa takie:
1.       Pegazowy wóz z kołami (prawie żem sobie wziął jednego. Pegaza, nie koło)
2.       Barbarzyński statek, głowę dam, że kompozytowy.
No, i cały trawnik do wymiany, jak mi Merlin miły. Bo tu się o trawę rozchodzi, ma się rozumieć. Turniej, cholibka, Trójmagiczny. Żeby tylko żadnemu smokowi się nic nie stało, jak tam kogo rozdepta...

***

Może w Gryffindorze,
Gdzie kwitnie męstwa cnota,
Gdzie króluje odwaga
I do wyczynów ochota.”

Wendelinę Dziwaczną spalono na stosie czterdzieści siedem razy. Ciepło wspominała stare czasy.
Zajmowała wyjątkowo niewygodną, twardą ramę na ścianie jednego z hogwarckich pięter (nie miała pewności, czy był to raczej czwarty, czy piąty poziom). Chociaż płótno jakoś szczególnie nie drapało, a namalowano ją wiernie odwzorowując każdy szczegół, łącznie z brzydkim poparzeniem na lewej dłoni i mało kształtnymi uszami, o wiele lepiej czuła się w ognistym otoczeniu. Trzeba przy tym zaznaczyć, że nie wykazywała instynktów masochistycznych — po prostu bardzo podobało jej się zaklęcie, które odbierało płomieniom zdolność do palenia, zastępując ją zdolnością do łaskotania. A Wendelina Dziwaczna dziwnym trafem upodobała sobie płomienne łaskotki, dlatego niezbyt przeszkadzały jej nawyki ówczesnych mugoli, mających w zwyczaju raczyć napotkanych czarodziejów porządnie usypanym drewnianym stosem i darmowym pakietem pochodni. Znalazła też pewne plusy wynikające z jej aktualnego położenia — zaledwie w odległości niecałych dwóch stóp od końca ramy portretu wisiało łuczywo. Płonęło ładnym, stabilnym płomieniem, wysokim i jasnym, wystarczyło więc, że spoglądała na swojego sąsiada, a od razu robiło jej się cieplej. Już dawno zaprzestała prób przesunięcia zamieszkiwanej ramy nieco bliżej pochodni, okazały się one bowiem jedynie stratą czasu. Przy tym sam Albus Dumbledore przyznał, że łuczywo może jej już tylko zaszkodzić z dość znaczącego powodu, mianowicie, została portretem. Musiała pogodzić się ze stratą.
Po zawieszeniu na hogwarckiej ścianie w roli portretu, Wendelina Dziwaczna miała dużo czasu. Mogła więc się przyglądać.
Przez te kilkaset lat wiszenia zdążyła policzyć pewne elementy swojego otoczenia. Wiedziała, ile kamiennych bloków zawierała przeciwległa ściana (pięćdziesiąt trzy), jak wiele pochodni oświetlało korytarz (dwanaście), ilu sąsiadów znajdowało się z lewej (szesnaścioro), a ilu z prawej (ośmioro). I chociaż lubiła liczyć prawie na równi z płonięciem, znalazła też upodobanie w przyglądaniu się żywym. Przez te kilka wieków zdążyła zauważyć wzorce, elementy aparycji, na które powinno się zwracać uwagę w największym stopniu, szczegóły mogące zdradzić najgłębiej skrywane tajemnice. Oceniała długość kroków i rękawów, stopień zmięcia koszuli, staranność zawiązania sznurówek, nawet ilość piegów na nosie lub ich całkowity brak. Wypracowała sobie całkiem skuteczne sposoby na zdobywanie pokaźnej ilości informacji w stosunkowo krótkim czasie, jaki traciło się na przejście korytarzem — Wendelina Dziwaczna słuchała. Dlatego usłyszała, mimo że dość niewyraźnie i mętnawo, delikatny szelest poruszanej Peleryny Niewidki. Mógł oznaczać tylko jedno.
Pojawiali się tu każdego wieczora od niecałych czterech lat. Przemierzali niekończące się korytarze, wspinali się na najwyższe z wież i schodzili do najgłębszych z lochów. Przyglądali się portretom, otwierali wiecznie zamknięte drzwi, badali ściany, kamień po kamieniu.  Przetrzepywali zasłony, pukali w szyby, zaglądali pod dywany. Patrolowali zarówno najwyższe z pięter, jak i parter z Wielką Salą. Byli wszędzie, niewidoczni, nieuchwytni, najlepiej ukryci, a nieustannie szukający. Jednak Wendelina Dziwaczna ich słyszała.
— Cóż to? Wiatr? — szepnęła, uśmiechając się zwycięsko. Nie byli w stanie wygrać z jej kilkusetletnim słuchem.
— Nie wierzę. — Harry zrzucił z głowy Pelerynę Niewidkę, z wyrzutem skinając na Wendelinę. — Nie mogłaś nas usłyszeć.
— Szliśmy ciszej niż kiedykolwiek wcześniej — przytaknął Ron, poprawiając materiał na ramionach. Jego włosy w dogasającym świetle pochodni nabrały ognistej barwy, połyskując w półmroku korytarza złotawymi odblaskami.
— Powiedzmy sobie szczerze, świeżo podkuty koń na tych kamieniach zachowałby się nie tylko mniej hałaśliwie, ale i zgrabniej niż ty w tych twoich papciach. — Hermiona jako ostatnia wyłoniła się z odmętów Peleryny, wstrząsając lokami.
— Nie wiem, jaki koń wytrzymałby z tobą pod peleryną. Więcej mam w gardle twoich kłaków niż śliny.  — Ron odkaszlnął na potwierdzenie swoich słów. Nie miał pojęcia, skąd ona wzięła tyle włosów. Mogłaby obdarować cały Hogwart, a zostałoby jej wciąż więcej niż przypadało przeciętnemu śmiertelnikowi.
— Trzeba było tak nie dyszeć, tylko oddychać nosem. Przeszliśmy zaledwie jedno piętro. — Panna Granger posłała mu spojrzenie pełne potępienia.
— Wtedy i tak musiałbym oddychać ustami, bo zatkałabyś mi nos. Wyszłoby na to samo. — Weasley wzruszył ramionami. Czym on biedny zawinił? Ach tak, nie chciał umrzeć z niedotlenienia. Istotnie, ależ z niego niegodziwiec.
Hermiona parsknęła kpiąco, ale zaraz obróciła się gwałtownie, mrużąc oczy i wpatrując niewiadomego w cieniu pomiędzy poświatą pochodni.
— Słyszeliście to? — szepnęła, na moment zwracając wzrok w kierunku Harry’ego i Rona. Jej ciemne, bursztynowe tęczówki błyszczały w półmroku jaśniej niż dogasające pochodnie.
Niepewność panny Granger wystarczyła, żeby Harry pożegnalnie skinął na Wendelinę i zarzucił Pelerynę Niewidkę na odsłonięte głowy towarzyszy. Jedynie delikatny szelest niewidzialnego materiału upewnił Dziwaczną, że trójka Gryfonów oddalała się korytarzem, jednocześnie uciekając od niebezpieczeństwa, które Wendelina wyczuła na długo przed reakcją Hermiony — nigdy jednak nie ostrzegała ich przedwcześnie. Powinni sami się nauczyć, zrozumieć, poznać dźwięki. Ona była w tym mistrzynią.
Przed chwilą zakończona rozmowa nie przeszkodziła jednak Wendelinie odpowiedzieć na pytanie Severusa Snape’a o nieregulaminowe wędrówki uczniów:
— Nie widziałam żywego ducha.


****

Hermiona Granger kochała Hogwart i Hogwart uważała za największą ze swoich miłości. Jego potężne mury niby korzenie gór podtrzymujące strzelistość szczytów — wież; wąskie okna, wydawałoby się, tysiące zmrużonych oczu wypatrujących zagubionych wędrowców; ciemne, pokryte mchem dachówki jak wiekowe łuski od lat uśpionego smoka, chroniące zrogowaciałą powłoką niezmierzone piękno i niepokonaną siłę gada; niekończące się korytarze, przecinające kamienne cielsko zamku siecią tętnic i żył, w których jednak zamiast krwi krążyła magia, jednocześnie zużywając i dostarczając organizmowi niezbędnych składników odżywczych. Kochała ukryte przejścia i wystawione do użytku publicznego sale, zmienne humory schodów, majestatyczne wejścia i najwęższe z drzwi, prowadzące do samego serca zamku — a Hogwart serce miał niejedno. Hermiona słyszała jego bicie najdonośniej nigdzie indziej jak w Wieży Gryffindoru, jakby zostało umiejscowione w samym środku wiecznie jaśniejącego płomienia kominka, serce, można by powiedzieć, każdego Gryfona. Ale tu też znalazłbyś jeszcze więcej serc — płonących i bijących we wszystkich zamieszkanych i niezamieszkanych dormitoriach.
Skoro już o dormitoriach mowa, damskie, należące do piątego rocznika, w ciemności wyglądało wręcz groteskowo. Z wąskich kolumn łóżek zwisały pierzaste szale, niczym skrzydła ptaka, zrywającego się do lotu. Po podłodze walały się ubrania, przyczajone czarne postaci, w każdej chwili gotowe skoczyć i zagryźć przypadkowego przechodnia. Księżyc, zwiastun nocy, z wprawą doskonaloną przez tysiące lat zaglądał w nieosłonięte okna, przesuwając swoje promieniste spojrzenie po owiniętych kołdrami ciałach i uśpionych mrokiem twarzach, łagodnych, nieprzerysowanych, prawdziwych. Cień podążał za nim krok w krok, obserwując i sprawdzając, czy może czujny wzrok miesiąca nie dostrzegł czegoś, o czym on wiedzieć powinien. Mróz nigdy nie gościł w dormitorium Gryfonów — wszelkie wizyty skutecznie uniemożliwiał mu centralnie postawiony piec, niby kolumna podtrzymujący strop, obejmujący długimi, ciepłymi mackami zarówno wszystkich śpiących, jak i tych wiecznie na jawie. To był dom Hermiony Granger. Nie chciała żadnego innego — żadnego innego nie mogłaby nazwać domem.
Leżała, zanurzona w świeżej pościeli, z głową pełną najświeższych nowinek hogwarckiego życia — był to jej czwarty rok nauki i ten właśnie rok okazał się rokiem specjalnym. Tradycja, niegdyś praktykowana od wieków, została wznowiona — tradycja międzyszkolnej rywalizacji i wiecznej chwały, Turnieju Magicznego. I chociaż w Historii Hogwartu napomknięto to i owo o jednym czy dwóch z tego typu wydarzeń, dopiero gdy zobaczyła francuski powóz zaprzężony w pegazy, dostojnie lądujący na błoniach, oraz bułgarski statek, godnie wynurzający się z odmętów hogwarckiego jeziora, zrozumiała, że chwała to tylko następstwo męstwa, a ogół wydarzenia do tego właśnie miał się sprowadzać — udowodnienia własnej mężności. Zaledwie jednemu zawodnikowi mogło się to udać, a ona, przeklęty niech będzie Salazar, nie dostawała nawet szansy na wzięcie w przedsięwzięciu udziału. Na słodkiego Godryka, gdyby wiedziała, że w Turnieju Trójmagicznym obowiązują ograniczenia wiekowe, urodziłaby się wcześniej. Wystarczyło napomknąć. Można by tu powątpiewać i wyrażać ogólne zdziwienie, że tak ułożona, zapobiegliwa uczennica z własnej, nieprzymuszonej woli wzięłaby udział w, jakby nie patrzeć, wydarzeniu bardziej niż mniej niebezpiecznym — Hermiona jednak nie widziała w tym sprzeczności. Przyzwyczaiła się i dążyła do bycia najlepszą we wszystkim, czego by się podjęła, zwycięstwa przyjmowała pokornie, ale z zadowoleniem, to jedno natomiast przeważyłoby każde jedno z dotychczas osiągniętych. Hermiona Granger odczuwała nieodpartą chętkę na malutką przygodę, na ową przygodę czekała, do niej dążyła, ją starała się wywołać z niezbadanych kątów i cieni, jeszcze nie spenetrowanych przez światło. Hogwarckie życie siłą rzeczy nazywała magicznym, ale największe zagrożenie stanowili patrolujący korytarze nauczyciele i terminy oddawania prac pisemnych — gdyby tak dane jej było zmierzyć się z trollem górskim, co więcej, trolla pokonać. Albo chociaż przechytrzyć węża.
Westchnęła, co jednak okazało się posunięciem nieostrożnym i nad wyraz nieprzemyślanym. Zaraz z prawej strony dotarł do niej lekko zaspany głos:
— Hermiona?
Odgoniła chęć udawania, że śpi, poprawiając poduszkę.
— Uhm?
— Opowiesz mi?
— Znasz to już na pamięć.
Przekręciła głowę w prawo, napotykając w swoim polu widzenia spojrzenie Octavii. Jasne, platynowe włosy rozsypały się krótkim wachlarzem na jej poduszce, dużymi, szarymi oczami lustrowała poczynania panny Granger, wiedząc, że ta w końcu ulegnie. Może dlatego, że Octavia została przyzwyczajona do uległości otoczenia jeszcze w brzuchu matki — jej rodzina zdawała się posiadać monopol na wzbudzanie szacunku. I w niektórych przypadkach również strachu.
— Kobieto, daj mi spać. — Hermiona gwałtownym ruchem chwyciła kołdrę i narzuciła ją sobie na głowę, co okazało się skutecznie tłumić każdą jej wypowiedź.
— Nie śpisz przecież — zauważyła Octavia, uśmiechając się przymilnie, czego jednak panna Granger nie mogła i nie chciała zobaczyć.
— Bardzo błyskotliwe — wydostało się spod raz po raz unoszącej się kołdry.
— No a śpisz?
Hermiona podciągnęła nakrycie jeszcze wyżej, nie odcinając się tym samym od świata w wyraźniejszy sposób, ale odsłaniając zmarznięte stopy, teraz smętnie wystające zza granicy pierzyny.
— Nie jest ci zimno?
— A wyglądam, jakby było mi zimno? — Stopy drgnęły, nie podzielając zdania właścicielki odnośnie znośności aktualnego położenia.
— Z tej perspektywy nie wyglądasz wcale.
Hermiona zsunęła część kołdry z górnej części twarzy, teraz spod pierzyny wystawały nie tylko stopy, ale też oczy.
— Nie wiem, nie widzę.
Na widok uniesionych brwi Octavii ustąpiła, ale z mocnym postanowieniem pracy nad asertywnością.
— Co to znaczy być dzieckiem? — szepnęła, a Octavia zastygła i przymknęła oczy na dźwięk zwrotu, który obie znały na pamięć. Każda historia, mała czy duża, musi mieć ten jeden zwrot, rozpoczynający ją we właściwy sposób — to był zwrot malutkiej historii. Podobno właśnie takie z czasem tworzą wielkie opowieści.
— Być dzieckiem oznacza dużo posiadać, nie mając przy tym niczego. Oznacza kochać, nie wiedząc o miłości, żyć, nie zdając sobie sprawy ze śmierci. Oznacza być kochanym, nawet nie myśląc o tym, że jest się jednym z tych niewielu kochanych szczęściarzy. Bycie dzieckiem oznacza szczęście, nieznające nieszczęścia. Dziecko posiada tylko kołysankę mamy i silne ramiona taty, nic innego. To, tylko to całkowicie mu wystarcza — ale tego potrzebuje, żeby pozostać dzieckiem.
Księżyc, niby zaklęty szepczącym w cieniu głosem, zwrócił w mrok swoje srebrne spojrzenie, zatrzymując je na zamglonych, bursztynowych oczach, starając się dosięgnąć głębi, ale to głębia wychodziła mu na spotkanie, wydostając się tym razem nad wyraz otwarcie, prosto z bladych, ledwo poruszanych ust. Niewielu dana jest tajemnica oczarowania księżyca, który swego czasu przyjął rolę duszy świata — Hermiona Granger odkryła ją, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
— Co dzieje się z dzieckiem, któremu zabiorą kołysankę, gdy nie dźwiga na ramionach ciężaru choćby trzech lat? Gdy odciągną od niego ramiona taty i nigdy nie oddadzą ich z powrotem? Czy to oznacza, że zabierają mu jego dzieciństwo? Nie wiem. Spójrz na mnie — urwała, nie oczekując jednak, żeby ktokolwiek zwrócił na nią wzrok. — Czy wyglądam, jakby pozbawiono mnie dzieciństwa?
W ciemności błyszczały tylko trzy punkty — promieniste spojrzenie księżyca i szeroko otwarte oczy Octavii.
— Mama kiedyś dała mi kołysankę, a tata użyczył swoich ramion, uznając je za moje. Zabrali mi nie tylko ramiona, ale też jego całego… Nie tylko kołysankę, ale też mamę. A chociaż byłam malutka, gdy mi ją dała, pamiętam, jakby to było wczoraj. Nie rozumiałam wtedy ani jednej zwrotki, nie mogłam rozumieć... — Przez chwilę tylko cisza wypełniała pomieszczenie, zaraz jednak cichy, drżący głos zaśpiewał i wydawać by się mogło, że ten śpiew był jedynym prawdziwym dźwiękiem na świecie.
Zapada zmrok, już świat ukołysany,
Znów jeden dzień odfrunął nam jak ptak.          
Panience swej piosenkę na dobranoc             
Zaśpiewać chcę w ostatnią chwilę dnia…
Nie było nic, ani ciemności, ani światła, tylko jeden głos i jedna kołysanka.
— I chociaż wnet ostatnie światła zgasną,
Opieka Twa rozproszy nocy mrok,
Uśpionym wsiom, ukołysanym miastom,
Panienko, daj szczęśliwą, dobrą noc.
                Ani śmierci, ani życia, tylko jeden głos i jedna skradziona kołysanka.
I ludzkim snom błogosław dłonią jasną,
I oddal od nich cień codziennych trosk.
I tym, co znów nie będą mogli zasnąć
Panienko, daj szczęśliwą, dobrą noc.
Ani łez, ani uśmiechu, tylko jeden śpiew jednym drżącym głosem.
A komu noc czuwaniem jest niełatwym,
Na czas bezsenny siłę daj i moc…
                Nie było żalu ani rozpaczy, jedynie głos…
— I tym, co dzisiaj zasną raz ostatni…
… głoszący utęsknienie.
— Panienko, daj szczęśliwą, dobrą noc.
Głos ucichł, wróciła cisza. Ale księżyc wiedział, że to nie był koniec opowieści. Tylko skradziona kołysanka.
— Ale moja mama nie zasnęła, nie pozwolili jej zasnąć. Najpierw odebrali jej światło, pozostawiając jedynie ciemność. Ukradli jej życie… i moją kołysankę. Wiesz, dlaczego nazwa „śmierciożercy” nie odnosi się do prawdy? Bo oni nie żerują na śmierci, na co by im była śmierć? Żerują na życiach. Oni nie odbierają, tylko kradną — ukradli mi silne ramiona, kołysankę i wspomnienia, których wtedy jeszcze nie miałam. Przez pierwsze dwa lata życia, lata, których się nie pamięta, posiadałam dużo, nie mając nic. Oni odebrali mi moje nic i dali moje wszystko. Nauczyli mnie, co to znaczy umierać, gdy nie potrafiłam jeszcze liczyć. Co to znaczy tracić? Za każdą straconą rzeczą stoją dwie, dodawane do straty w prezencie. Jak na mój gust, dostałam w życiu zbyt dużo niechcianych prezentów.
— Dlaczego nie zginęłam razem z nimi? Nie wiem. Może nie zauważyli mnie, może uznali, że więcej cierpienia sprawią mi, pozostawiając przy życiu. Nie zgadzam się z tym — nie mogę wymyślić ani jednej sytuacji, w której śmierć okazała by się lepsza od życia. Życie jest największym darem, jaki mogliśmy dostać. Uwierz mi na słowo — jestem, powiedzmy, doświadczona.
— Spisali mnie na straty, nie miałam przecież szansy na przeżycie, moim dotychczasowym największym osiągnięciem było opanowanie sztuki chodzenia. Uratowała mnie Ciocia. Nie wiem, czy jesteśmy spokrewnione, ona nie lubi rozmawiać o sprawach rodzinnych, a ja nie nalegam — powiedziała mi tyle, żebym mogła uzupełnić moją opowieść. Żebym mogła wiedzieć, co się tak naprawdę stało. Ciocia jest czarownicą. Co robiła w mugolskiej dzielnicy podczas ataku śmierciożerców? Jej sprawa. Dla mnie nie ma większego znaczenia, jak się tam znalazła, chociaż zwykle lubię dostawać odpowiedzi na wszystkie pytania. Uratowała mnie — wyciągnęła z jakiegoś kąta i zabrała do siebie. Pewnie nie wiedziała nawet, że nie jestem mugolem, ale czarodziejskim mugolakiem. Chyba wyszło jej na dobre, że z przypadkowych dzieci uratowała akurat mnie… W każdym razie jak dla mnie to o wiele lepiej niż dobrze.
Panna Granger wpatrzyła się w krajobraz za oknem. Księżyc, ponownie chowający się wśród chmur. Uśmiechnęła się nieznacznie, mając przed oczami twarz, znaną od małego. Burza czarnych loków, równie ciemne oczy. Czasem były otwartą księgą, pełną pięknych, szczęśliwych wspomnień — wtedy błyszczały. Niekiedy jednak ciemniały jeszcze bardziej, zamknięte i mroczne, nawiedzane wizjami. Hermiona kiedyś myślała, że Ciocia jest wróżbitką, ale nie była. A wizje zawsze wracały.
— Nauczyła mnie wszystkiego, co pasowało umieć — jak trzymać łyżkę i za którą stronę noża chwytać. Wykryła moją magię, gdy miałam jakieś trzy lata. Od tego czasu wychowywała mnie „po czarodziejsku”. Tak, właśnie ciocia i magia to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. I szczur, oczywiście.
— Szczur? — szepnęła Octavia, tak, jak zwykle szeptała. Na ten szept Hermiona zawsze odpowiadała tak samo.
— Taki gryzoń. Szczur w pociągu Hogwart Express. Neville Longbottom zgubił szczura, a ja, choć również całkiem zagubiona, poczuwałam się do obowiązku znalezienia jego zguby. Rozpoczęcie tych poszukiwań okazało się najbardziej znaczącą decyzją, jaką dotychczas przyszło mi podjąć. Przedział za przedziałem, wagon za wagonem, chodziłam i pytałam, ale nikt, jak mi Merlin miły, Teodora nie widział.
Spoczywająca trzy łóżka dalej Lavendern Brown zachrapała głośniej.
— Na samym końcu pociągu trafiłam na dwóch pochłaniających czekoladowe żaby chłopców. Byli obleśni. Cali brudni, zasypani morzem rozdartych papierków. Ron wzdrygnął się na samą nazwę „szczur” i mocniej przytulił swojego rudego kota, a Harry tylko się śmiał i świecił oczami zza popękanych okularów. Pokochałam ich. Od tego czasu nie można było zawołać jedynie „Potter”, zawsze „Potter, Weasley i Granger”. Nie miałabym nic przeciwko, żeby tak zostało do końca danego nam czasu. A może jeszcze dłużej.
Octavia przekręciła się na plecy i zapatrzyła w sufit. Krótkie, jasne włosy okalały jej twarz srebrną aureolą, chłodną w blasku księżyca. Szare oczy, skupione na jednym punkcie, widziały obrazy niedostępne dla żadnych innych, może dlatego tak ważne. Niepowtarzalne.
— Dlaczego zawsze pytasz o tę jedną historię?
Octavia wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Dla ciebie to wszystko — Zatoczyła koło ręką. — jest takie niesamowite. Marzenie, które udało ci się spełnić, nie byle jakie marzenie. Ja to widzę jako mój normalny świat. Coś oczywistego. Wydaje mi się, że trochę ci zazdroszczę. Skoro czegoś nie mam, chcę przynajmniej o tym posłuchać.
Hermiona spojrzała na nią przelotnie. Szlachcianka, czystej krwi z potężnego i szanowanego rodu. Ostatnim, co można było o niej powiedzieć, to że czegoś jej brakowało. Miała wszystko — bogactwo, zapewnioną przyszłość, ważnych w świecie magii znajomych. Do tego, natura nie przebierała w środkach, jeśli chodziło o urodę Octavii.
— Zazdrościsz mi?
— Nie dziw się tak. — Panna Malfoy podciągnęła kołdrę pod samą szyję. – Nie każdy idzie szukać szczura, a znajduje przyjaciół.

****

„A jeśli chcecie zdobyć
Druhów gotowych na wiele,
To czeka was Slytherin,
Gdzie cenią sobie fortele.”

Blaise Zabini był człowiekiem czynu. Pięknym, wymuskanym i perfekcyjnym, o powalającym uśmiechu, ale czynu. Nie miał więc oporów we wspieraniu przyjaciela w chwilach trudnych, pełnych desperacji. Nie przeszkadzało mu również to, że owe chwile nadchodziły dość często, bo codziennie, a właściwie wtedy, gdy na drodze arystokraty stawała jego siostra. Ktoś mógłby powiedzieć o jego sposobie spędzania wolnego czasu jako „nużącym”, ale na pewno by zaprzeczył — każdy chce czasem zaznać trochę rozrywki. Szczególnie, jeśli wprawia go ona w szampański wręcz humor.
— Draco, powiedz to raz jeszcze, wyraźniej. I nie rzucaj się tak, bardzo lubię tego kwiatka. Doniczkę też.
Draco Lucjusz Malfoy, z reguły nie okazujący jakichkolwiek silniejszych, a co dopiero skrajnych emocji, rzucił kompanowi spojrzenie spod zmarszczonych brwi. Zaprzestał jednak nerwowego przechadzania się po pokoju, odłożył też porcelanową doniczkę, w międzyczasie zdjętą z parapetu dla zajęcia rąk, które teraz zatopił w czeluściach kieszeni. Blaise nic sobie nie robił z jego zachowań czy też dziwnych odruchów i siedział na łóżku, machając nogami, niczym mała, zadowolona dziewczynka w teatrze kukiełek. Oraz, zdawałoby się, druga istotka w niej zamknięta, którą zdradzały tylko diabelskie błyski w słodkich oczkach.
— Siedziałem, jak codziennie rano, w dormitorium z dwoma idiotami — Malfoy przerwał, szukając w oczach Blaise’a potwierdzenia, że ten słucha. Skinięcie głową go usatysfakcjonowało, bo kontynuował. — Jak się jednak okazało, stężenie głupoty musiało okazać się niewystarczające, bo, na zasadzie osmozy, odwiedziła mnie Octavia, chwilowo wyrównując je ze stężeniem zewnętrznym. Pewnie przez Weasleya nagle wzrosło. W każdym razie, zapytała, cytuję „Nie miałbyś nic przeciwko wrednemu, małemu sierściuchowi, który pogryzie wszystko, ale przede wszystkim ciebie, jest mi potrzebny jak wrzód na tyłku i zostawi swoje kudły na każdej możliwej powierzchni w naszym domu, prawda?”. Ja, jako osoba…
— Jesteś absolutnie pewny, że użyła takich właśnie określeń? — Blaise mógłby przysiąc, że rodzinne spotkanie wyglądało nieco inaczej. Właściwie, można by je było ukazać w formie dwóch prostych reakcji. Draco… — Wyjdź.
— Byłbyś łaskawy okazać mi choć namiastkę współczucia i zaprzestać dopowiadania do każdego sensownego słowa dwóch bez znaczenia? — Ten, którego nieliczni zwali Dziedzicem Slytherinu opadł na łóżko. — Próbowałem rozwiązać to w sposób mniej drastyczny…
— Nie próbowałeś.
— Cóż, masz rację, nie próbowałem. Nie rozumiem więc, dlaczego wymuszasz na mnie spowiedź, skoro wiesz bardzo dobrze, co się stało, a księdza przypominasz tak, jak ja baletnicę. — Nie musiał się usprawiedliwiać, nie szukał usprawiedliwienia. Znał podstawowe zasady określające przebieg wszystkich zachodzących w przyrodzie zjawisk, na akcję odpowiadała należna jej reakcja. Octavia uparcie podejmowała najgorszą z możliwych akcji — Draco musiał zareagować.
— Ona chce szczura.
— Co? — Blondyn oparł się na przedramionach i ziewnął. Niczym platynowy kot, zwinny i zgrabny, o ruchach tancerza.
— Ten sierściuch, o którym mówiłeś. Kupi sobie szczura.
Draco skinął głową, uznając dyskusję za skończoną, jednak Zabini nie dał się tak łatwo zbyć.
— Ale wcale nie chodzi o to, prawda? Co by cię obchodził jakiś zwierzak, którego sobie kupi i zagłaszcze na śmierć?
Malfoy leżał przez chwilę bez ruchu, jednak niezadowolenie i zirytowanie zaczęło stopniowo znikać z jego twarzy, zastępowane przez odbicie smutku i żalu, widoczne tylko w stalowych oczach. Usiadł, odwracając głowę w stronę okna.
— Blaise Zabini, jak zwykle nad podziw domyślny — mruknął, nie zaszczycając współlokatora nawet jednym spojrzeniem. — Wysłała list, dlatego przyszła. Zawsze przychodzi, gdy już wyśle. Nie wiem właściwie, czy czuje wtedy wyrzuty sumienia, czy próbuje mnie przekonać, żebym to ja je czuł.
— Do ojca? — Blaise nie pytał, aby znać odpowiedź, zdawałoby się, wypisaną na twarzy Dracona dużymi, tłustymi literami. Znał go wystarczająco długo, żeby poprawnie odczytywać znaki, które inni by zignorowali, na które nawet nie zwróciliby uwagi. Trzeba było patrzeć w oczy.

— Do ojca. — Malfoy skinął głową, chwycił torbę i wyszedł, a Zabini podążył za nim, jak podążał od lat, przyjaciel wierniejszy niż pies. 


***


Ciemność. Ciemność. Nieprzenikniony mrok.
Groza.
Oczy, czerwone. Czerwone jak krew.
Mroźne oddechy.
Strach.
Rozpacz.
Szaleństwo.

Ciemne oczy wyjrzały zza drżących powiek. Spocona ręka odgarnęła włosy z czoła. To był sen.
Tylko sen.

Ale w pokoju nadal unosił się gryzący odór śmierci.


Template by Elmo