niedziela, 10 grudnia 2017

Cóż...

...jak się można spodziewać, nie przychodzę z najlepszymi z wieści, co oznacza, że rozdział nie pojawi się dzisiaj. Nie zamierzam się tłumaczyć długo, po prostu nie dałam rady. Czas przecieka mi przez palce jak wyjątkowo suchy i mało oporny piasek, a Wena udała się na wakacje, najpewniej bezterminowe. Następna notka pojawi się za niecały miesiąc, już w nowym roku, a ja wrócę wraz z nią i świeżym optymizmem. Chcę zapewnić sobie pewne materiały "zapasowe", bo pisanie każdego rozdziału na bieżąco jest, zapewniam, po brzegi przepełnione presją.
Dziękuję wszystkim, którzy zjawiali się tu w ostatnim czasie, czekając na niedoczekane - mam nadzieję, że pozostaniecie ze mną dłużej. Nie mam zamiaru ciągnąć tej historii szybko i na siłę, zależy mi na jak najlepszym efekcie, jak najpiękniejszym przekazie. Szczerze ufam i wierzę, że zrozumiecie moje motywy.

Do zobaczenia w Nowym Roku i na drugim zadaniu Turniejowym,
Kochająca Was,
Vi

wtorek, 24 października 2017

13. Tańczący w deszczu

UZUPEŁNIONY 5.11.2017:
Dzisiaj, zgodnie z treścią "Terminarza", dodaję uzupełnienie. Nie okazało się nawet w połowie tak długie, jak sobie wymarzyłam, bo czas i Fortuna zdają się ostatnio szczególnie złośliwie ze mnie szydzić, co zaowocowało przypadkowym usunięciem pokaźnej części tekstu. Pojawia się więc to, co aktualnie mam na stanie, cudotwórcą bowiem jeszcze nie jestem, jednak zapewniam, że jeśli kiedyś takowym zostanę, dowiecie się o tym pierwsi.
Zapraszam do dodatkowej, króciutkiej lektury... Jeżeli uda mi się kiedyś dobazgrać coś do tego rozdziału, nie omieszkam poinformować przy okazji kolejnych notek. Albo w "Terminarzu".

Do następnego,
Vi


&&&

Dobry dzień,
wiem, przybywam późno i do tego nie w pełni przygotowana. Ale może wszystko po kolei.
Poniżej znajdziecie sam początek rozdziału XIV, początek początków. Publikuję go, żeby coś się wreszcie na blogu pojawiło jako dowód, że kłamliwa Vi jeszcze dycha. I żeby zrobić Wam smaka na ciąg dalszy, który pojawi się już niedługo, bo w niedzielę, o czym możecie też poczytać w zakładce "Terminarz", gdzie będę od tej pory umieszczała planowane daty pojawienia się następnych notek, trochę dla Waszego poczucia wiedzy odnośnie tego, co się dzieje i mojej motywacji w postaci deadline'u, bo okrutnie trudno mi się ostatnio zebrać. Byłam takim przegrywem życiowym co najmniej przez ubiegły miesiąc i na razie nie zapowiada się zmiana tego stanu. Chociaż szczególnie uważni i błyskotliwi zdążyli pewnie zauważyć, że nie wszystko idzie tak źle, jak idzie większość, a mianowicie, nastąpiła odmiana starego lichego szablonu na to cudeńko, za które jeszcze raz serdecznie dziękuję Elmo z szabloniarni Dellyland. Jesteś cudotwórczynią. 
Jeżeli ktoś ma jakieś żale, opinie, luźne myśli, mowy motywacyjne albo memy, zapraszam do strefy komentującej pod każdą z możliwych zakładek, gdzie tylko Was serce poniesie, a miejmy nadzieję, że sprostacie niemal niewykonalnej misji zmiany mojego ostatniego poglądu na świat i samą siebie, który perfekcyjnie podsumowuje to oto powiedzonko:
Bliżej mi do ziemi niż do życia.

Vi

****


I wtedy wchodzi ona, cała w czerwieni.

Draco Malfoy bardzo chciał przyznać, że wystrój wyglądał tandetnie.
Draco Malfoy nie lubił kłamać.
Biel przeplatała się ze srebrem w zawieszonych u sufitu soplach, otaczających poszczególne kolumny Wielkiej Sali ciasnymi splotami; śnieg mieszał się z oddechami i przysiadał na ubraniach, jasnymi, lśniącymi płatkami krążąc po całej szerokości pomieszczenia, jakby chciał usłyszeć i zobaczyć więcej niż najbardziej dociekliwi z gości; stoliki poustawiano przy ścianach i dookoła parkietu, pozostawiając przejście przez środek sali, po obu stronach którego ustawiły się dwa rzędy zgromadzonych, wiercąc się, szepcząc, szturchając i wywołując ogólny zamęt, a to wszystko tłumaczyć można było tylko jednym — niezdrowym podekscytowaniem. Jedyna droga, którą bez bardziej dokuczliwych kolizji dało się przejść aż na środek pomieszczenia, do parkietu i wyróżnionego stołu belferskiego, została przeznaczona dla nikogo innego jak reprezentantów. Draco czuł się więc zobowiązany do przeciskania się przez zbite grupy uczniowskie daleko od głównego przejścia w poszukiwaniu miejsca nie tyle wygodnego, co nieprzeciętnego pod względem obserwacyjnym — nie mógłby przegapić widoku potykającego się o własne i nie tylko własne nogi Pottera, bo jego spodziewanych wyczynów na parkiecie nie sposób będzie nazwać tańcem, nie zdobyłby się też na odpuszczenie sobie wyśmiania poszczególnych elementów stroju jak i aparycji domniemanego partnera Granger, musiał być nieszczęśnik bowiem wyjątkowo nieudaczny, skoro przypuszczał, że ma prawo prosić o towarzystwo tak upierdliwej Gryfonki. Najwyraźniej nikt nie zaznajomił go wcześniej z panującą sytuacją, Draco jednak, po uprzednim, bynajmniej niepowstrzymywanym, wyśmianiu, wytłumaczy biedakowi, jak się sprawy mają i przede wszystkim, kogo ma w nich zabraknąć. Hermiona powinna się skupić na Turnieju, a nie jakiś nieporadnych zalotach — a Malfoy, mimo że raczej niechętnie, przyznawał jej procentową większość szans niż komukolwiek innemu. Chyba że on sam startowałby w rozgrywkach, ma się rozumieć — wtedy nie mogłaby się z nim mierzyć.
Z racji swojego wrodzonego talentu do poruszania się w tłumie i zachowywania równowagi nawet w najbardziej nieprzewidzianych pozycjach, nie zrobił na nim wrażenia podkładający mu nogi Szymus, który może nie tyle nogi podkładał, co nogi wykładał, rozłożywszy się razem ze wszystkim innym na przyprószonej śniegiem i zasnutej mgłą posadzce Wielkiej Sali. Niemal nie zwrócił też uwagi na Zahaczę-O-Wszystko-Moim-Szlafrokiem-Z-Plecnych-Włosów-Zabieniego Weasleya, który z powodów niewiadomych znalazł się nagle ze swoją serwetkową szatą na poziomie ramion Malfoya, właściwie wskakując mu na tzw. „barana”, Draco zdążył się jednak, wysławiany niech będzie Salazar, odsunąć, a Nie-Odróżniam-Ręcznika-Od-Koszuli Weasley wylądował na wyłożonym na podłodze Finniganie. Tu ktoś szarpał się z kimś o tylko połowicznie jedwabny szal, inny pod wpływem nagłego natchnienia wskakiwał na najbliższe krzesło i zaczynał deklamować, wywołując natychmiastową reakcję otoczenia, które nie tyle ściągało go z lśniącego bielą siedzenia, co zatykało usta delikwenta wszystkim, co znalazło się pod ręką, Wiewióra musiał więc w końcu siłą wyciągać swoją domniemaną szatę z gardła Zabiniego. Blaise śmiał się przy tym tak okropnie, że nie sposób było całkowicie odczepić od niego materiału, co z boku przypominało nieco zabawę z psem i liną, ale gdy już zaczynano zbierać zakłady, Ron uwolnił swoją własność. Nie licząc więc kilku mniej lub bardziej widowiskowych incydentów, otoczenie zachowywało stosunkowy spokój, czekając na pojawienie się najbardziej wyczekiwanych gości i ich partnerów, a Draco dopchał się wreszcie do pierwszego rzędu przy przejściu, dostosowując się do ogólnej postawy oczekiwania. Chociaż potrafił wykazywać oznaki wręcz nadludzkiej cierpliwości, teraz każda sekunda wydawała mu się minutą, każda minuta coraz dłuższą godziną, znał jednak powód swojego zachowania — kolacja zostanie podana dopiero po pierwszym tańcu, a Draco Malfoy akurat tego wieczora czuł się wręcz diabolicznie głodny. Wszyscy, którzy mają za sobą podobne doświadczenie, zrozumieją, o co mu chodziło, gdy myślał w ten sposób.
W tłumie najprzeróżniejszych zwyczajów i narodowości na pierwszy rzut oka nie odróżniłbyś zawiniętej w połyskujące zwoje Francuzki od podobnie wystrojonej uczennicy Hogwartu, nawet niektórzy przedstawiciele Durmstrangu zdecydowali się przybrać w coś zgoła mniej niż zwykle jaskiniowego, tylko gdzieniegdzie Draco dostrzegał elementy futra i nie ukrywał, że wypatrywał w takich okolicach pierwszych oznak ognisk lub tańców plemiennych, na razie jednak neandertalczycy zachowywali przynajmniej pozory ucywilizowania. Grono belferskie aż promieniało niespotykanym dotąd szykiem i elegancją, choć Malfoy miał wątpliwości co do certyfikowanego pochodzenia niektórych elementów ich garderoby, wolał też nie zagłębiać się zbytnio w genezę zbierania materiałów na płaszcz gajowego Hagrida. Przy każdej podobnej ocenie powstrzymywał się zaraz przed jej rozwinięciem, a powody na takie postępowanie były dwa — po pierwsze, jeżeli nauczył się czegoś przez te piętnaście lat, to szacunek z pewnością zdążył sobie przyswoić i mimo że, dla przykładu, z takim Hagridem nadto bliskich stosunków nie utrzymywał, nie pałał do niego zbytnią antypatią, może nawet odczuwał zaczątki tajonej sympatii, bo tego półolbrzyma po prostu nie dało się nie lubić; po drugie, musiał zachować wszelkiej maści najgorsze i najbardziej wymyślne obelgi dla partnera Granger. Gość najpewniej był mocno świrnięty.
Poczuł na ramieniu delikatne stukanie, po którym nastąpiło spodziewane potężne klepnięcie, zginające Malfoya niemal w pół. Zaraz za klepnięciem pojawił się Zabini, najwyraźniej uprzednio pozbawiwszy się z otworu gębowego śladów po, ekhem, szacie Nie-Pamiętam-Gdzie-Zostawiłem-Pieniądze-Na-Grzebień Weasleya, bo błyskał nienaturalnie białymi zębami w przesadnie szerokim uśmiechu. Blaise przeprosił grzecznie stojącą obok Krukonkę, pod którą nogi się ugięły na widok jego oblicza, czy to z zachwytu, czy z przerażenia, i ustawił się tuż obok Draco, ciągnąc poły marynarki w dół i strzepując niewidzialne pyłki zarówno z własnych, jak i Malfoyowych rękawów.
— Tata cię nie nauczył, jak się używa szczotki do garnituru? — zagadnął, cmokając z niezadowoleniem na widok smoliście czarnego wdzianka przyjaciela, które kurzu nie widziało najpewniej od urodzenia.
— Mama ci nie pokazała, w którym miejscu trzymać ręce, gdy mówi się „przy sobie”? — Malfoy nie poświęcał większej uwagi poczynaniom Zabiniego, w tym momencie skupionych na węźle krawata.
— Gdybyś przewiązał się porządną muchą zamiast tej wisielczej pętli, nie miałbym się czego czepiać. — Blaise poluzował, poprawił, zacisnął węzeł, aby zaraz powtórzyć sekwencję jeszcze dwa razy i dopiero za trzecim zacisnąć wiązanie ostatecznie. Wyglądał przy tym na tak niemiłosiernie zadowolonego z siebie, że Draco zaczął się zastanawiać nad zmianą swojego podejścia do rękoczynów.
— W tamtym roku wystarczyło ci jedno spojrzenie na moją porządną muchę, żebyś poszedł po klapkę. — Malfoy pochylił głowę, zezując krytycznie na poprawiony węzeł, ale pod wpływem znaczącego chrząknięcia ze strony Zabiniego porzucił plany naniesienia kolejnych poprawek.
— Mój niewinny spacerek z tobą i klapką to nic w porównaniu do reakcji matki. — Blaise mimowolnie uniósł rękę, kładąc ją na tyle głowy. — Po przyjęciu najpierw wzięła miotłę, bo nie mogła znaleźć różdżki. A potem znalazła różdżkę.
— Twój niewinny spacerek? Goniłeś za mną wrzeszcząc nie gorzej niż jakaś dzika świnia. — Dlaczego tak długo ich nie ma? — Dzień jak co dzień, w końcu coroczne spotkania ostatnich z angielskich rodów czystej krwi przypada na każdy trzeci wtorek miesiąca.
— To samo jej powiedziałem. Dzięki niech będą Merlinowi, nie wpadło jej wtedy do głowy żadne zaklęcie niewybaczalne, bo bym tu teraz przy tobie nie stał. — Zabini ze szczerą pokorą i wdzięcznością skinął w kierunku Merlina, gdziekolwiek to było, i rzucił tak mordercze spojrzenie śmiałkom próbującym utworzyć nowy pierwszy rząd przed pierwszym rzędem, że ci tylko czknęli i zawrócili, tworząc drugi ostatni rząd za ostatnim rzędem.
— Będę chwalił i sławił dzień, w którym pani Zabini właściwe zaklęcie się przypomni — zapewnił Draco, wsuwając dłonie do kieszeni w najbardziej elegancki z możliwych sposobów. Na Zabieniego zerkał tylko co jakiś czas, penetrując wzrokiem całą Wielką Salę, choć dla nieuważnego obserwatora wydawałby się skupiony na zaledwie jednym punkcie, nie poruszając prawie wcale głową.
— Teo coś wspominał, że dopadła cię nerwica. Mi oczy tak nigdy nie skaczą. — Blaise ponownie zerknął na krawat Malfoya, ukradkiem przymierzając się do udoskonalenia węzła po raz kolejny.
— Bo ty nie masz na co patrzeć… — szept z założenia miał utonąć w głosach tłumu, niedosłyszany, zduszony, ale Zabini jeśli tylko chciał, potrafił słuchać. Nic jednak nie powiedział, po raz czwarty chwytając niespokojnymi palcami ciemny pas materiału i szarpiąc go zawzięcie.
Malfoy westchnął cierpiętniczo, ale oszczędził sobie dalszych dyskusji, gdy nerwowy szept Pottera dotarł do niego gdzieś z tyłu. Odwrócił się, czekając aż Harry dobrnie do pierwszego rzędu i spojrzy z niezrozumieniem na poczynania Blaise’a, reagując na nie jedynie dość sugestywnym wyrazem twarzy.
— Malfoy — sapnął, poprawiając szatę. — Widziałeś Hermionę?
Harry spojrzał na Dracona błagalnie, jakby ten właśnie był jego ostatnią nadzieją, spojrzeniem tak intensywnym, że Malfoy zastanawiał się przez moment, czy odpowiedź przecząca będzie tą bezpieczną.
— Nie widziałem Granger — wydusił wreszcie, zachowując wciąż ten sam obojętny wyraz twarzy, którym zwykle raczył otoczenie.
— Nie powinna być z pozostałymi reprezentantami przed wejściem? — podpowiedział Zabini, wzruszając niewinnie ramionami na widok kolejnego spojrzenia Pottera.
— Nigdzie jej nie ma. — Harry rozglądnął się gwałtownie, jakby spodziewając się zobaczyć pannę Granger gdzieś w tłumie. Był lekko rozczochrany, wymięty i poddenerwowany, bo jak do kogo, ale do Hermiony spóźnianie się było podobne jak bawół do Zabiniego, czyli bardzo. Nie, cofnij — jak mózg do Zabiniego, czyli wcale. Sam niemal przyszedł po czasie (tu „niemal” pasowałoby podkreślić, bo jednak zdążył), a profesor McGonagall zamiast powitać go radosnym „O! Harry! Dobrze, że jesteś!”, zaczęła zasypywać go pełnym wyrzutu gradem pytań odnośnie zarówno teoretycznego, jak i praktycznego położenia panny Granger oraz jego powodów. Miotała się przy tym w nieokazywanym dotąd szale, czyli, w jej przypadku, rzucała wściekłe i jeszcze bardziej surowe spojrzenia, nadmiernie wczuwając się w gestykulację. Harry więc, odprowadzany niezadowolonymi pomrukami już obecnej dwójki reprezentantów, najpierw odwiedził Wieżę Gryffindoru, a tam damskie dormitorium, po uprzedniej, ma się rozumieć, zwycięskiej walce z antymęskimi schodami; potem, nie znalazłszy Hermiony ani na siódmym, ani na jakimkolwiek innym piętrze, wrócił w okolice Wielkiej Sali, zanurzając się w morzu balowego tłumu, przedzierając pomiędzy lśniącymi tkaninami i narażając tym samym na niezadowolone zmarszczenia wypudrowanych nosków. Panny Granger jednak jak nie było, tak wciąż nie było — w międzyczasie zerknął nawet na skrywaną w odmętach kufra Mapę Huncwotów i nie znalazł szukanego nazwiska w obrębie murów Hogwartu. Stojąc tak teraz w towarzystwie Malfoya, uświadomił sobie, że przecież nie zajrzał do Pokoju Życzeń, przez Mapę nieuwzględnionego — ale co panna Granger robiłaby o tej porze w Przychodź-Wychodź?
— Jak to „nigdzie jej nie ma”? — cichy głos Draco przedarł się przez szmery tłumu, wywołując u Harry’ego jeszcze większą panikę, a u Blaise’a zaczątki opamiętania, bo ten przestał zaraz mocować się z malfoyowym krawatem, koncentrując się na wygładzaniu własnej marynarki.
Malfoy natomiast nie był pewny, co tak właściwie czuł — zdenerwowanie? Nie. Wystarczyło jedno spojrzenie na Pottera, żeby uznał swój stan za daleki od zdenerwowanego. Ulgę? A dlaczego miałby czuć ulgę? Przyznał „niepokojowi” miano najwłaściwszego określenia. Dlaczego panna Granger nie zjawiała się na balu, na który, jako, jakby nie patrzeć, przedstawicielka płci pięknej, z pewnością musiała czekać? Nie wiedział, wręcz dziwił się własnym przejęciem całą sprawą, bo w końcu co go mogło obchodzić, czy Gryfonka się zjawi, czy z niewiadomych powodów opuści uroczystość? Nagle z umiarkowanym przerażeniem zdał sobie sprawę, że we wcześniejszym obsesyjnym przeczesywaniu wzrokiem tłumu miał cel i to nawet dość dokładnie określony — wypatrywał nieposkromionych, nastroszonych wiatrem loków w kolorze kasztanu. Jak na razie wolał głębiej nie rozwijać tej myśli, choć kontynuacja narzucała się sama, bynajmniej nieproszona i niechciana. Postawił więc na końcu obserwacji dużą, soczystą kropkę, starając się usilnie ignorować pojawiające się pod nią niejedno postscriptum.
— Jak to „jak to”? — Harry stanął na palcach, ponownie przyglądając się otaczającym go postaciom, choć prawdopodobieństwo zobaczenia wśród nich panny Granger mogło się wydawać raczej nikłe, jeżeli nie zerowe. Zerknął na Malfoya, rozszerzonymi oczami próbując znaleźć w jego twarzy ślad pocieszenia, zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, że Draco ma plan, który zaraz wcielą w życie. Nie zobaczył jednak nic z tego, czego tak poszukiwał, jedynie przejmującą pustkę, momentami tłamszoną przez niezrozumienie i niepokój. I właśnie ta niepewność w osobie Malfoya, pomijając wszelkie pozostałe okoliczności, wywołała w Harry’m nieodkryte dotąd pokłady strachu i paniki. Draco był jego stałą, pewnikiem, który zawsze wiedział, co zrobić, jakby miał monopol na odnajdywanie najlepszych wyjść z sytuacji — moment zawahania, który w nim dojrzał, przesądził o wypowiedzeniu słów zdradzających, dlaczego Potter w poszukiwaniu Hermiony zdecydował się na pomoc Malfoya.
— Myślałem, że będzie z tobą — mruknął, nie bardzo zdając sobie sprawę ze znaczenia własnej wypowiedzi.
Draco spojrzał na niego, jakby ten właśnie zaoferował wpłacenie kaucji za Lucjusza, ale nie zdążył wydobyć z Pottera powodu podobnych przypuszczeń, bo koścista ręka profesor McGonagall wyłoniła się z tłumu, zdążyła złapać go za ucho i powlec w stronę wyjścia z Wielkiej Sali, najpewniej w celu rozpoczęcia uroczystości przez wejście reprezentantów. Które, swoją drogą, musiało się w takim razie odbyć bez Granger — tylko gdzie, na Salazara, ona się podziewała?
Stał tak jeszcze przez chwilę, niepewny, czy powinien się ruszyć i zacząć szukać niewiadomego w przypadkowo wybranym miejscu, czy raczej pozostać w swojej dotychczasowej lokalizacji i zamiast przejmowania się osobą panny Granger, zacząć opędzać się od chciwych łapsk Zabiniego — nie dane mu było jednak roztkliwiać się nad problemem dłużej. Orkiestra pochwyciła swoje, jak to nazywali, instrumenty, a wraz z pierwszymi nutami walca przy wejściu do Wielkiej Sali zapanowało nagłe poruszenie — pierwsza po wyróżnionym przejściu kroczyła Fleur Delacour z Rogerem Daviesem u boku, srebrny atłas jej sukni połyskiwał w świetle świec niby woda rozświetlona przez gwiazdy, oplatając ciało właścicielki ciasnymi zwojami; tuż za nią szedł Wiktor Krum, przybrany w swego rodzaju mundur wyjściowy, oczywiście podszyty futrem (Draco już od początku widział w nim dzikusa). Jego ramię ściskała nieco zdezorientowana Luna Lovegood, a z przekazywanych nad wyraz dyskretnie plotek Malfoy wywnioskował, że została ona zaproszona przez przedstawiciela Durmstrangu tylko z powodu uczestnictwa panny Granger w Turnieju, w przeciwnym wypadku bowiem to Hermiona towarzyszyłaby Krumowi. Za Wiktorem pojawił się Harry w butelkowozielonej szacie, niczym godny wychowanek Slytherinu, obok niego natomiast Cho Chang. Draco wypatrywał jeszcze przez moment sylwetki panny Granger, ale zamiast niej dojrzał tylko Cedrika Digoriego, rozglądającego się ze zdezorientowaniem przy drzwiach Wielkiej Sali — jeżeli to on zdecydował się zaprosić Hermionę, Malfoy ośmielał się sądzić, że właśnie odkrył powód nieobecności wyżej wymienionej. Krukon, dobre sobie.
Reprezentanci dotarli niemal do parkietu, gdy nagły powiew wiatru zdmuchnął świece, pogrążając Wielką Salę w półmroku, rozjaśnianym tylko przez delikatnie lśniące sople. Orkiestra zamarła. Zaraz potężny trzask zatrzaskiwanych wrót Hogwartu wstrząsnął pomieszczeniem, odbijając się echem od ścian, potem niknąc jak ostatni rozbrzmiewający jeszcze dźwięk. Coś trzasnęło, skrzypnęło i zaszurało, wcześniej przymknięte drzwi do Sali uchyliły się bardziej. Niemal martwą ciszę zakłócił szelest sukni, drzwi otworzyły się bardziej, a na tle otwartego przejścia zamajaczyła pojedyncza, skryta w cieniu sylwetka.
I wtedy weszła ona, cała w czerwieni. Pantofle zdawały się roztaczać rubinową poświatę na posadzkę, pozostawiając na niej barwne odblaski, krwisty amarant sukni ściekał po nakładających się na siebie falbanach, najwyraźniejszy na poziomie bladych ramion, jakby tam została wylana farba, ściekająca potem na dół materiału. Nawet na skórze Draco dostrzegł szkarłatne wzorki, zwijające się w spiralne sploty, pokrywające szyję, barki, dłonie. Kasztanowe, lekko rudawe loki opadały rozwianym wodospadem na ramiona i odkryte plecy, zdawały się przy tym również przejmować czerwień stroju, połyskując niepokojąco karmazynowymi odblaskami. Malfoy podniósł wreszcie wzrok, spodziewając się dostrzec na różanych ustach ledwo widoczny uśmiech, więc cienka, drżąca kreska, zaraz otwierająca się w geście pełnym szoku, wywołała w nim tylko wzrost wcześniej tłumionego niepokoju. Dalej były oczy, szeroko otwarte, puste i zmatowiałe. Hermiona wyszeptała tylko jedno słowo, zanim bezwładnie opadła na podłogę:
— Pada.
Nie wiedział, dlaczego znalazł się przy niej pierwszy, dlaczego piski zgromadzonych w Sali dziewcząt docierały do niego jak przez mgłę, dlaczego nie zdziwiły go łzy na policzkach profesor McGonagall i ręka Snape’a na jej ramieniu. Nie zwrócił uwagi na Dumbledore’a, który natychmiast otworzył wrota Hogwartu, na szmer deszczu, wpuszczony dzięki temu w progi zamku. Wiedział jedynie, że czerwień, którą pochopnie uznał za nadzwyczaj udany zabieg stylistyczny, okazała się naprawdę ciepłą, lepką mazią, pokrywającą pannę Granger w niemal każdym calu.
Hermiona była skąpana we krwi.

Gdy spojrzał wreszcie na obiekt zaaferowania Albusa Dumbledore’a, poczuł, jakby nadeszło wreszcie to długo wyczekiwane, zapowiadane przez szyderczy głos, który niejednokrotnie słyszał w hogwarckich korytarzach, czający się, obiecujący, kpiący, a przede wszystkim — władający. Z krwawych chmur padał krwawy deszcz, zalewając strumieniami krwi zamek i błonia, zamkowe schody i otwarte wrota. Krwiste strugi spływały po hogwarckich wieżach, krwawymi łzami przysłaniając okna, mackami krwi starając się wkraść za progi zamku, czego jednak nie były w stanie dokonać, jakby powstrzymywane niewidoczną dla oczu ludzkich granicą. Draco czuł tylko zimne ciało panny Granger we własnych ramionach, ciepło szkarłatnych opadów i szok, gdy Krwawy Baron, pierwszy duch, który zdecydował się zanurzyć w strugach deszczu, wrzasnął przeraźliwie i padł na ziemię, krwawiąc.

****

Głos ją gonił. Ścigał w opustoszałych korytarzach. Słyszała tylko ten  Głos, szelest własnej sukni, stukot obcasów, który jednak ucichł na piątym piętrze, gdy zgubiła buty.
Głos z niej szydził, zdawał się dyszeć tuż przy jej karku, był wszędzie, jednocześnie z przodu i z tyłu, zarówno z prawej, jak i z lewej. A ona mogła tylko uciekać, jednocześnie oddalając i zbliżając się do jego źródła.
— Granger.
Biegła, biegła szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, choć wydawało jej się, że wcale nie rusza się z miejsca. Bose stopy rozpaczliwie klapały na zimnych kamieniach, płuca momentami zapominały, że powinny oddychać. Nie pomyślała nawet o tym, żeby krzyczeć, podświadomie wiedząc, że nic by to nie dało. Że Głos, choć o wiele cichszy, zagłuszyłby jej wołania.
Nie chciała słuchać. Dlaczego musiał tak gderać?
— Granger.
Czy po tego typu stwierdzeniu oczekiwał odpowiedzi?
—…Granger.
— Tak, to moje nazwisko, Malfoy, świetnie zdaję sobie z tego sprawę.
Tylko uniósł brwi. Nigdy nie widziała, żeby ktoś unosił brwi w taki sposób.
— Byłabyś tak łaskawa odpowiedzieć na moje wcześniejsze pytanie?
Dlaczego tak się tego uczepił? Nie chciała wracać do nocy Balu Bożonarodzeniowego. Uparcie zagłuszała wewnętrzny głos, przypominający, że wypierane z myśli wspomnienia były zaledwie wczorajsze.
— Granger.
— Wiem, że się tak nazywam, Malfoy!
Nie zauważyła, kiedy wydostała się z zamku. Mogła tylko biec, uciekać, choć wiedziała, że będzie to ucieczka tak wieczna, jak bezcelowa.
Skryła twarz w dłoniach, kasztanowe loki opadły po jej bokach, rozczochraną kaskadą spływając na plecy i ramiona. Nie chciała ich czuć — oplatały ją niby krwiste macki, dusiły, gęste, jakby maziowate. Zdawało jej się, że po policzkach wciąż spływają krwawe krople, skapują na odkryte obojczyki, rysując na zbielałej ze strachu skórze krwiste wzory. Krew ją skaziła, splamiła, a pozostawione plamy okazały się niemożliwe do zmycia — wiedziała, że szata krwi nie okrywa już jej zmarzniętego ciała, jednak czuła jej dotyk, fakturę materiału.
Fakturę krwi.
Głos ucichł. A zaledwie on zamilkł, zaszeptało niebo. Tylko jedno, ciche, niespokojne słowo.
Deszcz.
                — Gr…
                — Dlaczego tu jesteś, Malfoy?
                Opuściła dłonie akurat żeby zobaczyć, jak Draco zastyga, sprawiając wrażenie zaprzestania wykonywania jakichkolwiek czynności życiowych. Minęło zaledwie kilka sekund, zanim pierś okryta bielą koszuli uniosła się, wypełniając ciasny materiał po brzegi, a srebrny, zimny wzrok przeszył gryfońskie ciało.
                — Uznałem, że ktoś tak nieopanowany, jak znajomek Pottera, potrzebuje w chwili niezmierzonego miarą ludzką szoku towarzystwa postaci ponadprzeciętnie inteligentnej. — Uśmiechnął się nieznacznie, ledwo odsłaniając zęby. Miała ochotę odgarnąć kosmyk, który opadł mu na czoło. — Z dobroci serca zaofiarowałem moją skromną osobę. Jeżeli jednak taka twoja szaleńcza wola… — Oparł dłonie na kolanach. — … mogę opuścił progi tego świętego przybytku i oddać się czekającej na mnie w ślizgońskim dormitorium słodkiej hedonii.
                Już miał pozostawić biały, szpitalny stołek samemu sobie, gdy zaskakująco pewny, lecz lekko przestraszony głos, szepnął:
                — Zostań.
                Uniósł brwi.
                — Proszę, Malfoy, nie zostawiaj mnie.
                — Skoro nalegasz.
                Rozparł się na obdartym oparciu, jasne, metalowe spojrzenie wbijając w skuloną na łóżku sylwetkę.
                Prychnęła.
                — Zamierzasz upodobnić się do Zabiniego tymi zwierzęcymi odgłosami?
                — Uważaj, bo zaraz zacznę reagować na „Blaise”.
                — Musiałabyś zacząć też reagować na „idioto”.
                — A to nie twoje drugie imię?
                Przewrócił oczami.
                — Nie do końca. Ale podobnie.
                Przekrzywiła głowę, ciemne loki zsunęły się na plecy, czuła je, długie, wijące się. Niczym pasma krwi.
                Czerwone strugi spływające z nieba, czerwone strugi barwiące ramiona, czerwone strugi niby długie, ciepłe palce, chwytające swoją marionetkę. Czerwone strugi niby sznurki, uzależniające ruchy lalki od odległego marionetkarza.
                — Malfoy, mogę cię o coś prosić?
                Zalewające oczy, kradnące oddech, duszące krzyk. Gęste, lepkie, kleiste, zmniejszające przestrzeń, ograniczające wolność. Klaustrofobiczne.
                — Prosić zawsze można.
                Miał takie piękne oczy. O tych oczach myślała, gdy strugi krwi zalewały jej własne.
                Strumienie chociaż ciepłe, jakby świeże, zdawały się jednocześnie przeraźliwie mroźne i parzące. Wrzały i zamarzały, w opętańczych zapędach starając się zakryć jak największą powierzchnię ziemi, zalać i zatopić. Były klątwą, przekleństwem, szyderstwem Fortuny.
                Były cichym głosem w ciemnym korytarzu.
                — Malfoy.
                — Granger.
                Przekręciła się w lewo, przeszukując niewielką szafkę nocną, jedyne wyposażenie głównej sali Skrzydła Szpitalnego poza stwardniałymi łóżkami i kilkoma stołkami dla nieproszonych gości.
                Miał taką piękną twarz. O tej twarzy myślała, gdy spod strug krwi nie mogła dojrzeć własnej.
                Deszcz krwi, niby okrutny żart niebios, odebrał jej zdolność pojmowania. Pozbawił ją ciała, zastępując je tylko gęstymi, lepkimi strugami. Przyodział ją w szatę z samego siebie, przybrał w utkaną z krwi suknię, przenikając przez skórę, która nie okazała się choć znikomą ochroną, żadną, nawet najmniejszą barierą. Wypełnił żyły, przepompowany przez serce, stał się życiem, jedynym oddechem.
                Nie, nieprawda. Życie też odebrał.
                — Obetnij mi włosy.
                Miał takie pięknie dłonie. O tych dłoniach myślała, gdy własnymi mogła dotknąć tylko krew.
                Odebrał wszystko.
                — Granger..?
                Pozostawił jedynie krew.
                — Malfoy, obetnij mi włosy.
                Wyciągnęła rękę, a w drżącej, bladej dłoni Draco dostrzegł błyszczące ostrza nożyczek.
                Czekała, aż weźmie od niej narzędzie, wpatrując się ni to błagalnie, ni to obojętnie w przelewające się w tęczówkach fale metalu. Drgnęła, gdy długie, zimne palce dotknęły jej własnych, delikatnie rozprostowały, a po wcześniej trzymanych nożyczkach pozostawiły tylko gasnące poczucie bliskości. Wystarczył zaledwie ten lekki dotyk, przypominający raczej muśnięcie, ostrożny, ale pewny w swoich poczynaniach, by wyprzeć z myśli przeświadczenie o pokrywającej ciało krwi, które jednak wciąż kryło się gdzieś w głębi, swędziało, a ona prędzej zdarłaby z siebie skórę, niż zdrapała gęstą maź.
                Wstała, zajmując krzesło tuż obok malfoyowego.
                — Proszę, Malfoy.
                Potrzebowała tego, musiała uwolnić się od wspomnienia, musiała przestać czuć.
                — Jesteś pewna, Granger?
                Skinęła głową, ciemne loki podskoczyły w rytm jej ruchów.
                — Jak nigdy dotąd.
                Usłyszała, jak wydmuchiwał powietrze w niemej zgodzie. Jego obecność tuż za jej krzesłem napawała ją dziwnym spokojem, jakby tak właśnie miało być, jakby to był stan, w którym powinna żyć, jedyny właściwy, jedyny w pełni bezpieczny. Draco dawał jej słodką, rzadko doznawaną wolność, niezależnie od tego, czy szydził, śmiał się, czy po prostu patrzył — zjawisko raczej kontrowersyjne, biorąc pod uwagę to, jak mało go znała. Nie zamierzała jednak przekonywać samej siebie, że taka anomalia jej przeszkadza. Nie przeszkadzała.
                Siedziała w bezruchu, gdy zimne dłonie zbierały jej włosy z karku, przesuwając poszczególne kosmyki na plecy, odgarniały z bladej twarzy, opuszkami palców muskając gryfońską skórę. Sunąc w nieznanym jej tańcu, dotykały odsłoniętego ciała, pozostawiając za sobą rozgrzany ślad, zabierając za to wspomnienie krwi. Nie zawahały się nawet przy pierwszym ruchu nożyczek, szczęk, dźwięk wybawienia, miarowo rozbrzmiewał najpierw przy plecach, potem szyi Hermiony, tnąc. Uwolnione od dotychczasowego właściciela kosmyki, opadały niespiesznie, obracając się w ostatnim wyrazie uciekającego życia, zdawały się przy tym jakby uspokojone, przepełnione wytchnieniem, na które tak długo oczekiwały. Panna Granger natomiast z pełną świadomością wyczuwała za sobą obecność Malfoya, przyjmującego w tym momencie rolę znachora, starającego się za wszelką cenę uwolnić od cierpienia miejscową ludność, traktowaną przez niego jak rodzinę. Stał się stróżem rozkuwającym kajdany, strażnikiem otwierającym zamknięte dotąd więzienne kraty, słowem wypowiedzianym w głębi lasu, gotowym obudzić swoim brzmieniem od wieków uśpione dusze drzew. Jego zimna, niby obojętna obecność, napełniała Hermionę nieokreślonym ciepłem, które przyjmowała bez zawahania, chętnie, chwytając się go jednocześnie z pełną zachłannością, przekonaniem, że tego właśnie ciepła nie może stracić, bo zatraciłaby też siebie. Było tuż za nią, przesuwające się razem z ruchami Malfoya, raz krok bliżej, raz krok dalej, emanujące senną przyjemnością. Czuła na karku oddech Draco, jego palce na ramionach i szyi, zapach lasu, stepowego wiatru i morza. Wydawał jej się taki spokojny, a jednocześnie rozgoryczony, mądry, ale zagubiony w wiedzy, zawiedziony, lecz przepełniony niezrozumiałym sentymentem do świata, o wzroku, który mimo że był piękny, potrafił też piękno dostrzegać. Niby uosobienie wolności, starał się przekazać jej to, czym sam żył, podarować w prezencie, nie oczekując przy tym niczego w zamian, chociaż niejednego potrzebował. Chciała mu to dać, podziękować, choć pewnie uznałby, że nie ma za co być wdzięczna — a przecież stał tu, za nią, obcinając jej włosy, gryfońskie włosy, swoimi ślizgońskimi dłońmi. Rozmawiał z nią i czuwał przy niej, co już nawet przestało ją dziwić — był, a Hermiona zdążyła przyzwyczaić się do jego obecności, tak jak dziecko przyzwyczaja się do noszenia ubrań. Z czasem przestaje nawet zauważać ich obecność, nie zwraca uwagi na fakturę, bo stają się jakby nieodłączną częścią ciała, nie mniej ważną niż ręka czy noga. Zastanawiała się, czy to nie Harry poprosił Malfoya o zaopiekowanie się nią, co nie było wcale tak niedorzecznym scenariuszem — kto oparłby się bowiem spojrzeniu Pottera? Rodziło się w niej jednak niewytłumaczalne uczucie niechęci wobec takiego wytłumaczenia sprawy, jakby nie chciała, żeby Draco przebywał z nią tylko dzięki namowom przyjaciela. Ale nawet gdyby, co w tym złego?
— Gotowe, Granger — szepnął tuż przy jej uchu, drażniąc oddechem nagą skórę karku.

— Dziękuję, Malfoy — wstała, a kasztanowe wstęgi włosów układały się na szpitalnej podłodze na wzór czerwonych deseni, ostatnie wspomnienie zalewających pannę Granger strumieni krwi. 

środa, 20 września 2017

Miniaturka I

Witam wszystkich wciąż wiernych!
Przybywam do Was po długiej przerwie, ale z notką nie tak długą i nie rozdziałową. Przedstawiam pierwszą część pierwszej miniaturki w moim wykonaniu, trzeba ją więc czytać z pewną rezerwą zapasowych punktów karnych. W najbliższym czasie powinna się pojawić kontynuacja, obiecuję też, że do rozdziału nam bliżej niż dalej, ostatnio jednak bardzo ciężko mi się zebrać, a wstrętne choróbsko nie pomaga. Mam nadzieję, że przyjmiecie poniższe przynajmniej z nutką zadowolenia.

Niech Moc będzie z Wami i ze mną. Chociaż teraz bardziej przydałaby się Wena...
Vi


&&&

Kolekcjoner
cz, I


— Co pan, sądzi, doktorze? Jak się panu podoba moja kolekcja?
                — O co tak naprawdę chce mnie pan spytać, sir?
                — Mam już wszystkie, doktorze?
                — Ma pan wiele, sir. Gromadzi je pan latami, ale mógłby pan prowadzić swoją kolekcję przez całą wieczność, a i tak znalazłby się okaz, którego pan nie jeszcze nie zdobył. Nigdy nie zbierze pan wszystkich, sir. Zawsze będzie następny, którego pan jeszcze nie ma.


****

                Praca w Ministerstwie Magii łączyła się z wieloma nieprzyjemnościami. Krzesła albo bardziej przypominały wyjątkowo toporną skałę, albo zdawały się ewoluować ku przyjęciu struktury bliższej wypełnionego grochem workowi i w żadnym z obu przypadków nie sposób było na nich usiąść, jakkolwiek by się człowiek nie nagimnastykował. Stoły zdawały się szydzić ze zwierząt czworonożnych, uparcie i z nadzwyczajną skutecznością pozbywając się zbędnych, jak zapewne uznawały, nóg, w swoich preferencjach skłaniając się raczej ku trzem, a najlepiej dwóm kończynom. W najbardziej ekstremistycznych przypadkach pozostawiały sobie zaledwie jedną, wtedy jednak nawet przez swoich współbraci zostawały określane jako jednostki o poglądach skrajnie radykalnych i absolutnie nieakceptowalnych przez społeczeństwo, znajdowało się więc niewiele takich, które rzeczywiście były gotowe wybić się z obowiązujących norm i odstawać od ogółu. Doniczki, porozstawiane na każdej możliwej przyokiennej przestrzeni, okazały się niewiele lepsze — nie dość, że wyrobiły sobie nawyk zsuwania się w najmniej odpowiednich momentach, gdy człowiek, dla przykładu, opuszczał spokojne zacisze siedmioosobowego gabinetu, aby oddać się czynności jakże trywialnej i zdecydowanie potępianej przez szefostwo, jaką mniej obeznani ważyli się nazywać jedzeniem, i krył się w korytarzowych kątach, zapychając usta dwoma kanapkami, jedną w roli śniadania, drugą obiadu, to jeszcze pochłaniały całą wodę, mającą z założeniu służyć kwiatkom, tak że żadne okazy zielone nie występowały na ministerialnych korytarzach, jedynie ziemia w zachłannych pojemnikach zdawała się nieśmiało przypominać, co właściwie powinno w niej rosnąć. Lampy, zasilanie przecież magiczną odmianą mugolskiego prądu, za nic miały potrzeby korzystających z nich czarodziejów, świecąc najjaśniej w godzinach południowych, a oddając się zasłużonemu odpoczynkowi dokładnie od osiemnastej do piątej nad ranem. Wysłużone panele podłogowe skrzypiały zarówno tam, gdzie człowiek nie stawiał stopy, jak i tam, gdzie zdecydował się ją postawić, więc w okresie tygodniowym przeciętny pracownik Ministerstwa tracił trzy godziny na zdecydowanie, w którym miejscu stąpnąć, a, co ważniejsze, w którym nie. W ogólnym podsumowaniu i zestawieniu ministerialnych standardów, każdorazowa wizyta w pracy przypominała raczej wyjątkowo nużący pokaz cyrkowy, w którym nieszczęsny widz musi uczestniczyć, wyciągnięty przez czerwononosego klauna na środek areny, siłą oderwany od ukochanego popcornu i również siłą zmuszony do odegrania swojej roli — a, ktokolwiek i gdziekolwiek by został wyciągnięty, w każdym jednym przypadku grał ofiarę. I każdego jednego dnia załamywał ręce, zastanawiając się, czy jego moralna granica została już przekroczona tylko o krok czy raczej dwa i czy ktokolwiek będzie miał mu za złe wystąpienie do Departamentu Prawa z pozwem o molestowanie. Ale czy można wytoczyć sprawę podłodze?
                Życie w Ministerstwie było więc życiem pełnym niebezpieczeństw, ale Hermiona Granger do standardowej listy zażaleń mogła dopisać coś jeszcze, a gnębiło to tylko ją, ją na wyłączność — gazety. Ginny, zajmująca ciasną biurową klitkę tuż obok jej klitki, upodobała sobie gwałtowne skoki adrenaliny, które najwyraźniej stosowała zamiennie z kawą, gdy panna Granger decydowała się ciskać w nią przekleństwami, klątwami i nogami od stołu. Młoda Weasley, dorabiając sobie w Ministerstwie jako sekretarka podczas swojej nieodpłatnej praktyki w jednej z drugoligowych drużyn Quidditcha, w praktyce zajmowała stanowisko „tej od kawy” i codziennie odwiedzała stacjonującą tuż obok Hermionę, racząc ją zarówno wspomnianą kawą, jak i nowinkami ze świata zewnętrznego. A tak się dziwnie złożyło, że za świat zewnętrzny uznawała ekosystem tzw. mag-fashion, będący odpowiednikiem mugolskiego high-fashion, i, co jeszcze dziwniejsze i zarówno jeszcze bardziej kluczowe, na okładkach najbardziej rozpoznawalnych, czyt. wpływowych, modowych magazynów gościła twarz przez Hermionę szczerze uwielbiana, co więcej, od lat adorowana. Jej skrywana miłość.
                Draco Malfoy.
                Niezależnie od tego, czy trafiłaby na Mague, M Magazine czy Magity Fair, on był wszędzie. Okładka za okładką, wywiad za wywiadem, a Ginny najwyraźniej zdecydowała udowadniać jej każdego dnia, że osoba Malfoya nie może się znudzić publice, wciąż afiszując swoją ślizgońską mordę zarówno wszędzie, gdzie sobie tylko umyśli, jak i w miejscach, o których nawet w życiu nie słyszał. A nie słyszał zapewne o niewielkim pomieszczeniu kuchennym, z rozmiaru bardziej przypominającym szafę, które znajdowało się na „zapleczu” gabinetu panny Granger i w którym Ginny nie tylko pracowała, cierpliwie parząc kawę za kawą, ale które zdążyła poobwieszać podobiznami Malfoya wszędzie, gdzie tylko zdołała je przylepić. I doczepiała kolejne, po uprzednim okazaniu ich Hermionie. Po jakimś czasie nauczyła się też, że w tej akurat pracy szeroko zaopatrzona apteczka może okazać się bardziej przydatna od różdżki. Właściwie, przekonywała się o tym codziennie, mniej więcej w godzinach porannych.
                — Miona! — Nie, nie proszę, nie dzisiaj, nie dzisiaj… – Miona, otwórz te drzwi!
                — Nie mogę, Gin, jestem zajęta. — Panna Granger w silnym postanowieniu nie podnosiła głowy znad leżącego na biurku raportu, jednocześnie podtrzymując lewy bok tegoż biurka, w przeciwnym razie bliżej by mu było do podłogi niż jej nosa.
                — Miona! Masz gościa! — Gwałtowne, lekko zalatujące desperacją pukanie wstrząsnęło futryną drzwi, powodując spodziewane opady pyłu ściennego na już zasypaną podłogę.
                — Nikt nie był umówiony. — Jednym okiem zerknęła na prawo, do otwartego kajetu, upewniając się co do słuszności własnego stwierdzenia. Nie mogła się rozpraszać przy tym raporcie, miał w końcu zadecydować o jej dalszej karierze w Biurze Aurorów, a właściwie kierunku tejże kariery.
                — On nie musi być umówiony! — Rozpaczliwe westchnienie przełamało coś w Hermionie, która po chwili niechętnie machnęła ręką, wywołując skrzypienie otwieranych drzwi.
                – Szybko i na temat, Gin. Mam dużo roboty. — Pochyliła się jeszcze niżej nad teczką, analizując cyfra po cyfrze zapisaną liczbę.
                — Przyszedł tu… — Ginny zatrzymała się tuż przed biurkiem, chroniącym pannę Granger przed bezpośrednią napaścią niby mur. — … i pewnie słyszał tę idiotyczną rozmowę. Już po niego idę, nie wiem dokładnie, w jakiej sprawie tu jest. Nie zamykaj drzwi.
                Zdołała się wycofać do połowy gabinetu, co, biorąc pod uwagę jego rozmiary, właściwie nie wymagało od niej ruchu, gdy zatrzymał ją pewny swego głos Hermiony, wciąż niewzruszenie skupionej na poprawianym raporcie.
                — Nikt nie był umówiony — stwierdziła, z przyczyn oczywistych uznając dyskusję za skończoną. Miała nieprzyjemne przeczcie, że wie, kim był niespodziewany wizytator i, o ile nie myliła się co do jego tożsamości, wolałaby teraz gościć u siebie trolla górskiego z małżonką. Zniosłaby nawet małe trolliki.
                — Mówię ci przecież, że on nie musi być umówiony. Człowiek specjalnych względów, tak go nazwijmy. — Doczekując się w odpowiedzi tylko uniesionej brwi, Ginny postanowiła wyjawić tajemnicę. — Ucieszysz się, to…
                — Stop. — Hermiona zaszurała krzesłem o podłogę, dokładając do widniejącego już kompletu rys dwie kolejne, i oparła się na biurku przed sobą, co okazało się bardziej lekkomyślne, niż mogłoby się wydawać. Blat wytrzymał tylko kilka sekund, zatrząsł się w ostatnim przejawie uciekającego życia i wyzionął ducha, pozostawiając swoje trzy dotychczasowe nogi bez woli do utrzymania się w pionie. Opadł bezwładnie na zakurzone deski podłogi, a panna Granger razem z nim, witając się z zaschniętymi plamami po kawie tak blisko, jak nigdy dotąd. Przesądziło to jednak o łagodności słów, które zdecydowała się wypowiedzieć, a oniemiałej Ginny nawet nie przyszło na myśl, żeby jej przerwać.
                — Jeżeli on rzeczywiście tu przyszedł, co wydawałoby się wysoko wątpliwe, ale przy kim innym byś się tak ekscytowała…  — Zdołała już doprowadzić się do względnego porządku, a przynajmniej do pozycji stojącej, wyraźnie rozemocjonowana i raczej mało zadowolona z domniemanej osoby gościa. — Jeżeli on rzeczywiście tu przyszedł, chociaż nie mam pojęcia, jaki diabeł go tu przygnał, przekaż mu proszę, że zajmuję się czymś zgoła ważniejszym niż jego mały, upierdliwy, arystokratyczny tyłek i nie mam zamiaru wysłuchiwać peanów na cześć jego nieistniejącego narządu mózgowego, ani tym bardziej się do nich dołączać. — Nerwowo otrzepywała wymiętą spódnicę, jednocześnie ciągnąc poły garsonki w dół. — Możesz też zaprowadzić Pana-Większy-Śrót-Niż-Fiut do sanktuarium na zapleczu, gdzie na każdej przestrzeni materialnej poobwieszałaś podobizny jego świńskiej mordy, razem sobie pokontemplujecie. Z chęcią pograłabym tam w Darta, celując przede wszystkim w zęby, tyle że brak mi czasu, bo, w przeciwieństwie do niektórych, zajmuję się czymś zgoła bardziej produktywnym niż wgapianie się w obiektyw magparatu. Swoją drogą, zastanawiam się, czy te jego zęby na żywo też są tak wypolerowane, że można się w nich przeglądać… A jeśli chodzi o wątpliwy wyższy cel jego wizyty, przestałam się użerać z jego godnymi pożałowania pomysłami już lata temu i nie mam zamiaru do te…
                — Nie wiedziałam, że tak dawno spisała mnie pani na straty, panno Granger. — Artelius Bauch, szef Biura Aurorów w Departamencie Przestrzegania Prawa, zerknął na kieszonkowy zegarek, który zaraz ponownie schował w połaciach płaszcza. Stał w otwartych drzwiach gabinetu panny Granger, uśmiechając się krzywo, ale w jego oczach błyszczały iskierki zawodu. — Ma pani dokładnie dwie godziny, ani minuty dłużej, aby opuścić tą tak znienawidzoną przez panią posadę, żegnając się z uwłaczającą karierą aurora, co zapewne uczyni pani z niemałą satysfakcją. — Uśmiechnął się szerzej, co przypominało bardziej powiększenie wcześniej przywdzianego grymasu, i wyszedł, zaraz jednak ruda głowa pojawiła się z powrotem w otworze drzwiowym. — Radziłbym zamykać drzwi, jeżeli niekoniecznie chce się pani dzielić z całym Ministerstwem tematami pani rozmów. Ah, zaraz, teraz już nie musi się pani tym przejmować. Do zobaczenia, panno Wealsey.
                Zniknął, zamykając za sobą nieszczęsne drzwi, za którymi pozostawił jedynie ciszę i szeroko rozwarte usta panny Granger. Odebrała Ginny możliwość oglądania swojego otworu gębowego dopiero, gdy ta popukała ją w podbródek, wciąż nie wydusiła z siebie jednak ani słowa, wpatrując się na przemian w prawie skończony raport i zamknięte drzwi.
                — To się właśnie nie stało — powiedziała, co nieco uspokoiło pannę Weasley, udowadniając, że Hermiona jeszcze kontaktuje ze światem zewnętrznym. Panna Granger za to nie była pewna, czy nie lepiej byłoby na jakiś czas zaprzestać kontaktowania. — Nie stało się.
                Ginny, nie bardzo wiedząc, jakiej reakcji oczekiwała od niej przyjaciółka, poklepała ją tylko po ramieniu, pospiesznie próbując znaleźć właściwie słowa. Ale cóż takiego mogła powiedzieć? Że panna Granger przez kilka nieostrożnych słów zaprzepaściła wszystkie możliwe szanse na zajęcie ciepłej jeszcze posady po Edmundzie Wrightcie, który cztery dni temu przeszedł na emeryturę?
                — Miona?
                — Co ja sobie takiego myślałam, tak? — Panna Granger opadła na rozchybotane krzesło, oparła łokcie na kolanach i zwiesiła głowę, którą zaraz zamknęła w ciasnym uścisku splecionych dłoni. — O Malfoyu myślałam, Ginny. Myślałam… Nie, byłam przekonana, że jakimś nieuzasadnionym zrządzeniem losu postanowił zawitać w Biurze Aurorów i to na poziomie dla rekrutów. Błyskotliwy wniosek, nieprawdaż? Jak najbardziej prawdopodobny. Nawet mi do głowy nie przyszło, że Bauch…
                — Nie powinnaś teraz za nim biec i spróbować się tłumaczyć? — Ginny westchnęła, odgarnęła włosy z ramion, zrzucając je na plecy, gdzie ulokowały się rozwichrzoną, rudą falą i przykucnęła przy krześle panny Granger, którego siedzenie zdążyło odsunąć się nieco od blatu biurka, zatrzymując się zaledwie trzydzieści centymetrów nad poziomem podłogi. — Przecież to tylko nieporozumienie.
                Hermiona na chwilę wyściubiła nos spomiędzy palców, otworzyła zaczerwienione oczy i spojrzała na pannę Weasley z takim niedowierzaniem, jakby ta właśnie spytała, czy to Dumbledore był swego czasu dyrektorem Hogwartu.
                — Tak? Pobiegnę za nim i co mu powiem? — wychrypiała, nie czując jednak ani napływających strumieni łez, ani ściskającego uczucia w gardle. Jedynie szok i czysta rozpacz. Czy tak powinien czuć się człowiek, który w kilka minut zaprzepaścił pracę całych dwudziestu dwóch lat życia? Rozdeptał, zapluł i spalił w gwałtownym wybuchu ognia, a prochy połknął i strawił? Nie była pewna, czy można to nazwać czuciem. — Panie Bauch, panie Bauch, pan mnie źle zrozumiał… Mi o Malfoya chodziło, panie Bauch. Bo ja tak codziennie stoję i go wyklinam, wie pan, urazy młodości. Zajmuje mi to czas mniej więcej od siódmej do dziewiątej, dlatego nic dziwnego, że odwiedzając mnie po ósmej natknął się pan na bluzgi z mojej strony. Ach, mówi pan, że przecież też jest arystokratą? Zapewniam jednak, że do pana tyłka nic nie mam. Pański tyłek jest całkiem w porządku.
                Ginny w geście bezradności rozłożyła ręce, co najwyraźniej nieco otrząsnęło Hermionę, która, już mniej zszokowana, wybuchła duszącym, spazmatycznym płaczem, między falami zawodzenia i łez ledwie zdążając przeprowadzić wymianę gazową. Ręce drżały, nieprzerwanie przyciśnięte do twarzy, zdawały się wręcz dążyć do przebicia warstwy skórnej, ściśnięcia całej czaszki w niewielką, kulistą bryłę, która z racji swoich rozmiarów nie byłaby w stanie pomieścić takiego ogromu rozpaczy, jaki teraz produkowała. Łez nie sposób nazwać łzami — organizm pozbywał się wody strumieniami, zalewającymi zarówno policzki, jak i szyję panny Granger, spływającymi po rozdygotanych dłoniach, kapiącymi na zakurzoną i lepką od zaschniętej kawy podłogę. Wcześniej ułożone włosy teraz podskakiwały, raz w górę, raz w dół, niepewne, czy powinny raczej stanąć dęba, czy smętnie oklapnąć i przyjąć na siebie nieprzerwany atak wody z solą. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniło krzesło, opadając już definitywnie na bliską mu posadzkę, co spowodowało nie tylko podniesienie się chmary kurzu z kompozytowych paneli, ale też odpadnięcie kolejnej części tynku, którego ostatnimi czasy więcej znajdowało się wszędzie indziej, tylko nie na ścianach.
                Dlaczego wykazała się taką głupotą, najprawdopodobniej postępującą wraz z płynącymi słowami wcześniej wygłoszonej tyrady? Dlaczego w ogóle mogła myśleć, że nagle dureń Malfoy zawita do jej progów, aby uraczyć ją następną obelgą, ewentualnie jeszcze jedną dawką pogardy do kolekcji? To był Malfoy — idealny, wstrętnie nadziany arystokrata, w którego krainie mlekiem i miodem płynącej nie znalazłbyś miejsca na szlam w jakichkolwiek zestawieniach czy odmianach. To był Malfoy — Malfoy nie musiał starać się całe życie o możliwość zdobycia wymarzonego stanowiska. Malfoy urodził się Malfoyem. To zdawało się zapewniać mu wszystko, czego tylko mógłby zapragnąć, wszystko i jeszcze trochę więcej. Czuła niepowstrzymaną ochotę obrzucenie winą Ginny — w końcu to ona przyzwyczaiła pannę Granger do wizerunku arystokraty w takim stopniu, że gdyby ta znalazła go pewnego ranka pod własnym biurkiem, niezbyt by się zdziwiła, może nawet podsumowałaby całe zdarzenie krótkim „Spodziewałam się tego” i kontynuowałaby wypełnianie raportów. Malfoy mógłby jej wtedy buty lizać, a przyjęłaby oglądane zjawisko niby codzienną kawę, ni to szczególnie smaczną, ni wyszukaną, zwyczajnie codzienną. Sam fakt jednak ubzdurania sobie, bo Ginny nawet słowem o Malfoyu nie wspomniała, że ten miałby jednak pojawić się w jej własnej, osobistej poczekalni musiała uznać za winę znowu tylko i wyłącznie swoją. Podjęte działania i wnioski łączyły się w jeden wspólny schemat, w którym to ona zdobyła każdą jedną aktualnie posiadaną rzecz i również ona pozbawiła się najważniejszej i najbardziej upragnionej z nich. Bo co może być ważniejszego od stałej i wysokiej posady aurora? Odpowiedź za każdym razem ponownego zadawania tego jedynego pytania okazywała się niezmienna — nic. Ani jedna wartość duchowa czy materialna. Nic.
                Absolutnie nic.
                Pozostała więc tylko dotkliwa pustka i jeszcze dotkliwiej puste pudełko, które będzie musiała zaraz napełnić i wynieść, wraz ze swoją godnością, szansą i marzeniami.
                Wynieść i pogrzebać.

****

                Wystarczyły zaledwie trzy słowa, żeby wytrącić Draco z równowagi.
                — Potrzebujemy nowej twarzy.
                Pracował w branży wystarczająco długo, żeby wiedzieć, co oznaczały podobne słowa — znudziłeś się nam, kochaneczku, ale to nic osobistego. Sęk w tym, że Draco miał doświadczenie. Ta branża była osobista. A jak wkręcić się w świat osobistości?
                Wszystko sprowadzało się do twarzy. Musiałeś mieć twarz i to nie byle jaką — mogła się nawet pod pewnymi względami wydawać brzydka, ważna jednak była jej inność. Inne twarze, nieszablonowe, kontrowersyjne twarze wybijały się szybko, ale jeszcze szybciej opadały na dno, zapomniane, wzgardzone, stłamszone. Wyrzucane niby buty, które kupujesz tylko dlatego, że pasują ci w danym sezonie, a wraz z mijającym czasem mija też zachwyt nad nimi. To, co kiedyś wydawało się piękne i niemożliwe do zignorowanie, staje się najgorszym paskudztwem, niemożliwym do zaakceptowania. Tak kończyły inne twarze, spadające gwiazdy — swoim upadkiem przyciągały największą uwagę, odstając od stałych punktów na niebie, jednak ta inność i chwilowe uwielbienie kosztowały je utratę miejsca na niebiańskim firmamencie. Miejsca w domu.
                Były też przeciętne twarze, nijakie, niewyróżniające się, ani specjalnie ładne, ani przesadnie brzydkie. Utrzymywały się długo, bo musiały utrzymywać się zawsze — istniały od zawsze, zaakceptowane, ale nie obdarzane szczególnym zachwytem. Oczywiście te twarze miały też ciało, najbardziej pożądany obiekt branży, nie musiały się więc zbytnio przejmować. Były chciane, czego mogły pragnąć więcej?
                Ah, i na koniec najlepsze — piękne twarze. Oblicza o idealnych liniach, zdawałoby się, wyrzeźbione nie tylko dłutem, ale i ręką samego Fidiasza z białego czy też różanego marmuru. Idealne, poczynając od gładko zarysowanego czoła, przechodząc przez ostre linie kości policzkowych, kończąc na szczupłej, długiej krzywiźnie podbródka. Twarze o dużych, mocnych oczach, błękitnych barwą południowego nieba albo leśnych, sosnowych, skrywających barwę najwyższych z koron drzew. Były też szare, chmurne, umaszczone burzliwością nieboskłonu i złotawe, nakrapiane miodem, wyszywane słońcem. Twarze o pełnych, wyraźnie zaznaczonych ustach, kuszących koralem i różą, odsłaniających w uśmiechu śnieżną biel zębów. Nieskazitelne, perfekcyjne, boskie. Twarze wieczne.
                Taka twarz gwarantowała nieśmiertelność.
                Często miał problem ze sklasyfikowaniem własnej twarzy, wahając się między opcją pierwszą a ostatnią i nie mógł dojść do żadnych produktywnych wniosków. Z natury był krytyczny, szczególnie pod względem samego siebie, chociaż niewielu przyznałoby, że wierzy w tego typu wyznanie. Draco Malfoy niepewny osobistej wspaniałości? Świat się kończy. Czy w takim razie upadek świata trwał już z przerwami dwadzieścia jeden lat?
                Draco miał nadzieję zostać nieśmiertelnym — pragnął tego całą skrytością duszy i tym pragnieniom poświęcał myśli, kiedy tylko znalazł na nie czas. Jego nazwisko, czy też raczej, jego twarz powinna zostać tą goszczącą w umysłach czarodziejskich niby niezmienny wyznacznik — legenda. Ikona. O tak, ikoniczność była jego dążeniem, bo oznaczała najwyższy szczebel branży, na jaki mógłby się wspiąć. I teraz jedna nowa twarz miała zniszczyć pracę dwudziestu jeden lat?
                Z racji swojego pochodzenia (czyt. nazwiska Malfoy) pojawiał się na okładkach od najmłodszych lat, jednak nie w roli modela, ale syna jednego z najbardziej wpływowych arystokratów ówczesnego świata. Uczony właściwie od pierwszych minut życia, że zawsze musi wyglądać nienagannie, zachowywać się bez zarzutu i ogólnie przynosić dumę i chlubę domowi Malfoyów. Jako trzylatek zagościł na okładce Magity Fair i Miga w roli najmłodszego posiadacza Nimbusa 1700, w podobny sposób udokumentowano jego jedenaste urodziny, zapowiadające zbliżające się przyjęcie do Hogwartu, które bezdyskusyjnie uznawano za spodziewane przydzielenie do Slytherinu. Nie sposób sobie wyobrazić presji, jaką czuł, zajmując miejsce na stołku tuż przy nogach profesor McGonagall — pierwsze dwa tysiące egzemplarzy Magity dumnie leżały w czeluściach hurtowni, zawierając z góry przyjętą informację o ślizgońskiej przyszłości Malfoya juniora. Dzięki niech będą Merlinowi, że Czara Przydziału nie postanowiła się wtedy złośliwie wygłupić, przydzielając go, chociażby, do Gryffindoru. Tutaj niektórzy by zauważyli, że Gryfon powinien przecież odznaczać się choć namiastką honoru. Może i mieliby rację.
                Draco miał marzenie i chociaż pamiętał pragnienie przeróżnych innych wartości materialnych czy też niematerialnych, ta jedna zachcianka przeważała wszystkie, wyśniona. Draco Malfoy chciał zostać modelem. Tak, można już przestać się śmiać. Poczynając od tego, że to przecież zupełnie idiotyczne, kończąc natomiast na jego nazwisku — Malfoy? To nie powinien pożądać ciepłego fotela Ministra Magii? Otóż nie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że zdradzając swoje plany w wieku szkolnym zostałby nie tylko wyśmiany, ale też napiętnowany, z góry skazany na przydomek durnia, którego główną i jedyną cechą charakteru jest samouwielbienie. Z tym że tu nie chodziło o jakiekolwiek przekonanie o własnej boskości, którego mu akurat brakowało, bo nie urzekło go ani własne ciało, ani widziane codziennie w lustrze oblicze, które swoją drogą uznawał za niewystarczająco ładne, nie wspominając już o jakimkolwiek pięknie. To okrutne pragnienie mógł zrozumieć jedynie ten, kto zobaczył kiedyś rozgrywkę Quidditcha w ramce absolutnej niesamowitości — zakochał się w ruchach ścigającego, a widząc go strzelającego piątą z rzędu bramkę, sam zechciał zostać kimś takim. Draco, dźwigając na karku zaledwie czternaście lat, został kurtuazyjnie zaproszony na jeden z tygodni mag-fashion, obchodzonym w przepełnionym nieśmiertelnością Paryżu — jego pierwsze wrażenia wyglądały następująco: nad widownią przygasły światła, nie tylko pogrążając zebranych w ciemności, ale również zamykając im usta; był jedynie wybieg, jasny, wyróżniony, aż Draco usłyszał kroki — najpierw ciche, przytłumione, jednak zbliżające się — wyczuwał wszędzie wokół oczekiwanie, napięcie, wręcz obsesyjne zniecierpliwienie, gdy wreszcie zobaczył. Zdawałoby się, najpierw szły nogi, ciągnące się wyżej niż do nieba, a mimo że same zasługiwały na uwielbienie, niosły jeszcze większe wspaniałości (określenia „większe” bynajmniej nie można przypisywać do rozmiaru, broń Merlinie). Szata, niesymetryczna, tu ciągnąca się przy nodze, tu kończąca w połowie uda, oplatająca szczupłe ciało zachłannymi splotami, można by pomyśleć, wyjętymi z kufra samego Merlina. I chociaż tylko tej szacie można by poświęcić całą resztę uwagi, nie mając sobie tego za złe, Draco podniósł oczy jeszcze wyżej, a tam czekała na niego twarz. Wąska, ostra, dzika, dumna — słowem, piękna. Nie uśmiechała się, ale Malfoy wiedział, że w uśmiech przybrana jest tuż po skórą. Tak wyróżniona, oceniana, nie tylko przyjęta, ale podziwiana — wtedy, pierwszy raz w życiu, zapragnął tak mocno znaleźć się na miejscu kogoś innego. Dostać, można by pomyśleć, w prezencie, nietłumiony zachwyt, bez udowadniania każdemu z osobna i wszystkim wokół, że jest owego zachwytu wart. Szedłby po jedynej oświetlonej ścieżce, jakby słońce zdecydowało się świecić tylko dla niego, wybierając go jako jedynego wartego widzenia. I mimo że teraz widział od środka, może już mniej kolorowo, całą branżę fashion, ta sama magia, którą został oczarowany podczas swojego pokazu w roli widza, pozostała, wzbierała i zalewała go coraz to nową falą za każdym razem, gdy miał wstąpić na świetlistą ścieżkę. Ktoś teraz prychnąłby i spytał — no i coś pan tym sposobem osiągnął? Toć pan jest wieszak.
                Pokazuję i objaśniam —  osiągnął marzenie.
                Bał się, przeraźliwie się bał, że nie dostanie choćby szansy, bo najpierw musiał dostać wzrost — w wieku tych czternastu, piętnastu lat mierzył zaledwie metr siedemdziesiąt, co okazało się o wiele za mało. Potrzebował jeszcze co najmniej dziesięciu centymetrów, nie pogardziłby też piętnastoma. Bał się, bo widział wszystkich wokół, nagle zbliżonych wysokością do niego, chociaż wcześniej to on górował nad nimi wzrostem — szedł korytarzem i porównywał się do wszystkich wokół i każdego z osobna, z każdym dniem coraz bardziej przerażony. Błagał o te dziesięć centymetrów, bo to była jego droga do szczęścia. Wstąpił na nią w wieku siedemnastu lat, dwudziestego dziewiątego września, podczas rutynowych badań przeprowadzanych przez panią Pomfrey. Słysząc jej mrukliwe „metr osiemdziesiąt”, gdy odciągnęła od jego głowy samozwijający się metr, popłakał się z radości, zaraz ściskając nieświadomą własnych zasług pielęgniarkę. Dwudziestego dziewiątego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku dostał swoją wymarzoną szansę — wiedział, że może, tylko może, się udać. Nie pracował jednak przez ostatnie dwa lata na jak najbliżej zbliżone do ideału ciało, żeby teraz, zyskując wzrost, odpuścić.
                Nie odpuszczał przez cztery lata od pamiętnej wizyty w Skrzydle Szpitalnym, podbijając okładka za okładką najbardziej wpływowe z magazynów modowych, dopisując do swojego konta pokazów po kilkadziesiąt zaliczonych z każdym tygodniem mody. Jak natomiast reagował na wybryki syna stary Lucjusz? Cóż, nie miał zbyt wiele do gadania zza krat Azkabanu, a Draco skutecznie wyganiał wspomnienia o mało chlubnej karierze śmierciożercy spośród pamiętliwych początków swojej kariery w modelingu. Wciąż nękały go koszmary, udowadniając, że niektóre czyny bardzo trudno uznać za wybaczone, budził się w środku nocy zlany potem i, mógłby przysiąc, lepką krwią. Nowa twarz miała oznaczać, że znowu zwątpi, że koszmary pojawią się też na jawie, a jego oblicze nie będzie jedynym na okładkowych stronach Mague, którego to redaktor naczelny oznajmił Malfoyowi wspaniałą nowinę. Dlatego na stwierdzenie „Potrzebujemy nowej twarzy” zareagował tylko niezwykle elokwentnym:
                — Co?
                — Najlepiej kobiecej twarzy, tak sądzę. — Remilius Archton nachylił się nad siedzącym Malfoyem, jego łysina błysnęła we wpadającym przez okno słonecznym świetle, pokaźny tułów zgiął się w szytej na miarę marynarce. — Nie znalazłem jednak jeszcze żadnej kobiety, która by pasowała do oblicza anioła…
                Ostatnie stwierdzenie wstrząsnęło Draco jeszcze bardziej — był właściwie absolutnie pewny, że to Pansy Parkinson, ostatnie odkrycie świata mody, okaże się jego towarzyszką do zdjęć. Nie miał, oczywiście, nic przeciwko innemu obrotowi spraw, tylko mu brakowało wiernej wyznawczyni, która ścieżkę życiową wybrała wzorując się na nikim innym jak osobie Malfoya. A sam przyznawał, że nie zaliczał się do najlepszych wzorców, bynajmniej nie potrzebował grona naśladowców, Parkinson natomiast robiła za całą armię takowych.
                — Wychodzę. — Remilius odchylił się do pozycji pionowej i odwrócił, zarzucając na ramiona długi płaszcz z czarnego futra.
                — Co? — Tak, tak się właśnie rozmawia, Draco. Świetnie ci idzie.
                — Na ulicę. — Redaktor naczelny Mague otworzył drzwi i stanął w progu, uśmiechając się do Mafloya w sposób, w jaki odkrywca podziwia swoje znalezisko. — Nie chcę wymuskanych, wytapetowanych buziek, które więcej mają na twarzy botoksu niż skóry.
                Postąpił krok do przodu i już miał zamknąć za sobą drzwi, gdy zastygł i wyszeptał:
                — Chcę znaleźć prawdę, mój Draconie.
                Malfoy już dawno odpuścił sobie poprawianie Remiliusa za każdym razem, gdy nazywał go „Draconem” zamiast „Draco”. Pierwsza opcja zaczęła mu się nawet podobać.
                — Nie zaszkodzi nam trochę prawdy, nie sądzisz?
                Archton wyszedł, a z Malfoyem w pokoju został tylko trzask zamykanych drzwi, stos projektów na biurku przy oknie i tłumiona nadzieja, że tym razem prawda wreszcie do niego trafi.
                Potrzebował prawdy. Żaden Ślizgon nie był do końca prawdziwy, w przeciwieństwie do większości Gryfonów
                Tego też się obawiał.

                 

czwartek, 17 sierpnia 2017

12. Nie każdemu z życiem do twarzy

Witam wszystkich błądzących!
Po wielu trudach, niechęciach i niepowodzeniach w pisaniu, przedstawiam rozdział trzynasty. Chciałam, żeby był dłuższy, ale wykrzesałam z siebie tylko tyle i straciłam siły, niewykluczone jednak, że coś do niego wkrótce dodam. Mam nadzieję, że przyjmiecie go takim, jaki jest, czyli niekoniecznie najwyższych lotów. Szczerze przy tym ufam, że moja okropna niechęć i pustka wenowa wreszcie przeminą i już nie wrócą.
Jak pewnie zauważyliście, postanowiłam moje bezsensowne wywody autorskie umieszczać na początku, żeby nie psuć końca. Chyba tak jest lepiej, nie sądzicie?
Z informacji bieżących jeszcze jedna, może mniej zadowalająca, mianowicie, rozdziały będą się pojawiały mniej więcej raz na miesiąc. W początkowym założeniu miał to być raz na dwa tygodnie, ale skoro nawet teraz nie mogłam się zebrać i od września dojdzie jeszcze szkoła, lepiej mieć odleglejsze terminy niż spóźniać się o dużo z planowymi.

Już dłużej nie nudząc, zapraszam do lektury,
Vi


&&&

Bogowie wiedzą, że śmierć jest nieszczęściem. Inaczej chętnie umieraliby sami.

Kubek był pusty, ale nie zwracała na to uwagi. Prawdopodobnie wcale nie ruszyła mętnego płynu, nie podchodzącego pod zaszczytną kategorię kawy nawet barwą, a ten wyparował z uczuciem odrzucenia zawartym w ciemnych kroplach. Kubek też nie czuł się mile widziany, stojąc na biurku między wieżami z ksiąg — dotykany jedynie przez dłonie Ginny, która, jak jej się wydawało, wspaniałomyślnie przynosiła go Hermionie każdego jednego dnia, napełnionego nową porcją kawowej cieczy. Żadnych ciepłych usteczek, opierających się w wyprofilowanym do picia miejscu; żadnego oddechu, łaskoczącego krągłe wnętrze, wydmuchiwanego w akcie niezaprzeczalnej miłości do prawidłowo służącego naczynia; żadnego śladu po rozmazanej szmince, ani jednej zagubionej kropelki śliny, zostawionej niby napiwek, zapewnienie — wrócę i znowu się napiję, dotknę cię, obiecuję; żadnego, choćby najmniejszego uczucia, przychylnego, nieprzychylnego, bo obojętność zdawała się najgorszą możliwą opcją, którą wciąż, ogarnięta szałem bezlitosnego okrucieństwa, wybierała panna Granger, nawet nie zdając sobie sprawy, jak w tej sytuacji czuł się nieszczęsny kubek. A czuł się źle. Skrajnie niepotrzebny, niekwestionowanie nieprzydatny — mógłby nawet posłużyć jako przycisk do papieru, byle tylko doświadczyć odrobiny ciepła. Hermiona jednak w swojej bezduszności była nie do złamania, nieprzerwanym strumieniem tyraństwa zalewając szczerze bezgrzeszne naczynie, które nie ośmieliłoby się choćby zamoczyć brody samego Godryka. I czymże biedny kubek zawinił, skoro nawet stary Gryffindor i Merlin we własnej osobie nie mieli mu nic do zarzucenia?
                Męczył się niemiłosiernie, próbując rozgryźć, czego tak gorszącego się dopuścił, że nie zasługiwał nawet na cień oddechu, nie mógł za to przyjąć myśli, która nasuwała się niechciana i jak najszybciej wyganiana — że to wszystko, cała ta wierutna ignorancja, była winą tylko i na absolutną wyłączność tak bliskiej mu panny Granger, nikogo innego. Nie potrafił, dlatego nie przyjmował, bo swoją właścicielkę darzył miłością, jaką tylko sługa może darzyć własnego pana — kochał ją całą żółcią małych kaczuszek, które w podskokach pokonywały obwód kubka, szczypiąc jedna drugą; kochał swoją trzystupięćdziesięciomilimetrową objętością, niby niezbyt wielką, ale mogącą zmieścić prawdziwy ogrom afektu; kochał białą porcelaną, z której został w całości wykonany, co napawało go niejaką dumą (szlachecka skóra, ot co). Było to jednak uczucie nieodwzajemnione. Cała wina więc musiała stać po stronie panny Granger — każdy sędzia Wizengamotu przyznałby to bez wahania. Mimo to kubek nadal się wahał i zastanawiał, którego też dnia od owego wahania spadnie ze stołu.
                Hermiona, z zawziętością znaną tylko tym, na których pergaminach zajaśniał kiedyś choć jeden Wybitny, w zastraszającym tempie pokrywała końcówkę arkusza nieprzerwanych strumieniem słów, nie zdając sobie sprawy z rozgrywającej się tuż obok tragedii. Zdążyła już zapisać po trzy i pół stopy papieru na Transmutację, Obronę Przed Czarną Magią i Numerologię, a fakt, że właśnie dobiegała do końca czwartej stopy na Eliksiry oznaczał, że na ten tydzień nie zostało jej już żadne, nawet króciutkie wypracowanie. Jeszcze tylko te pół cala… podpis… Czekała, aż ogarnie ją absolutnie satysfakcjonujące poczucie spełnienia.
                Nadeszło.
                Odsunęła wierne krzesło, które zajęła już pierwszego dnia nauki w Hogwarcie, ostrożnie zwinęła pergaminy, dmuchając na nie do końca wyschnięty atrament i pieczołowicie schowała je do szuflady biurka, uważając, aby nie zahaczyć i nie zagiąć rogu żadnego z nich. Nigdy nie rozumiała, jak Harry i Ron mogli czekać do ostatniej chwili na zabranie się za wcześniej zadane prace, ale to niezrozumienie było bliżej choć częściowego zrozumienia niż drugie niezrozumienie, które momentami niemal doprowadzało ją do szaleństwa — na szczecinę Merlina, nie mogła pojąć, w jaki sposób Potter z Weasleyem wyhodowali w sobie niechęć do tychże prac. Bo chyba nie musiała dodawać, że sama je uwielbiała.
                Przyznawała, z niechęcią, ale przyznawała, że gdyby nie dostawała wypracowań do napisania, gdyby nauczyciele odważyli się zarzucić ideę sprawdzianów i wszelkich innych sposobów weryfikowania wiedzy, nie znalazłaby w sobie tyle motywacji, żeby nauczyć się tego wszystkiego, co teraz wiedziała. Była ogromnie niezadowolona z tego zjawiska, ale jednocześnie troszkę dumna z systematyczności, jaką zdążyła sobie wypracować przez te kilka lat. Ktoś mógłby powiedzieć, że wykazywała po prostu pierwsze objawy szaleństwa — jednak jej zapał, każde podniesienie ręki, godziny spędzone nad książkami, to wszystko było spowodowane czymś zgoła innym niż niestabilność psychiczna. Hermiona miała marzenie. Mimo że wychowana z magią, dobrze znała świat mugoli, dobrze znała świat, do którego należałaby w całości, gdyby wciąż miała rodziców. Tę wiedzę uznawała za kwestię, która powodowała tłumione obrzydzenie do samej siebie — momentami cieszyła się, że wyszło jak wyszło, że musiała być wychowywana przez ciotkę, bo dzięki temu stała się częścią rzeczywistości, którą tak bardzo kochała. Nienawidziła tego, że kiedyś powyższe przyznała, że kiedyś przemknęło jej przez myśl i zdążyło się zagnieździć, zajmując ułamek przestrzeni gdzieś w zakamarkach umysłu. Bo Hermiona kochała magię. Dlatego robiła wszystko, żeby nie musieć tęsknić za tą miłością. Nie popierała jakichkolwiek naruszeń zasad i regulaminu z samej istoty „naruszenia”, ale też ze strachu — bała się, że gdyby pozwoliła sobie na zbyt wiele, mogłaby stracić swoje marzenie, ginąc. Albo, co gorsza, zostając wydaloną. A tego z pewnością nie mogłaby znieść.
                Wciągnięta w wir nauki, który jak już chwycił, trzymał piekielnie mocno, nie poświęcała wiele czasu własnemu wyglądowi, chociaż o higienę jamy ustnej dbała z przesadną dokładnością, i niezbyt jej to przeszkadzało. Owszem, momentami czuła się przytłoczona przez wszystkie długonogie białogłowy, o lśniących włosach i pełnych ustach, ale zaraz reflektowała się świadomością, że równie wypolerowane co paznokcie owych dam było puste wnętrze ich głów, aż rażące brakiem jakiegokolwiek umeblowania. Kto nie chciałby cieszyć się z tego, co widzi, spoglądając w lustro? Co prawda to prawda, sama nie pogardziłaby takim wyglądem — ale jednocześnie zawzięcie sprzeciwiała się wszelkim sposobom uprzedmiotowiania i zwracania uwagi tylko na zewnętrze. Tak jak każdy kij miał dwa końce, tak trzeba było chociaż zerknąć na drugą stronę medalu, a mogło się okazać, że to, co tutaj łagodnie błyszczało, na odwrocie nawet nie wydawało się złote. Czasem ubolewała nad tym, że wedle własnej oceny sama na awersie choć trochę nie lśniła, za to starała się jak mogła, żeby rewers wykładać najczystszą postacią węgla. Miała nadzieję, że ten kiedyś zmieni się w diament.
                Przeglądnęła księgi, zajmujące całą powierzchnię jej biurka poza malutką przestrzenią naprzeciwko krzesła, i wyjęła te tomy, które powinna już zwrócić do biblioteki. Kiedyś, gdy jeszcze pełnoetatowo mieszkała z ciotką, miała w zwyczaju przechowywać wypożyczone woluminy zdecydowanie dłużej, niż powinna, tego też przyzwyczajenia musiała się pozbyć, gdy tylko trafiła do Hogwartu. Pani Pince była nieubłagana, jeśli o książki chodziło, a Hermiona szczerze wierzyła, że traktowała je lepiej niż własne dzieci, o ile takowe w ogóle miała. Wróć, poprawka — jej dzieci zajmowały w końcu całą bibliotekę. Mało krzykliwe, spokojne, pełne wzniosłych, promieniejących mądrością słów i wniosków… Któż ośmieliłby się nie marzyć o takim potomstwie? Z racji tego, że w dormitorium nie znalazłbyś drugiego żywego ducha, z ust panny Granger wydostało się ciche:
                — Ja.
                Nie miała tu na myśli, że odrzuciłaby zaszczyt korzystania z biblioteki, nie była przecież bluźniercą. Skupiła się raczej na pojedynczym wyrazie „potomstwo”. Na znaczeniu, które ze sobą niosło. Na warunku, który musiał być spełniony. Na skutkach ubocznych.
                Pytana o planowane osiągnięcia, punkty w życiu, nigdy nie odpowiadała, że chciałaby założyć rodzinę, kochający mąż i gromadka dzieci, oszczędzała też sobie tłumaczenia ewentualnym nazbyt dociekliwym, dlaczego taką wizję przyszłości uznawała za wysoce niewskazaną. Brzydziła się tak bliskich fizycznych kontaktów międzyludzkich, określanych jednym, ociekającym ohydą słowem, którego nigdy nie wypowiedziała na głos. Nie rozumiała, jak można się było w tym lubować, na to czekać, o tym rozmawiać. Nie raz podczas bezsennych nocy przysłuchiwała się gadaninie Lavender z gromadką jej rozchichotanych przyjaciółeczek, rozmarzających o magii „pierwszego razu”. Czuła wtedy jednocześnie niedające się zignorować szczypanie pod powiekami i to uciskanie w brzuchu i gardle, zapowiadające zbliżający się śmiech. To nie była magia. Wstręt, abominacja i swego rodzaju okrutny strach wywoływały spazmy tłumionego szlochu, które starała się uciszać w nieprzepastnej głębokości poduszki, za zasłoniętymi kotarami, sama, odcięta od świata murem z bordowych kotar i
barierą w umyśle. Wydawała się sobie momentami tak odmienna, niepasująca do tej młodzieńczej społeczności, do pewnych aspektów człowieczeństwa, ale znajdowała ukojenie w magii, prawdziwej magii, tworzącej i będącej w stanie zniszczyć, rozjaśniającej ciemność i ocieniającej światło. Można by pomyśleć — niezwyciężonej. A mimo tego obrzydzenia, mimo odrazy, nie miała nic przeciwko niektórym rodzajom bliskości, pocałunkom. Na nich też wolałaby zakończyć swoje doświadczenia, w przeciwnym razie musiałaby przyznać, że straciła samą siebie. A nie mogła zdradzić osoby, z którą zostanie aż do śmierci i jeszcze dłużej, na wieczność, o ile takowa istniała.
                Ach, Hermionie Granger w międzyludzkiej romantycznej bliskości przeszkadzało coś jeszcze, czego nie mogła po prostu zignorować, stłumić, spalić i rozdmuchać na cztery strony świata, bo była to kwestia fundamentalna, warunek, którego nie sposób obejść. Nieczęsto o tym myślała, nigdy nie rozmawiała, może dlatego, że nikt nie pytał — w końcu każdy uznawał to za oczywiste, nawet pomimo braku doświadczenia. Hermiona Granger nie wierzyła w miłość. Czyż ten prosty wniosek, niemożność wiary w egzystencję Amora, ignorancja, otwarta i wyniosła w stosunku do boga Erosa, nie narzucała się sama? Gdyby rzeczywiście istniało jakieś wyższe uczucie, gdyby spoglądało z góry na poczynania maluczkich, popychając ich ku sobie, nie pozwoliłoby zginąć dwójce najbardziej kochających, jacy kiedykolwiek chodzili po tej ziemi, prawda? Nie odebrałoby największej miłości jednego z tychże maluczkich. Nie zabrałoby jej rodziców. Wniosek nasuwał się sam, niezbity i pewny, mogła więc oszczędzić sobie przeprowadzania zbędnych doświadczeń. Gdyby miłość rzeczywiście otaczała ludzi w równym stopniu, co powietrze, państwo Granger właśnie pisaliby list do jedynej córki. Fakt faktem, opowiedziała ostatnio Malfoyowi, jak w jej mniemaniu powinien wyglądać proces pokochiwania. Ale to niczego nie zmieniało.
                Miłość, jak niektórzy przesadnie nazywali sympatię i przyzwyczajenie, nie istniała. Nie w świecie Hermiony Granger.
                Spakowała wybrane księgi i zwróciła się w stronę drzwi, ale klamka przesunęła się samodzielnie, zanim zdołała do niej podejść. Sprawca zjawiska ujawnił się zaraz potem, wbiegając do dormitorium w koronie z ognistych pukli, ulokowanych wszędzie, tylko nie w miejscach, w których planowo miały się znajdować. Tuż za Ginny do pokoju wpadł zdyszany Harry, po nim Ron, ciągnący szatę Pottera prawdopodobnie z zamiarem podparcia się, co bardziej wyglądało na usilne starania przewrócenia tego pierwszego; następnie Neville z nieodłącznym kaktusem, który podskakiwał w rytm nierównego oddechu Longbottoma, najwyraźniej niezwykle czymś rozemocjonowanego (tu trzeba dodać, że Neville emocjonował się tylko na Zielarstwie, dlatego nie można się dziwić Hermionie, że upuściła trzymane księgi, jak tylko go zobaczyła); potem Luna, niby pasująca do promieniującej od wszystkich atmosfery nagłego zaaferowania, chociaż panna Granger przypuszczała, że dołączyła do całego pochodu przypadkiem, bo przyglądała się zgromadzonym z niemałym zainteresowaniem; na końcu Seamus Finningan, który wyglądał na jeszcze bardziej zdziwionego niż zwykle, gdy coś mu wybuchało i Dean Thomas, nieco zdezorientowany, więc prawdopodobnie porwany szaleńczą siłą niezważającego na otoczenie tłumu. Stali tak chwilę, dysząc ciężko, jeden opierał ręce na kolanach, inny z braku wolnych dłoni dyszał na stojąco, ten znowu ocierał czoło. Tu ktoś kaszlnął, tu mrugał gwałtownie, ale wszyscy skupili się na przyglądaniu stojącym nieopodal, jakby zdziwieni ich widokiem. Na miano najbardziej oniemiałej zdecydowanie zasługiwała Hermiona, ale gdy tylko otworzyła usta, niepewna, czy cokolwiek poza śliną się z nich wydostanie, zalała ją fala nagłych uwag i głosów, dobiegająca z każdej możliwej strony, miała nawet wrażenie, że słyszy coś z góry, z dachu. Wyłapywała tylko fragmenty wypowiedzi, które nie wniosły nic poza upewnieniem co do wydarzenia tak poruszającego, że nawet schody do damskiego dormitorium nie zareagowały na dotyk zdecydowanie niedamskich stóp.
                — Nie uwierzysz, co…
                — Pewnie już wiesz, ale…
                — Słyszałaś?! Nie wiadomo, dlaczego…
                — Nie przeszkadzamy? No jasne, że nie, to w końcu ważna sprawa…
                Przysłuchiwała się tym przekrzykiwaniom przed dobre pół minuty, ale gdy wyłapała nieśmiałe „Jak tam zdrowie?” (zakładała, że to Luna, lecz głowy by nie dała), zdecydowała się na bardziej stanowcze kroki niż bierne kiwanie głową. Podjęcie jakiejkolwiek drastycznej akcji zostało jej jednak oszczędzone przez nikogo innego, jak Neville’a, który wrzasnął tak przeraźliwie, że sama Gruba Dama zaprzestała prowadzonego dotąd koncertu niezadowolonych pomruków i spojrzała pod stopy, chcąc się upewnić, że nie zmiażdżyła niczego eleganckim pantoflem. W damskim dormitorium czwartego roku zapanowała cisza jak makiem zasiał, tylko młody Longbottom ze zbolałym wyrazem twarzy masował to palec wskazujący, to trzymanego kaktusa (Ron nie omieszkał potem zauważyć, że biedak uspokoił wszystkich tylko dzięki ukłuciu się własnym krzakiem). Po chwili, spędzonej ponownie na produktywnym wgapianiu się w siebie nawzajem, głos zabrał Seamus:
                — Chyba mogę to powiedzieć w imieniu nas tu zgromadzonych… — Spojrzał ponownie na swoich współbraci w zamieszaniu. — Coś się stało.
                — Kto  by pomyślał — sarknął Harry, siadając na jednym z łóżek. Finningan usilnie starał się spiorunować go wzrokiem, ale najwyraźniej Potter był obeznany z błyskawicami, bo nic sobie z tego nie robił.
                — Jak już mówiłem… — Podjął próbę z nowym entuzjazmem, święcąc oczami i składając ręce, jednak jego wysiłki, mające na celu wprowadzenie odpowiedniej atmosfery, poszły na marne, do czego przyczynił się Potter we własnej osobie.
                — Ku naszemu ubolewaniu — zauważył, nie przejmując się zbytnio wyglądem twarzy Seamusa, która, niezbyt odporna na specyfikę komentarzy Wybrańca, nabrała niezdrowego, mdławo czerwonego koloru, jakby miała się jednocześnie skurczyć do rozmiarów suszonej śliwki i pęknąć, tryskając posoką na wszystkie strony. Tym samym Finningan zaczął sprawiać wrażenie człowieka gnębionego przez nagłą i bolesną potrzebę udania się do toalety, chociaż pewnie woda niewiele by poradziła na stan jego oblicza, nie mówiąc już o rozchwianiu psychicznym.
                — Jak już zdążyłem… — Seamus zdecydował zacząć ponownie, ale zaraz machnął tylko ręką, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, i zdegustowany opadł na podłogę. Koszula, prawie w całości wyjęta z niechlujnie wyprasowanych spodni, zbierała pozostałości kosmetyków przy łóżku Lavender, co czyniło jej żywot jeszcze bardziej bolesnym niż podczas zwyczajowej bliskości właściciela. Nie można się jednak dziwić niewinnej bawełnie, że chciała jak najdłużej pozostać w stanie względnej czystości i ładu, a co za tym idzie, zachować godność — nie ulegało bowiem wątpliwości, że jeszcze podczas dzisiejszej kolacji dzięki poczynaniom Seamusa straci większość swojej materii, a resztki zwęglonych zwłok wpasują się tylko w klimaty kominka.
                — Kolega chciał powiedzieć… — mruknął Dean, starając się ratować sytuację, co nie zostało przyjęte ze spodziewanym entuzjazmem. Gdyby tylko mógł, pewnie właśnie by się zarumienił, zamiast tego jednak jedynie wsunął dłonie w głębię kieszeni i zgarbił się nieco, ciut przytłoczony czy też niepewny.
                — Kolega?! — wrzasnął przedmówca, wyrzucając ręce w górę. Gwałtowność ruchu została uwieczniona nieprzyjemnym chrupnięciem i wtarciem w biały materiał pokaźniejszej ilości rozlanego na podłodze podkładu. — Jeszcze rano „przyjacielu mój”, ale jak przychodzi co do czego, zostaje „kolega”?! Najwyraźniej horoskopy w Proroku się sprawdzają!
                — Horoskopy w Proroku? Wierzysz w każde słowo tego szmatławca, zgadza się?
                — Szmatławca?! Daruj sobie, Dean, wiesz dobrze, że tak rozpowszechnione pismo czarodziejskie nie mogłoby kłamać. — Seamus stanął w obronie wolnej prasy, ale zamiast braw nagrodziły go tylko pełne politowania spojrzenia. Spodziewał się, że zaraz do dyskusji dołączy Harry, w końcu niejednokrotnie nie mógł przyjąć zdecydowanie autentycznej, choć nieco bolesnej prawdy na temat poczynań jego rodziny, dobrodusznie ujawnionej w Proroku.
                — Nie wydaje mi się. Za to dobrze wiem, że taki idiota jak ty nie mógłby myśleć. — Finningan aż odchylił się z oburzenia na nieco zbyt stanowcze stwierdzenie Deana. Owszem, czasem tracił nad sobą panowanie, a z jego ust wydostawało się więcej niż powinno, wysoko nieproporcjonalne w stosunku do zawartości głowy, zaskakująco pustej, ale nigdy nie doczekał się tak gwałtownego i stanowczego odzewu, mało przypominającego zwykłe raczej pokojowe nastawienie Thomasa.
                — Pierwsze mądre słowa, jakie dzisiaj tutaj padły — wtrącił się Ron, wspominając zarówno wiadra szczyn wylewane niegdyś przez  Proroka na rodzinę Potterów, która podobno „umyślnie sprowadziła na siebie niebezpieczeństwo ze strony Czarnego Pana, chcąc znaleźć się w centrum uwagi”, i ostatni numer popisowy Seamusa, po którym młody Weasley nie mógł się domyć przez dwa dni, jego uwaga wydawała się więc usprawiedliwiona, przynajmniej po części.
                Finningan, nie będąc w stanie wykłócać się dalej, zamilkł z zamiarem nieodzywania się nigdy więcej. Jak się jednak okazało, jego postanowienie było równie mocne co każde noworoczne, bo już po kilku minutach zaczął mamrotać pod nosem, a na następny dzień używał jadaczki w aż nazbyt rozwiniętym zakresie. Harry tylko spojrzał z zaskoczeniem na Deana, który, choć nie bezpośrednio, stanął w jego obronie. Najwyraźniej nie wszystkich dotknęło zepsucie i niezachwiana wiara w wywody Rity Skeeter. O ile dziwił się Thomasowi, jeszcze bardziej zastanawiało go milczenie Hermiony — przecież panna Granger zawsze miała coś do powiedzenia. Teraz stała tylko, a jedynym znakiem życia z jej strony była unosząca się miarowo klatka piersiowa, zapewniająca, że Gryfonka przynajmniej oddycha. Nie wydusiła z siebie ani słowa od czasu ich, cóż, lekko niespodziewanej wizyty, i najwyraźniej nie paliła się zbytnio do zmiany tego stanu.
                — Skoro już doszliśmy do porozumienia przynajmniej w dwóch kwestiach… — Harry zerknął na Rona i Seamusa. — Usiądź, Hermiono, bo rzeczywiście coś się stało.
                Panna Granger posłusznie zajęła miejsce, upewniając Pottera, że jednak słucha, i dając przykład Lunie, która usadowiła się na parapecie, kiwając się leciutko i podśpiewując pod nosem znaną tylko sobie piosenkę. Sięgająca kolan sukienka, wyszywana w bliżej niezidentyfikowane wzory, poruszała się bezustannie i to w kierunku przeciwnym niż Krukonka. Nikt wolał głębiej nie roztrząsać tego problemu.
                — Byliśmy w Pokoju Wspólnym… — Harry zdecydował się wprowadzić Hermionę w sytuację krok po kroku. Odchrząknął, co okazało się jednak znaczącym błędem, bo Dean, z prędkością godną samej Rity Skeeter, zdążył w tym czasie zabrać głos.
                — Wiesz, dzień jak co dzień, Ron i Harry szachy, miłosne wywody Ginny w pamiętniku — wtrącił, na co twarz panny Weasley przybrała barwę dojrzałego buraka. Owszem, czasem sobie coś bazgrała w SZNAMPSOIZie (Specjalnym Zeszycie Na Absolutnie Mało Perwersyjne Sytuacje, Okoliczności I Zadurzenia), ale nigdy się z tym nikomu nie zdradzała, nie licząc Hermiony i kilku koleżanek z roku. Zaczęła więc podejrzewać, że Dean nie kręcił się za jej plecami dla sportu, za to zajmował się czynnością zgoła nieprzystającą Gryfonowi, a mianowicie — szpiegowaniem. Z drugiej strony, poczuła dziwne ciepło na jego słowa, bynajmniej niespowodowane przez zawstydzenie — przynajmniej on interesował się choć trochę jej bliższą relacją z Blaise’m, którą wszyscy pozostali uparcie ignorowali. Informacje w Gryffindorze rozchodziły się zatrważająco szybko, przypuszczała więc, że pewnie tylko mniej zorientowani pierwszoroczniacy nie wiedzieli o związku Gryfonki i Ślizgona. Nie czuła się dobrze ze swego rodzaju oziębłością ze strony Harry’ego, Rona, nawet Hermiony, którzy nie ośmielili się skomentować choćby słowem jej poczynań. Wolałaby, żeby się wykrzyczeli czy otwarcie obrazili, okazali jakiekolwiek zainteresowanie, wyrazili to negatywne nastawienie, próbowali ją przekonać do różnych rozwiązań, prawili kazania… ale nie milczeli, dzieląc się z nią tylko komentarzami na temat lekcji i pogody. Co gorsze, nie wiedziała, co powodowało ich zniechęcenie — przecież to Harry przyjaźnił się z Malfoyem, a Ron już nawet nie robił mu wyrzutów. Co mogli mieć przeciwko Zabiniemu?
                —… i nagle wchodzi McGonagall…
                — Cała w zieleni.
                — … i mówi nam, że za dwadzieścia minut mamy przyjść do tej sali na pierwszym piętrze, po lewej od wejścia…
                — Nam wszystkim.
                — W sensie Gryfonom — sprostowała Ginny, starając się wyprzeć z myśli męczące niezrozumienie i zmęczenie jej obecnymi relacjami.
                — Wszystkim. — Ron oparł przedramiona na udach.
                — Każdy rocznik — dodał Dean.
                — Wiem, co to znaczy „wszystkim”! —żachnęła się panna Granger, pierwszy raz bezpośrednio wtrącając się do konwersacji, na co Harry zdecydował się kontynuować.
                — Powiedziała, że nasza obecność jest absolutnie konieczna i nie znajdziemy żadnego usprawiedliwienia, żeby się nie zjawić.
                — A potem Seamus — tu Dean odchrząknął — spytał, czy jakby umarła mu babcia, też musiałby przyjść.
                — Na co Neville nieco się rozemocjonował… — szepnął Ron, a Longbottom tylko się zarumienił, mocniej przytulając sponiewieranego kaktusa.
                — Ale to nie ma żadnego znaczenia. — Harry przewrócił oczami. — W każdym razie…
                — Moja babcia ma znaczenie! Nie pozwolę wam tak…! Tak… — Neville gorączkowo rozejrzał się po pokoju i zemdlał, osuwając się na podłogę tuż przy łóżku. Kaktus umieścił się wygodnie na jego policzku, czule obejmując twarz właściciela setkami kłujących odnóży. Podobno miłość bywała bolesna.
                — Przerosło go to — podsumował Ron, przeszukując szuflady jednej z szafek, zaprzestał jednak penetrowania, gdy natknął się na ledwie ruszone opakowanie Czekoladowych Żab.
                — W każdym razie… — Harry mocno zaakcentował pierwszą część wypowiedzi — … to było dziesięć minut temu…
                — Czyli za kolejne dziesięć musimy tam być — podpowiedziała Ginny.
                — Cóż za błyskotliwość…
                — Boimy się, że stara McGonagall chce odejść. — Ron przejął pałeczkę, wsuwając już puste opakowanie z powrotem do ograbionej szuflady.
                — Co? — Do panny Granger powoli docierał sens słów przyjaciół i niechętnie musiała przyznać, że ich wnioski nie były wcale tak nieprawdopodobne. Profesor McGonagall wydawała się tak zmęczona, wręcz wycieńczona pracą w Hogwarcie, jak pozostałości wosku ze świeczki, w której już całkowicie wypalił się knot. Mimo tego Hermiona nie mogła przyjąć do siebie myśli, że Minerwa, dobra, surowa Minerwa, która najlepiej ze wszystkich nauczycieli rozumiała Gryfonkę, zostawi ich tutaj samych, bez opieki. Że zostawi ją. Przecież profesor McGonagall była ich Hogwarcką matką, gryfońską matką. W przypadku Hermiony, jedyną matką.
                — No właśnie, co? — potwierdził Ron. — Nie możemy do tego dopuścić.
                — Niby mówimy o starej McSztywnej — zauważył Dean — ale jednak… wiecie, co mam na myśli.
                Wiedzieli.
                — Przekonamy ją — zapewnił Harry, bawiąc się frędzlami koca. — Jak ją poprosimy, nie zignoruje nas. Przecież coś dla niej znaczymy.
                — No, stary, jakby cię nie zobaczyła na pierwszym roku, gdy Malfoy bawił się Przypominajką Neville’a, nie mógłbyś nawet marzyć o reprezentacji Quidditcha. — Ron uśmiechnął się tęsknie.
                — Racja, najmłodszy szukający… czego? — Hermiona zmarszczyła brwi.
                — Stulecia? — podszepnął Dean.
                — Właśnie. Zostanie. Musi zostać.
                Harry pokiwał głową.
                — Może powinniśmy kupić jej kwiaty? — Ron zajął się penetrowaniem czeluści następnej szafki.
                — Kwiaty będą wyglądały jak pożegnanie.
                — Albo jak podziękowanie i zapewnienie, że chcemy, żeby została.
                — My serio o tym rozmawiamy, prawda? Że McGonagall mogłaby… odejść? — szepnął Seamus, zapominając o swoim postanowieniu, i przesunął się po podłodze, pozostawiając za sobą beżowy ślad.
                — Nie — sprzeciwił się Harry. — Rozmawiamy o tym, co zrobić, żeby nie mogła odejść.
                Bo nie mogła odejść, pomyślała panna Granger. Nie mogła. Hermiona straciła już jedną matkę. Nie zamierzała pozwolić, żeby druga, ta żywa, też odeszła.
                — Nie chciałabym wam przerywać… — Cichy głosik szepnął od strony okna. Luna rozejrzała się po pokoju, zwracając na siebie uwagę zgromadzonych. —… ale już jesteście spóźnieni.

****

                Gdy Ron usłyszał, że wszyscy Gryfoni jak jeden mąż są zobowiązani do niezwłocznej nauki tańca, zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie wolałby nawracać profesor McGonagall od planu opuszczenia szkoły. Minerwa, ożywiona jak nigdy dotąd, przechadzała się po rozległej sali, za plecami mając gramofon większy niż ego Malfoya, i z uniesieniem mówiła coś o uwolnieniu wewnętrznego motyla. Jeżeli jakiś szkodnik rzeczywiście siedział w każdym z nich, Ron zrozumiał, dlaczego sam potrzebował tak „horrendalnych ilości pożywienia”, jak to określiła kiedyś Hermiona. Z tańców wynikło przynajmniej trochę dobrego (maciupeńka, mikroskopijna ilość, ale jednak) — znalazł odpowiednie usprawiedliwienie dla swojego postępowania w czasie posiłków. Nie mógł przecież pozwolić, żeby wewnętrzny motyl głodował. I nie przejmował się tym, że McGonagall wspominała o nim jedynie jako mieszkającym u przedstawicielek płci pięknej, bo w końcu co to za różnica? I to żołądek, i to żołądek. Chociaż u niego znalazłbyś co najmniej ze dwa… i drugie tyle motyli. Cóż, jak to mówią, ilości wewnętrznych szkodników się nie wybiera.
                Cała sytuacja wydawała mu się dość zabawna, w granicach rozsądku, oczywiście. Rozglądał się po promieniejących przerażeniem twarzach części męskiej i śmiał się w duchu z tak otwartego okazywania strachu — skoro on swój ukrywał, trzeba zaznaczyć, nad podziw skrzętnie, w gruncie rzeczy nie miał się czego bać. Jako pierwszych „ochotników” zawsze bierze się tych najmniej pewnych i błagających o całe cysterny litości (przynajmniej wydawało mu się, że „cysterny” określały dużą ilość tejże litości, bo pan Weasley niegdyś niezwykle się nimi emocjonował i dzielił tą fascynacją w stopniu bardziej niż wystarczającym z racji swojego zainteresowania wszelkim mugolskim dziadostwem — dzięki temu też Ron poznał dogłębnie i ze szczegółami rodzaje oraz zastosowanie gumowych kaczek), w tym wypadku prawdopodobnie Seamusa czy Neville’a, którego zdążyli ocucić po nagłym omdleniu i nawet zreperować mu policzek. Panna Granger pewnie prychnęłaby na takie podsumowanie podjętych działań, wyniośle poprawiając Weasleya — „Nie ZDĄŻYLIŚMY ocucić, Ronaldzie, ja zdążyłam, jakbyś nie raczył zauważyć w trakcie przegrzebywania szuflady Octavii”. Wzdrygnął się mimowolnie na wspomnienie słodyczy wyżej wymienionej. Malfoy to jednak Malfoy.
                Odgarnął z oczu rude kosmyki, które powoli zaczynały go irytować, ale uparcie trzymał się postanowienia, że nie obetnie ich nawet o goblini paznokieć (co w gruncie rzeczy wyniosłoby kilka dobrych centymetrów), bo, jak Fred uparcie powtarzał, włosy do ramion nosił każdy szanujący się czarodziej. Ron natomiast bardzo się szanował. Dla własnego zdrowia i zachowania dobrego samopoczucia nie przejmował się więc zbytnio sprawami szkoły w postaci wszelkiego rodzaju wypracowań, z których Hermiona ułożyłaby już przynajmniej trzy książki i jeszcze trochę z pewnością by jej zostało — tak na krótszy tomik opowiadań. Weasley nie zaliczał się do rodzaju nadpobudliwych w swoim talencie pisarzy, dlatego postanowił nie wysilać się zbytnio. Zawsze mógł poprosić pannę Granger o pomoc, nie oparłaby się przecież jego niezaprzeczalnemu urokowi osobistemu. Zdecydowanie nie. Również z powodu tego szacunku nie męczył się dokładnym zawiązywaniem krawata, bo równie dobrze mógłby nałożyć na szyję wisielczą pętlę, a z troski o płuca i zapewnienie przestrzeni na odpowiednie zwiększenie ich objętości w trakcie wdechu, nie zaciskał na klatce piersiowej już nieco zbyt ciasnej koszuli — wolał, gdy leżała luźno i stanowczo sprzeciwiał się stwierdzeniu Hermiony, że pozostawiał ją zwisającą i niedopiętą, broń Merlinie. Ostatnio zdecydował, że do troski o własną osobę doda kolejne niezbędne działanie, mianowicie — ograniczy do absolutnego minimum kontakty z Malfoyem, które mogły go przyprawić o palpitację serca, a wolałby nie zaliczyć tego typu doświadczenia do rodzaju tych wypróbowanych na własnej skórze. Nie wykluczał, że właśnie z powodu takiego podejścia śniadanie podeszło mu do gardła, gdy dowiedział się, że drugie skonsumowane przez niego opakowanie Czekoladowych Żab należało do Octavii Malfoy we własnej osobie. Co więcej, był przekonany, że akurat ten jeden raz natrafił na mienie młodej Malfoyówny, które swoimi łapskami dotykał Dracon. A pomijając kwestię słodyczy, co to w ogóle za imię? Rodzicom naprawdę musiało zabraknąć miłości do syna, gdy zarejestrowali go w Ministerstwie. Zaledwie w pełni ukształtował myśl, zdał sobie sprawę, że nigdy nie powinna choćby przyjść mu do głowy — bo rzeczywiście im zabrakło, przynajmniej jednemu z nich. A Ron bardzo dobrze wiedział, że w niektórych kwestiach nie powinno się żartować.
Do takich kwestii zaliczyłby też ponaglające spojrzenie profesor McGonagall, która wybrała go na pierwszego tańczącego ochotnika. Fred i George, na przemian szepcący do siebie i zaśmiewający się przy uchu Harry’ego, zdecydowanie nie zdawali sobie sprawy z położenia dopuszczalnej granicy dobrego smaku w poczuciu humoru. Z chęcią podzieli się z nimi zdobytą wiedzą geograficzną na ten temat. O tak.
Wstał, krzywiąc się, jak miał nadzieję, niezauważalnie, i podszedł do Minerwy McGonagall, zajmującej miejsce pośrodku sali. Jego marszowi hańby towarzyszyły nieudolnie tłumione śmiechy i gwizdy, a trzeba zaznaczyć, że nawet po tak mało charakterystycznych odgłosach był w stanie rozpoznać jednostki. Strzeżcie się Weasleya, bluźniercy. Wie, gdzie mieszkacie. Wiedział też, gdzie w momencie dotarcia na wyznaczoną lokalizację znajdowała się jego godność — zakopana pod zwałami brudnych szat, najpewniej na dnie kufra. Tego kufra w Norze, któremu już odpadło wieko. Tego kufra, który został przypadkowo spalony przez bliźniaków. Wnioski odnośnie położenia godności Rona Weasleya nasuwały się same, nie trzeba więc dodawać bardziej dobitnych określeń, tym samym oszczędzając rudemu zbędnych nerwów.
Nie za bardzo wiedział, co powinien zrobić z rękami, ale, dzięki niech będą Godrykowi, profesor McGonagall uświadomiła mu to dość stanowczo, chwytając jego dłonie kościstymi palcami i umiejscawiając jedną na własnej tali, drugą łapiąc wygodniej i unosząc lekko w górę. Gdy rozbrzmiała muzyka, skupiał się przede wszystkim na tym, żeby nie nadepnąć na buty partnerki, o ile wypadało takim mianem określić Minerwę, i nie gapić się zbytnio na jej idealnie ułożone włosy, które zdawały się stracić główne cechy zwykle charakteryzujące wszelkiego rodzaju szczeciny, mianowicie — odstawanie, lekkie skręcenie najmniejszych kosmyków, może nawet fakturę. Idealnie ułożone, okalające głowę równą, niezmąconą najmniejszą zmarszczką płachtą, aż Ron zaczął się zastanawiać, ile śliny zeszło na takie ulizanie. On musiałby zapluć się w całości i jeszcze wyzuć organizm z każdego mililitra kiedyś nagromadzonych płynów, a i tak wystarczyłoby mu tylko na grzywkę. Ale, mimo że włosy profesor McGonagall rzeczywiście na dłuższy czas przykuły jego uwagę, myśli zaraz pokierował na zupełnie inny tor. Analizował, minuta po minucie, słowo po słowie, każde dotychczasowe spotkanie z opiekunką Gryffindoru i był prawie pewny, że nie wszystko wyglądało z bliska na tak kolorowe, jak wydawało się z daleka. Momentów, poszczególnych chwil, w czasie których się uśmiechnęła nie mógłby nawet wyliczyć na palcach — takich momentów sobie nie przypominał. Nie pamiętał też żadnej łzy żłobiącej kolejny ślad między zmarszczkami na jej twarzy, nie pamiętał podniesionego głosu, zdenerwowania, jakichkolwiek oznak silniejszych emocji, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Jakby coś siedziało w Minewrze i dusiło wszelkie uczucia, zanim te zdążyłyby się rozwinąć — a Weasley czuł, że próbowały. Bo w końcu przywiązał się do profesor McGonagall, chociaż transmutacja nigdy nie była jego mocną stronę, szanował ją, i, nawet jeśli sobie czasem ponarzekał, poględził i poprychał, cieszył się, że to właśnie ona zajmowała stanowisko opiekunki Domu Lwa. Chociażby ze Snape’em w roli opiekuna nie wytrzymałbyś dnia, nie mówiąc już o siedmiu latach — kto jak kto, ale akurat Mistrz Eliksirów potrafił zajść człowiekowi głębiej niż za skórę. O wiele głębiej. Wystarczyło spojrzeć na takiego Malfoya, biały, posiwiały ze strachu i nieustannego zdenerwowania, a do tego do cna zdurniały. Oto skutki trafienia do Slytherinu, drodzy państwo. Ron musiał dbać o serce, dlatego trzymał się z  daleka zarówno od Ślizgona, jak i jego mentora, w miarę możliwości, ma się rozumieć. Chociaż, gdyby tylko mógł, pewnie całkiem odpuściłby sobie Eliksiry, a Snape już by się postarał, żeby Ron nie tylko nie zaliczył jednego przedmiotu, ale też nie zdał całego roku. Jak to George kiedyś powiedział, „sielankę mamy w tym Hogwarcie, a cudne kwiaty wiedzy wyrastają na naszych niemytych włosach”. Najmłodszy z braci Weasley nie mógł się nie zgodzić.
— A teraz proszę bardzo, na parkiet i dobierzcie się w pary! — Głos profesor McGonagall rozbrzmiał mu tuż przy uchu i zaraz z niemałą ulgą poczuł, że został uwolniony ze stalowych okowów ramy tanecznej, a jego dotychczasowe męki na środku sali dobiegły wyczekiwanego końca. Jednak dopiero gdy schował się w rogu pomieszczenia, jeszcze nie złapany przez żadną zachłanną partnerkę, zdał sobie sprawę z przeznaczenia szlafroka, przysłanego rano przez panią Weasley.
Zbliżał się bal, a wraz z nim moment, w którym będzie musiał nałożyć na siebie tę farbowaną ścierkę, którą Hermiona określiła jako „tradycyjną czarodziejską szatę wyjściową”. Już mugolskie cysterny miały w sobie więcej szyku.

****

Gdy Lucjusz Malfoy słyszał kroki na korytarzu, spodziewał się najgorszego.
Dzielił otaczające go dźwięki na dwie grupy — uciążliwe, ale codzienne i niecodzienne, czyli prawdopodobnie bolesne bardziej niż zwykle. Uciążliwe było nieustanne kapanie wody, która, czerpiąc z tego zapewne niezmierzoną przyjemność, spływała po poharatanych ścianach, zawisała na wystających końcach poszczególnych płyt i spadała, kropla po kropli, na mało przypominające podłogę podłoże. Już na początku założył, że sufit od posadzki dzieliła niegdyś większa odległość, systematycznie zmniejszana przez gnijące śmieci, wszelkiej natury odpadki i odchody — na zagospodarowanie tych ostatnich miał tylko dwie możliwości, albo zostawić je tam, gdzie się znalazły, albo spożyć, czego nie uznawał za szczególnie przyjemne na podstawie własnych doświadczeń. Nagromadzone różności latami zbijały się w ciasną, śmierdzącą breję, zastygały i twardniały, pieczołowicie ugniatane przez stopy przewijających się przez celę więźniów. Sam z poczucia obowiązku dorzucał swoje trzy grosze do tradycji i nie tylko ubijał, ale też dodawał materiałów, których jednak wraz z upływem czasu wynajdował coraz mniej — braki w pożywieniu, czy też raczej brak pożywienia, zbierały swoje żniwo w kwestii wydalania. Lucjusz Malfoy najprościej w świecie nie miał wtedy czego się pozbyć.
Do krzyków (kategoria „uciążliwe, ale codzienne”) przyzwyczaił się najprędzej, co mogło być spowodowane jego wieloletnim doświadczeniem w sztuce sprawiania bólu, którą równie dobrze mógłby nazwać sztuką wywoływania tychże krzyków. W poniedziałki wrzeszczeli ci na prawo od niego, we wtorki on sam, w środy ci na lewo, w czwartki i z lewej, i z prawej, a weekendy znowu były poświęcane jemu. Czuł się niemal jak gość specjalny, obdarzany przez gospodarza szczególnie uprzejmym przyjęciem i niewiarygodnie wygodnymi przywilejami typu „najbardziej miękkie miejsce przy stole” lub „najgłębiej schowane wino z piwniczki”. Jedyna różnica polegała na tym, że tutaj nieco inaczej rozumieli pojęcie gościnności, bo w końcu ile ludzi, tyle sposobów na uprzejmość. Doświadczane w Azkabanie zaliczał do tych najbardziej radykalnych. Nie przeszkadzało mu to zbytnio, wręcz obsesyjnie przyglądał się działaniom strażników specjalnych, którzy nie szczędzili ani narzędzi, ani wyobraźni na coraz to wymyślniejsze sesje. Irytowało go bardzo, gdy przez własne krzyki i łzy nie był w stanie dojrzeć, czym też teraz oprawca się zajmuje, czego używa, co atakuje. Nie mógł poznać tego po źródle bólu, bo musiałby wtedy wymienić każdą część ciała, jaka tylko przyszłaby mu na myśl, a pewnie i tak by nie zgadł — rwało go wszędzie, szczypało, drapało i kłuło, przerywało, piekło, aż w końcu paliło żywym ogniem, gorętszym niż kominkowy, wręcz piekielnym. Chociaż przed pobytem w wyjątkowym azkabańskim sanatorium, był już w końcu w średnim wieku, również doświadczał okazjonalnych niespodzianek, nazywanych przez wybitnie dobitnych torturami, nigdy nie spotkał się z takim zainteresowaniem własną osobą, z tak zaskakującą przykładnością, może nawet zafascynowaniem reakcjami ciała na poszczególne środki, tu trzeba podkreślić — całego ciała. Systematycznie tracił paznokcie, nadrywano mu uszy (tylko nadrywano, żeby zrosły się ponownie, a zabieg mógł zostać powtórzony), łamano kości, których istnienia nigdy choćby nie przypuszczał, wreszcie wywiercano dziury w poszczególnych kończynach, nacinając mięśnie i ścięgna, nakłuwając kości, a na samym końcu, gdy już systematycznie omdlewał, zajmowano się jego tułowiem, skórą brzucha i pachami. Momentami czuł się niemal jak na jakimś wyłącznie praktycznym kursie, na którym uczeń sam musi zostać poddany poszczególnym zabiegom, żeby je zaakceptować, w odpowiednim stopniu docenić. Rozumiał ból i przyjmował go, nie przejmując się nawet jakąkolwiek walką lub próbą zahamowania — pozwalał mu płynąć, konsumował, stawał się koneserem. Jak pijał wino, żeby potem raczyć wybranych najlepiej dobranym rodzajem, biorąc pod uwagę rocznik, sposób produkcji, kraj i wreszcie smak, tak żył bólem, przetrawiał go, adorował, aż stał się on nieodłączną częścią egzystencji i wyroku w Azkabanie. Ten rodzaj specjalnego traktowania wywoływał w nim pewne rozbawienie — tak zwyczajowo nie przyjmowało się gości. Więźniowie, zajmujący fortecę od poziomów podziemnych do samego szczytu, w założeniu mieli być nawiedzani tylko i wyłącznie przez dementorów. Nękani wizjami śmierci, skostniali ze smutki i strachu, zmrożeni pożądliwymi oddechami, które odbierały wszystko, co zostało w nich dobrego, najmniejszą cząstkę ciepła, jaka wcześniej zdołała się uchować. Pozbawiały skazańców chęci nie tyle do ucieczki, co do życia, pozostawiając ich złamanych w zalanych moczem celach, niemych i głuchych, aż z przerażenia tracili rozum. Nie będąc w stanie prawidłowo się poruszać, nie potrafili też uciec ze świata żywych, po latach nie zdawali sobie nawet sprawy z życia samego w sobie. Znali tylko pustkę, przeraźliwie mroźną nicość i jedynie ona im pozostawała. Zwierzęce potrzeby brały górę nad ludzkim rozumem, zmuszając ich do jedzenia, połykania nierozgryzionych cząstek pożywienia ze strachu, że zostaną pozbawieni jeszcze tych ochłapów, ograbieni z resztek jakiejkolwiek materialnej własności, w tym wypadku niezbędnej po przeżycia. Proces przeprowadzony do ostatniego punktu wymagał lat i trwał lata, bo do Azkabanu rzadko trafiało się na krócej niż dożywocie. Znalazłbyś jednak więźniów traktowanych w inny sposób, strażników, znajdujących przyjemność w serwowanej im terapii, razem umieszczonych na najniższym z najniższych pięter, położonym tak głęboko, że nawet Ministerstwo nie miało o nim pojęcia. Zwyrodnialcy przejmowali tych, którzy dopuścili się  najokrutniejszych zbrodni, zdobywając tym samym nienawiść społeczeństwa, i zajmowali się nimi po swojemu, niby tuż pod okiem władzy, ale ukryci. Publice wystarczały okazjonalne wiadomości o ciągłym pobycie poszczególnych więźniów w Azkabanie i nikt głębiej nie interesował się tym, co działo się za szerokimi na trzy metry murami ze stali i kamienia. Oczywiście, tygodnie tortur nie następowały bezpośrednio po sobie — zabierano wybranych w czasie najgorszych warunków pogodowych, co zapewniało, że żaden dziennikarz ani urzędnik nie ośmieli się zakłócić spokoju skazanych niezapowiedzianymi odwiedzinami. Zdarzało się to raz na miesiąc, niekiedy dwa, a wizytatorzy wszelkie obrażenia uznawali za samookaleczanie, czemu zbytnio się nie dziwili. Gdyby jednak jakimś cudem zdawali sobie sprawę z procesu uwięzienia, z legalnych metod i ich skutków, powinni byli się dziwić. A z tego zdziwienia prawdopodobnie dokładniej przeszukaliby więzienie, poza ukrytym piętrem dowiadując się o czymś jeszcze — stanowiska strażników specjalnych zajmowali tylko i wyłącznie byli śmierciożercy.
Tak więc były dźwięki uciążliwe, ale codzienne, do których Lucjusz w pierwszej kolejności zaliczał kapanie wody. Co natomiast zaliczało się do drugiej kategorii? Kroki. Malfoy wiedział, że jeżeli przez niecały miesiąc nie słyszał żadnych odgłosów pozakratowego życia, zbliżał się czas chwilowego przeniesienia na piętro pod piętrami — bał się kroków, bo oznaczałyby one nadejście tego strażnika. Więzienną breję, przesadnie określaną pożywieniem, rozsyłano za pomocą magii, a strażnicy właściwi rzadko przechadzali się pomiędzy celami, nie chcąc narazić się na zaplucie albo zbluzganie określeniami wysokich lotów, których nie brakowało świeżo skazanym. Ci zajmujący obrośnięte grzybem cele latami, wiedzieli, że lepiej nie zużywać ostatków sił na tych po lepszej stronie krat — każda najmniejsza oszczędność energetyczna mogła przedłużyć nieco więzienną egzystencję. Mogła przedłużyć życie. Bo, wbrew pozorom, tylko niewielki odsetek osadzonych własnymi rękami pozbawiał się zdolności oddechu. Może wynikało to z rezygnacji i przekonania, że niech się dzieje, co chce, może z pierwotnego instynktu samozachowawczego, przyczyna nie zmieniała jednak faktu, że zesłaniec chciał przeżyć. I większość, gdyby tylko dostała szansę, ewentualną wolność zagospodarowałaby w zupełnie inny niż wcześniej sposób, niektórzy przyznaliby, że po prostu dobry. Ci niektórzy, jak i wszyscy pozostali, jednak szansy nie dostawali.
Kroki zdawały się zbliżać, ale nie brzmiały na tyle nagląco, żeby Lucjusz Malfoy podniósł się z obdartej pryczy, która więcej miała z dziury niż deski, i spojrzał przez niewielki otwór, służący do podawania tacy z posiłkami, na korytarz. Jak się okazało, nie musiał się kłopotać — kroczący miał zamiar osobiście zawitać do jego celi, co wywnioskował po wyczekiwanym odgłosie przekręcanego w zamku klucza. Drzwi, po części zakratowane, po części wykonane z gładkich metalowych płyt, skrzypnęły nieprzyjemnie, szorując po wybrzuszeniach na podłodze celi. Lucjusz, już przygotowany na gwałtowne poderwanie i skucie, zdziwił się nieco, słysząc ponowne, tym razem zamykające, szuranie furty po posadzce. Gość zamierzał pozostać w środku.
Malfoy doszedł do wniosku, że to pewnie standardowa kontrola i nadzwyczaj obowiązkowy urzędnik, który wziął sobie do serca punkt z regulaminu inspekcji wspominający o „weryfikowaniu stanu skazanych”. Dowodziło to tylko, że co by się nie działo, Lucjusz zostawał więźniem specjalnej troski. Najwyraźniej szlacheckiej pozycji nie traciło się nawet w Azkabanie.
— Pan… Malfoy, jak mniemam. — Dobiegł go skrzekliwy, nieco piszczący głos, charakteryzujący urzędników biurowych, wyróżniających się szerokością większą od wysokości. Nie odpowiedział, co jednak nie zraziło gościa, raczej upewniło go co do tożsamości odwiedzanego więźnia.
— Przyjmę to jako potwierdzenie — zaskrzeczał, szeleszcząc materiałem marynarki, prawdopodobnie w celu wydobycia z niej chusteczki. Lucjusz uśmiechnął się mimowolnie — długo pracował na panującym aktualnie zapachem w celi, mającym za zadanie złamanie nawet najtwardszych. Urzędnik znalazł się nagle nieco wyżej w tworzonej na bieżąco przez Malfoya hierarchii, wytrzymał w końcu niecałe dwadzieścia sekund. Prawdziwy twardziel. Albo zakatarzony twardziel.
— Pewnie wyda się to panu nieco zaskakujące… — Głośne smarknięcie upewniło Lucjusza co do ostatniej możliwości. —… ale ktoś się panem interesuje.
Straszny, charkotliwy śmiech wstrząsnął Malfoyem niby drgawki, charczał i kaszlał, do czego w tle dochodziło bulgotanie ulokowanej w gardle wydzieliny, którą zaraz wypluł tuż pod stopy urzędnika, zabierając się tym samym za tworzenie kolejnej warstwy podłoża. Gość nic sobie nie robił z nagłego ataku, czekając cierpliwie, aż więzień się uspokoi, usiądzie i będzie tylko okazjonalnie pokaszliwał, pozbywając się resztek wydzieliny.
— Ktoś z zewnątrz, panie Malfoy. Sam się nieco… zdziwiłem. — Ostatnie słowa zostały stłumione przez materiał chusteczki i kolejne smarknięcie. — I nie mam tu na myśli wszystkich czytelników Proroka.
Dopiero końcowa informacja spowodowała, że Lucjusz zastygł w pozycji siedzącej, co więcej, zaprzestał pokaszliwania i machnął tylko ręką, rozgniatając zagubioną muchę na świeżo zasklepionej ranie.
— Tak, panie Malfoy, dokładnie tak… — szepnął urzędnik, a skazany wreszcie spojrzał na niego, nie fatygował się jednak jakimkolwiek komentowaniem słów gościa. A był to gość niecodzienny — czarny, szyty na miarę garnitur opinał jego pokaźny brzuch, nie zwisając przy tym brzydko w okolicach rąk czy na nogach; świeżo wypastowane obuwie odbijało tą namiastkę światła, która dostawała się do celi przez szpary w kamieniu (Lucjusz postawił sobie za kwestię honoru trafienie wydzieliną w choćby jednego buta), co czyniło je wręcz świecącym w ocienionej celi; gładko ulizane, ciemne włosy okalały małą, tłustą główkę, zapewne pełną nie tyle nieszablonowych pomysłów, co planów na drugi obiad, a małe okularki nie sprawdzały się w swojej najbardziej prawdopodobnej misji — przydaniu właścicielowi wyglądu myśliciela. Malfoy przypuszczał, że gdyby gość zobaczył przed sobą książkę, uznałby ją za jakiś czarnomagiczny amulet, ewentualnie nieznaną czarodziejom technologię z zaświatów. Podsumowując, wizytator mógłby równie dobrze napisać sobie „asystent asystenta w Ministerstwie” na czole, bo taką właśnie diagnozę postawił mu Lucjusz. Co gorsze jednak, ten śmieszny człowieczek zajmował mimo wszystko stanowisko nie tyle lepsze, co zdecydowanie wyższe niż jeden z Malfoyów, a do tego typu paradoksów nie doszło przez wieki, jeśli w ogóle. Poza specjalnymi przywilejami więziennymi, Lucjusz mógł się czuć wyjątkowo również w tej sprawie.
— Zrozumiałbym mimo wszystko… — podjął znowu urzędnik, najwyraźniej nie zamierzając się przestawić — zainteresowanie wyjątkowo obsesyjnego fana, ewentualnie wroga, ma się rozumieć, co najmniej zadowolonego z obecnej sytuacji. Jak się jednak okazało, zgłosił się do nas klient zgoła inny, niewinny, może nawet mało uradowany z istoty pańskiego położenia. Musi więc pan rozumieć moje zdziwienie. — Zdjął i przetarł szkiełka okularów, ale zamiast umieścić znowu na nosie, schował je do kieszeni marynarki, na co Lucjusz zdecydował się zareagować uniesieniem brwi. — Mimo to nie mogliśmy odrzucić jakże szczerej i niewinnej prośby, tak też… — Zanurzył dłonie w aktówce, którą uprzednio nieostrożnie postawił na podłodze, i wyjął z niej niewielki, płaski przedmiot, rażąco biały na tle porośniętej brudem celi.
— To dla pana — podsumował, wyciągając rękę z kopertą, którą położył zaraz na rogu pryczy, bo Lucjusz nawet nie drgnął. — Radziłbym nie ignorować. To jedno może okazać się dla pana lepsze od pobytu w więzieniu. Niech pan przeczyta, panie Malfoy, żeby pan potem nie żałował.
Urzędnik otrzepał ręce, schował chusteczkę, założył okulary i nacisnął klamkę, mocno ściskając rączkę aktówki. Gdy już miał odejść po uprzednim zamknięciu drzwi, dobiegł go charczący głos Lucjusza.
— A co ja pana obchodzę? — wychrypiał, krzywiąc się z każdym wymawianym słowem. Pożałował zaraz, że w ogóle się odezwał, bo urzędnik uśmiechnął się tylko i powiedział:
— Nie życzyłbym takiego losu najgorszemu wrogowi, panie Malfoy. Miłego dnia.
Lucjusz siedział jeszcze długo po tym, jak w korytarzu ucichły kroki urzędnika. Siedział i patrzył na rażącą biel koperty, aż wreszcie podniósł ją i rozerwał, a wystarczyły zaledwie dwa pierwsze słowa „Drogi Ojcze”, aby zaczął się śmiać.

****


Tylko Pokój Wspólny Ślizgonów, wędzony łosoś i ich trójka.
Leżeli na trzech kanapach ustawionych w półkolu, wpatrując się w falującą materię sufitu. Zwykle pokryty freskami kamień teraz niby woda odbijał obraz nieba, skrząc się tysiącami gwiezdnych punkcików, marszcząc wraz z poruszeniem łusek o barwie nieboskłonu. Jedynie oni wiedzieli o właściwościach ślizgońskiego stropu, jedyni zaznajomieni z tajemnicą.
— Wiecie — mruknął Blaise, zanurzając rękę w misce z łososiem — to ciekawe, że jeszcze nie zaczęliście się czepiać. Pewnie, to jaśniejsze niż Malfoyowie, że obgadujecie mnie, gdy śpię, ale i tak się dziwię. Skończyła się wam licencja na wykłady?
— Po co ci łosoś, skoro nigdy go nie jesz? Tu masz popcorn. — Teodor podniósł się na łokcie, wskazując na papierowy pojemnik przy fotelu.
— Tak właściwie to zamierzałem w ciebie rzucić. Ale pozbawiłeś mnie elementu zaskoczenia. — Zabini pomacał jeszcze trochę różowy kawałek łososia, aby zaraz łagodnym łukiem posłać go na twarz Malfoya.
— Uroczyście przysięgam, że twoja matka pożałuje tych dwunastu godzin porodu, bo jeszcze chwila, a dużo jej z ciebie nie zostanie. — Draco ostentacyjnie zsunął pocisk z twarzy, wkładając go do ust. Dobry.
— Obawiam się, że zaczęła żałować już po pierwszej godzinie. — Nott odebrał Blaise’owi miskę, wymieniając ją na pojemnik z popcornem. Zabini, jak sam utrzymywał, dbał o linię. — A potem nie mogła uwierzyć, że tyle starań poszło na coś tak małego i tak czarnego.
— To ty nie możesz się pogodzić z twoją białością. Aż dziw, że ktoś cię jeszcze nie zgubił w śniegu. — Przez chwilę tylko ciemna czupryna wystawała z papierowego kubełka. — Odpowiecie na moje początkowe pytanie? To polityczne wyszkolenie do unikania niewygodnych kwestii stosujcie przy starym Nietoperzu, mnie nie oszukacie.
Draco podciągnął się i usiadł na kanapie, przejmując miskę z łososiem od Teodora. On i Nott kilka miesięcy temu uznali, że skoro ludzkość wpadła na coś tak astronomicznie dobrego jak wędzenie łososia, oni nie mogą zmarnować ani jednej chwili, w której teoretycznie mogliby go jeść. Bardzo przykładnie trzymali się postanowienia.
— Co ci mamy powiedzieć? Nie musiałeś się zdradzać, żebyśmy wiedzieli, co jest na rzeczy, tak samo jak wiemy, co tobą kieruje. — Szukał tego jedynego kawałka, przesypując zawartość miski z jednej strony na drugą. Blaise naprawdę nie musiał się kłopotać z informowaniem ich o swojej domniemanej miłości — jak w ogóle mógł się spodziewać, że nie zaczną go śledzić, skoro tylko zauważą niewyjaśnione zniknięcia? Z tego, co widział, Weasleyówna okropnie całowała. Czy to nie był wystarczający powód na skończenie tej farsy? Blaise uparcie odgrywał rolę nieskazitelnego rycerzyka, który na kochające serce nie może odpowiedzieć obojętnością. Trochę asertywności by mu nie zaszkodziło.
— A co niby mną kieruje? Po prostu ją lubię i tyle. — Znowu zniknął w papierowym pudełku, żeby zaraz wynurzyć się z brodą pokrytą białymi punkcikami. Nie myśl o tym, Blaise, nie myśl…
— Siwiejesz — oznajmił Teodor, ponaglająco spoglądając na Malfoya, który wciąż nie wybrał swojej porcji.
Blaise strzepnął popcorn z twarzy do pudełka i odstawił je na bok, sięgając za kanapę po kolejne. Był przygotowany. Skup się na popcornie, Blaise, na popcornie…
— Przyniosłeś dwa? — Draco wreszcie przekazał miskę Nottowi, który momentalnie przestał zwracać uwagę na wszystko poza lśniącymi plasterkami łososia. Nie wiedział, po co Blaise zaczynał tę dyskusję, bo Malfoy tak szybko nie odpuści — a tym razem Zabini nie działał z wyłącznie szlachetnych pobudek. Sam Teodor był troszkę zamieszany w całą sytuację, ale przecież nie on odgrywał rolę główną. I wolałby, żeby informacja o tym nikłym udziale nie ujrzała światła dziennego.
— Nie, trzecie jest obok fotela. — Blaise zaczynał sobie powoli uświadamiać skutki pochłonięcia raczej większej niż mniejszej ilości popcornu, ale nie czuł się na tyle źle, żeby pozostawić to biedne pudełko bez opieki. Nie stał się jeszcze takim brutalem.
— Zabini. — Malfoy spojrzał na niego uważnie. — Co tobą kieruje?
Blaise nie spodziewał się takiej bezpośredniości. To dobry temat, dobry… Nie będzie wtedy rozpamiętywał... Miał swoje i Notta powody, żeby dalej ciągnąć znajomość z Ginny, ale, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, wcale nie postrzegał jej jako dziewczyny-partnerki. Owszem, Weasley odznaczała się całą gamą cech, którą ewentualna kandydatka odznaczać się powinna, grała w Quidditcha i to nie najgorzej, co mogło właściwie przyćmić wszystkie minusy, nie zajmujące w ogóle jej osobowości tak znowu nikłych części procentowych, jednak… Blaise nie czuł przy niej tego czegoś. I wcale do tego nie dążył — Blaise Zabini nie szukał żony. Blaise Zabini miał inne cele w życiu. A odznaczał się przy tym nadzwyczajną uległością, jeśli chodziło o Draco Malfoya. To są dobre myśli, Blaise, dobre… O tym powinieneś myśleć.
— Przegrałem zakład — oznajmił i poczuł, jak ciężar płaszcza tajemnicy zsuwa się z jego braków. Ah, byłby zapomniał — to nie jedyny płaszcz, jaki dźwigał. Nott prawie zakrztusił się łososiem, Draco natomiast nie znalazł w sobie wystarczająco dużo motywacji, żeby wykrztusić jakąkolwiek odpowiedź. Nawet „aha” wydawało się nie na miejscu. Blaise poczuł się więc w obowiązku kontynuowania. Tak, Blaise, skup się na zakładzie…
— Z Teodorem — dodał, przy czym Nott rzeczywiście zdążył się zakrztusić. — Przegrany musiał… zbliżyć się nieco do Weasleyówny. Właściwie, to miał być jakikolwiek Weasley, ale wolałem oszczędzić sobie bezpośrednich kontaktów z braćmi…
— Weasley by się zgodził… — mruknął Draco, przejmując się bardziej miską niż Teodorem, którą siłą odebrał kaszlącemu.
— Każdy z nich to Weasley! — Blaise spojrzał na niego z wyrzutem, który musiał stłumić kolejną dawką popcornu. Nie dadzą człowiekowi w spokoju wyznać grzechów. Grzechów? W szczerej spowiedzi nie można nic zataić, Blaise.
— Na jak długo? — Malfoy uznał, że nie można już narażać Teodora na paraliż wynikający z zatkania dróg oddechowych, dlatego z pełną mocą swojego autorytetu zarekwirował obiekt niebezpieczeństwa. Nie mógł się przy tym pogodzić z prawdziwymi pobudkami Zabiniego albo raczej własnymi nieudanymi działaniami dedukcyjnymi. Zakład? Powinien był się domyślić. Jednocześnie miał wrażenie, że wraz z otrzymaniem informacji wyjaśniającej kamień spadł mu z serca — widział, że Blaise męczy się tą znajomością, który też stan skrzętnie ukrywał.
— Cztery miesiące…
— Już niedługo ci zostało. A ty, Teo, żyjesz tam jeszcze? — Nott niemrawo pokiwał głową. — O co chodzi?
— Bo widzisz… — Teodor spojrzał z niepokojem na Blaise, który wyraźnie bił się z myślami. Aż tak się przejmował całym przedsięwzięciem? — Ma to zakończyć na Balu Bożonarodzeniowym…
— Na Balu… Nie możesz. — Na balu, na którym zjawi się nie tylko całość starszej społeczności Hogwartu, ale też wszyscy co do jednego przedstawiciele Durmstrangu i Beauxbatons. Właściwie kulminacyjny moment Turnieju, najmniej niebezpieczny moment miał zostać zakłócony przez niekontrolowane wrzaski Weasleyówny? Bo Draco nie wątpił, że Wiewióra zdobędzie się na odstawienie sceny, której hogwarcka historia nie zapomni przez stulecia. Chociaż może tym razem najmłodsza z rudych latorośli wykaże się choć cieniem ogłady.
— Muszę. — Zabini odłożył tym razem jedynie do połowy puste pudełko popcornu. Nie mogę dłużej. Powiedz, Blaise, powiedz. — To jeden z tych zakładów, których nie można złamać. Jeśli nie zrobię tego z, powiedzmy, własnej woli, samo się zrobi. Wiesz, jak to działa. — Nie powiem. Obiecałem, że nie powiem…
Racja, wiedział. Mechanizm polegał na tym, że podjęty zakład pieczętowano zaklęciem, mającym na celu dopilnowanie, żeby żadne z postanowień nie zostało pominięte. W tym wypadku, czy Blaise by tego chciał, czy nie, czar sprawi, że wypowie odpowiednie słowa.
— I teraz się boisz, że Weasleyówna zrówna Wielką Salę z ziemią? Mimo wszystko nie przypisywałbym jej ani tyle siły, ani tak rozwiniętych umiejętności magicznych…
Zabini schował twarz w dłoniach. Ginny i jakiś, pożal się Salazarze, Bal? Robił z zakładu takie wielkie halo, bo musiał zająć czymś myśli, żeby nie rozpamiętywać w kółku ostatniej wizyty u profesor Trelawney… której, swoją drogą, nie odwiedził od tego czasu. I pozwolisz mu zginąć? Bo „obiecałeś”? Blaise, ten jeden raz nie bądź śmieszny.
— Nie, nie, nie, nie… — wyszeptał, kręcąc głową. — Zakład, nie zakład, zerwę z nią i tyle… — To wszystko nie miało teraz znaczenia. Nic nie miało większego znaczenia. Spojrzał na zaskoczone twarze przyjaciół, na nieopróżnione pudełko po popcornie. To mógł być którykolwiek z nich… — Ktoś umrze.
Powiedziałem. Nie, miałem nic nie mówić…
Siedziałbyś cicho, wiedząc, że on może zginąć? Pozwoliłbyś mu zginąć, Blaise?
Pustka, słodka nieświadomość myśli trwała tylko przez chwilę.
Nie.
Dlaczego, Blaise, dlaczego być mu nie pozwolił?
W Pokoju Wspólnym Ślizgonów zapanowała cisza, jakiej te mury nie słyszały od wieków.
— O czym ty mówisz, Zabini? Nawet nie… — Teodor nie dokończył, bo Zabini jeszcze gwałtowniej zaczął kręcić głową.
Bo…
Dlaczego, Blaise?
— Ktoś umrze. Nie rozumiecie? Byłem u Trelawney i ona wtedy dostała jakiegoś ataku… Przepowiedziała, że ktoś umrze.
Mów, dalej, Blaise. Dlaczego?
— Ta stara wariatka? Ona ma z wróżbitką tyle ws…
— Tak, ona! — Blaise wyciągnął z kieszeni pomięty pergamin, podając go Malfoyowi drżącą ręką. Koślawymi, jakby roztrzęsionymi literami co do słowa spisano przepowiednię Sybilli Trelawney.
Bo jest moim bratem.
Widział, jak Draco przebiega wzrokiem po chwiejnym tekście. Jak jego źrenice rozszerzają się z niezrozumienia, nie ze strachu. Nie bał się. Dzielny Draco nigdy się nie bał.
Dlaczego, Blaise?
— Myślę… myślę, że to o twoim ojcu, Draco. I że ty… ty możesz przez niego zginąć.
Bo jest moim bratem. Kocham go.


****

Nic, już nic więcej się nie pokazało. Nic więcej nie szeptało. Nic nie zakłócało spokoju.
O dziwo, ta cisza, tak wyczekiwana pustka, okazała się tylko jeszcze bardziej niepokojąca. Czy nie lepiej byłoby widzieć te oczy, łzawiące krwią?

Wtedy przynajmniej wiedzieć, gdzie się znajdują?
Template by Elmo